Przytłumiony dźwięk fortepianu zabrzmiał raz jeszcze, niby westchnienie zleciał między drzewa i utonął w szumie liści. Nastała cisza. W jednym oknie pałacu ktoś spuścił ciemną firankę, w pokoju z balkonem dał się słyszeć krótki, wesoły śmiech i znowu cisza zupełna. Wielki obłok dziwnej formy, złotawo-biały, jakby utkany z płomienia, przecudnej bladości, wydzielił się z głębi chmur spiętrzonych nad widnokręgiem i szedł w górę sam jeden. Ukryte słońce schylało się już ku ziemi, obleczonej w dojrzałe pszenice i żyta.
Daleko, daleko, za niwami żółtymi jak stare, przyćmione złoto, za czarną smugą bliskiego gaju, widać było jeszcze siny las niby marzenie pełne słodyczy.
W głąb parku chyłkiem wstępowały pierwsze wątłe, śniade cienie. Między świerkami sadowiły się już wnętrza bez kształtu, gdzie oko wyróżniało jakieś smugi długie i szare. Topole, wiązy, lipy i gęste krzewy bzu chłonęły w siebie zmierzch niewidzialny i jedna tylko sosna odtrącała go z wysoka zieloną barwą przepysznych czubów. O tej dobie rozległa sień pałacu zabrzmiała echem szybkiego stąpania. Narzeczeni ukazali się we drzwiach, minęli granitowe schody i weszli w aleję.
Marek Józef Katerwa wrócił był dopiero przed kilkoma dniami z długoletniej wędrówki do Niemiec, Włoch i Francji, gdzie poniekąd dla mody a bardziej z własnego zamiłowania, studiował filozofię i sztukę. Szedł obok
Lilii narzeczonej swojej, wolno i nieśmiało. Był to blondyn wysoki, z twarzą ściągłą, prawie chudą, z dużym nosem i pięknymi oczami. Ubrany był w długi surdut ciemnobrązowy, w jasne obcisłe spodnie i wysoki kapelusz. Korpus jego ciała chylił się nieco naprzód, ale szlachetna, uduchowiona, interesująca głowa wznosiła się dumnie i młodzieńczo. Tego dnia zjawił się w domu kuzyna, którego córka była mu od kolebki prawie przez obadwa rody za żonę wyznaczona.
Pierwszy to raz w istocie rzeczy poznawał tę swoją „żonę”. W dzieciństwie i latach młodocianych widok czarnej, chudej dziewczynki budził w nim niesłychaną panikę, wstręt i skłonność do ucieczki, gdzie pieprz rośnie. Później tak się czegoś wstydził w obecności mademoiselle Lili, że pewno ani jednego słowa z nią nie zamienił, a gdy wreszcie sześć lat w cudzych krajach przebył, samo istnienie siedemnastoletniej Penelopy wśród męskich uciech i umysłowych dociekań wyszło mu z pamięci. Teraz, wróciwszy z obczyzny, znalazł ją w kwiecie lat i urody.
Miała włosy czarne jak skrzydła kruka, oczy błękitne; brwi proste, długie i wielkie rzęsy. Tylko dolna warga wysuwała się nieco. Było to znamię rodowe, a w twarzy Lili stanowiło prędzej pewien wdzięk charakterystyczny niż dysonans. Biała jej cera okryta była ledwo widzialnym, nikłym, pisklęcym puchem, włosy posiadały własność szczególnego lśnienia, jak gdyby swój blask odrębny. Dłonie z pięknymi palcami były miękkie jak jedwab obejmujący ciało. Kształtna szyja i powabne, wąskie ramiona bieliły się w wyciętej sukni, przepasanej różową wstążką tuż pod piersiami. Suknia ta wolno niby toga spadała do kostek. Nogi, obute w ciżmy ukrajane z przodu i tak płytkie, że zleciałyby ze stopy, gdyby ich nie więził cienki rzemyk skórzany, cicho szły po żółtym piasku. Lili miała oczy spuszczone. Sunęła uroczyście, prawie z nabożeństwem, jakby do ślubu. Sny jej dziewicze, marzenia rozkoszne, wesołość i śmiech, wszystko gdzieś znikło, gdy sam na sam z Markiem została.
