„W historii nie wolno „gdybać”, ale można „gdybać” w publicystyce. Spróbuj napisać historię życia swojej mamy, gdyby nie poznała Twojego taty.”

Rok 1983. Bogusia obroniła pracę magisterską. Udało się. Sama przyznaje, iż nie było łatwo. Nie codziennie zostaje się magistrem psychologii. Tytuł ten zdobyła po pięciu latach mordęgi. Stety albo i nie pokochała Uniwersytet Jagieloński. Postanowiła rozpocząć studia na drugim kierunku. Tym razem złożyła papiery w dziekanacie Wydziału Farmaceutycznego. Psycholog – farmaceuta. Niezłe połączenie, prawda? Ale cóż, taka jest Boguśka. Humanistka z zamiłowania i umysł ścisły z natury. Nie każdy zostaje obdarzony takim talentem.
Jesie. Rok 1984. Inauguracja roku akademickiego 1984/1985 i co? Tego nikt się nie spodziewał. Boguśka spotyka przystojnego dżentelmena, ktory zaraz po uroczystości zaprasza ją na kawę do pobliskiej restauracji. Nie będę już wspominała o tym, że po drodze kupił jej piękny bukiet kwiatów, bo aż serduszko mnie boli… Czyżby wszyscy romantycy wyginęli? Tym miłym akcentem rozpoczęli pierwszy rok studiów, nie opuścili żednego wykładu (chyba obawiali się,że inaczej się nie spotkają!). Po 9 miesiącach nadszedł czas odpoczynku. Razem wyjechali do Etiopii, kraju Trzeciego Świata, by nieść pomoc potrzebującym. Oddani pracy nie spostrzegli, że zbliżyli się do siebie. Dopiero po 3 miesiącach Boguśka zrozumiała, że go kocha.
Po powrocie spokojnie studiowali. Chyba wiecie, że farmaceuta nie ma łatwego życia. Skomplikowane nazwy, szereg zastosowań, skutków ubocznych, przeciwskazań do stosowania danego leku…To tylko rzucające się w oczy laikowi problemy. Ale uwierzcie mi na słowo, że farmaceuci borykają się z o wiele trudniejszymi. Co ja mówię? Czy to były spokojne studia? Nie, one nie były spokojne. Miłość kwitła…A z nadejściem wiosny zakwitł nawet genialny pomysł Boguśki i Benka. Zapragnęli założyć prawdziwą rodzinę.
12 kwietnia 1986 w małym krakowskim kościółku odbył się skromny ślub. Boguśka powiedziała: tak. A owocem nocy poślubnej jest ja – Marta, urodzona 2 stycznia 1987 roku.
Tak potoczyły się losy Boguśki. Ale gdyby nie Benek …
Lato 1985 roku spedziłaby w małym kanadyjskim miasteczku niedaleko Toronto ze swoimi przyjaciółmi. Ten wyjazd planowali już od lat 70. kiedy to na lekcjach geografii w szkole podstawowej poznawali tajemnice Ameryki. Tam Marylka – bo tak w tym gronie nazywano Boguśkę – spędzałaby każdą wolną chwilę z Johnem. John kocha muzykę. Potrafi godzinami stłukać w klawisze fortepianu lub zakrywać dziurki drewnianego fletu. Mama podkochiwała się w nim od jego pierwszej wizyty w Polsce. Jestem pewna, że udałoby się jej namówić go na przyjazd do naszego kraju. Marylka skończyłaby tu studia, a John komponowałby i oddawał się swej pasji na łonie najpiękniejszej w świecie przyrody, w serce najcudowniejszego kraju na świecie – w Krakowie.
Alew roku 1989 pojawiłaby się przeszkoda. Marzeniem Marylki było urodzenia dziecka i wychowanie go według polskiej tradycji, co byłoby trudne za oceanem.. I cóż John, szalenie zakochany, mógłby na to poradzić? Bez słowa sprzeciwu zgodziłby się na stały pobyt w Polsce. Kupiliby domek na przedmieściach Krakowa i tam poczęli starania o potomka. Jak ja mogłam zapomnieć o ślubie? Wcześniej oczywiście odbyłby się ślub i huczne wesele. Zaproszonoby dwustu gości, a tańce i śpiewy trwałyby trzy doby od momentu wypowiedzenia sakramentalnego tak przez kochanków. I dopiero po tych zabiegach na świecie pojawiłby się niesforny duet : Maja i Czarek. Tak te dzieciaki to dopiero dałyby popalić mamusi…Znana z dobrego serca Marylka powierzyłaby je jedynie pani Zuzi, a sama oddałaby się karierze zawodowej. Oczywiście nie bezgranicznie…Doskonale przecież zdaje sobie sprawę z tego, iż malusieńskie szkrabki to nie zabawki i trzeba poświęcać im bardzo dużo czasu. Marylka nie przestałaby się kształcić. Efektem kilkunastoletniej edukacji, wliczając w to przedszkole, byłoby uzyskiwanie przez nią tytułów naukowych. Marylka prowadziłaby prywatny gabinet, w którym udzielałaby porad, prowadziła i analizowała wyniki różnego rodzaju testów, a w wolnych chwilach opracowywałaby programy szkoleń w zakresie problematyki psychologicznej. Niektóre weekendy spędzałaby poza domem na seminariach, kursach i spotkaniach z pokrewnymi duszami. Każde wakacje oczywiście spędzałaby razem z mężem i dziećmi. Od ich najmłodszych lat wpajałaby im hierarchię wartości, którą należy się kierować w życiu, by coś osiągnąć, by reprezentować coś sobą. I tak mijałyby lata. Maja i Czarek chodziliby do szkoły, rodzice kochaliby się jak w dniu ślubu,rozwijaliby swoje pasje…
W 2015 roku zostaliby dziadkami. Takimi z prawdziwego zdarzenia, ponieważ i Maja i Czarek postaraliby się o potomstwo. W tym samym roku Marylka uzyskałaby tytuł profesora i z tym wyróżnieniem przekazywała wiedzę młodszym pokoleniom, studentom Uniwersytetu Jagielońskiego. John zdobyłby pierwszą nagrodę w najważniejszym polskim konkursie fortepianowym. Z tymi osiągnięciami bez przeszkód, przy kominku opowiadaliby bajki swoim wnukom…I żyli długo, w zdrowiu, szczęściu i miłości…
Ale teraz pora powrócić do rzeczywistości.
Mamy 2006 rok. Marylka jest najwspanialszą na świecie kurą domową. Codziennie gotuje nam obiadki, mi i temu przystojnemu dżentelmenowi, jeszcze nigdy nie jadłam tak pysznej pomidorówki i tak wyśmienitych ruskich pierogów… Nigdy też nie mogę pobyczyć się w łóżku pod pretekstem choroby, mama na wszystkie dolegliwości zna jakiś sposób. I kochamy ją. Za to, że jest i za to, że jest sobą.