Dawno, dawno temu w pięknej i odległej krainie żył pewien rycerz, Strzembosz zwany. Przystojny to mąż był, więc niewiasty mu tylko w głowie. Karczmy bywalcem był częstym. Trunkami nie gardził. Żył beztrosko, aż dzień okropny nadszedł. Na ziemie jak dotąd spokojne przewędrowała poczwara straszliwa. Dziewice co noc ginęły, a król za głowę się chwytał zmartwiony. Wezwał rycerzy wszystkich i nakazał ubić gada. Zagroził, że tchórzom, co wyzwania nie podejmą, odbierze ziemie i majątek. Tego zaś co smoka zgładzi, obdaruje niewyobrażalną ilością złota i rękę córki swej umiłowanej odda. Szli więc mężni rycerze w zbrojach błyszczących, z z białą klingą w dłoni na spotkanie z potworem. Jak muchy padali, szponem ostrym rozszarpani, kłami przebici, czy oddechem ognistym spaleni. Kolej przyszła na Strzembosza, Walką wcześniej się nie hańbił. Miecz dla parady u boku nosił, a teraz użyć go musiał. Szedł w metal okuty szerokim korytarzem groty. Powoli krokiem niepewnym, wszak to tchórz był niesamowity. Ze strachu drżał tak, że zbroja szczękała. Żółte ślepia w końcu ujrzał, a gdy ryk okropny rozległ się w jaskini Strzembosz zamarł. Gdy pazur się weń stronę zbliżył, począł tchórzliwie krzyczeć tak, że całe królestwo słyszało ten rozpaczliwy lament. Gad tak się wystraszył, że aż podskoczył, łeb o twarde sklepienie sobie rozbijając. Rycerz nasz spojrzał na martwą poczwarę, powoli z szoku wychodząc. Czym prędzej grote opuścił, nie do końca wiedząc, co się tak właściwie stało. Od tamtej pory wszyscy opiewali zwycięstwo tchórzliwego bohatera. Nie trzeba być mężnym rycerzem, by odnieść sukces, wszak nie odwaga go przynosi.