Jedna tylko myśl wypełniła jej głowę: oto mąż…
I „mąż” nie był panem swych kroków i uczuć. Ile razy zwrócił spojrzenie na postać obok idącą, gubił wątek dialogu i wygłaszał zdania zadziwiająco niezgodne z treścią własnych myśli. Lśniące loki, długimi, suchymi nićmi wijące się koło uszu, pukiel skręcony w tyle głowy, złotawy mech na oświetlonym policzku, ciemna smużka idąca wzdłuż górnej wargi, ruchy, pełne wrodzonego czaru i wytworności, sprawiały, że Marek nie mógł opanować swych uczuć. W sobie niósł szczególną trwogę, niby zburzenie dróg, zerwanie mostów, jakąś powszechną ruinę. Czasami ten niepokój stawał się tak miły, że tego słowo nie wyrazi, kiedy indziej był tylko starodawną chęcią ucieczki.
Pragnąc skupić i jakby przycisnąć czymś ciężkim rozproszone uczucia, młody człowiek mówił, ciągle mówił Tematy nasuwały mu się z jakąś okropną trudnością, więc chwytał każdy i ubierał w zdania długie i niełatwe do pojęcie. Neapol, Rzym, Paryż, Monachium, Würtzburg, i znowu: Wurtzburg, Rzym, Paryż…
Lili słuchała, kiedy niekiedy tylko wznosząc oczy swoje na mówcę i przypatrując mu się przez krótkie chwile z głębokim uszanowaniem. W pewnych minutach i na jej obliczu malowało się pomieszanie, ale prędko ustępowało miejsca wyrazowi szczerej uwagi, ciekawości. Ta ostatnia ciągnęła jej źrenice ku twarzy Marka, jakby ku jakiemuś dziwnemu widokowi. Aleja drzew prastarych i niezmiernie wielkich biegła ku wodzie. Narzeczeni rozmawiali o wypadkach potocznych, o znajomych, krewnych, stosunkach i życiu głębokiej prowincji. Lili przytaczała szczegóły tego życia, ale z jej słów nie wypływał obraz ani opis.
Cytowała rozmaite drobne i ważne zdarzenia, mówiła o ludziach Markowi nie znanych. Szli nad brzegiem stawu o wodzie świetlistej, lśniącej i jakby stężałej. Postacie ich malowały się tam jak w doskonałym lustrze, a ten wizerunek przyciągał ich oczy i pchnął myśli w zaczarowany kraj rozkoszy, pełen blasku i woni.
Wówczas śliczny obłok stał już u zenitu niebios i odbijał się w nurcie srebrnolazurowym. Kształtem swym przypominał jakby klęczącą kobietę, której włosy złotawe zakryły twarz i spadały aż na kolana. Odbicie tej ułudy nie miało cieniów ani przed sobą, ani obok siebie i sunęło się w jasnej powierzchni, budząc w patrzącym reminiscencję osoby już raz widzianej, ale pewno we snach czy marzeniach nieujętych.
— Jak cicho płynie obłok… — szepnęła Lili w zamyśleniu.
Marek wskazał ręką na wodę, spojrzał w oczy swej towarzyszki i uśmiech wypłynął na jego wargi, uśmiech nieoczekiwany, nie wiedzieć skąd i jakim prawem przybywający, zrodzony jak ów obłok i jak on prześliczny. Taki sam prawie zakwitł na ustach Lili. ÂŹrenice jej rozświecił blask cudowny, jak gdyby widziadło niebieskie i w nich się przeglądało. Pod długimi rzęsami wynikły na czystych białych powiekach modre cienie, które ginęły, gdy oczy wznosiła, lica się zapłoniły bladym rumieńcem niby pierwszą barwą zorzy wieczornej.
— Prawda, że podobny do klęczącej kobiety? — rzekł Marek wskazując ręką złociste zjawienie.
— Ma przecudne włosy.
— Nie takie, jak twoje… złote, nie takie jak twoje… Lili uniosła rzęs, za którymi uganiały się jakby skrzydła cieniów, i z trwożnym wstydem w sercu na coś czekała.
— Ta chmurka — mówił młodzieniec — to jak gdyby jedno z fantastycznych marzeń ziemi. Czy nie uważałaś, że obłoki zawsze przypominają nam coś z tworów natury, z dzieł uczynionych rękoma człowieka lub z jego myśli?
— Tak… — rzekła niepewnym głosem.
— W ogóle natura zawsze i wszędzie powtarza obrazy gdzie indziej tkwiących kształtów swoich. Ta śliczna bryła pary, która bierze na się postać ziemską, mylącą wyobraźnię, ukazuje się w wodzie, w twoich oczach i myślach…
— W moich oczach?
— Tak, w twoich oczach. Wielkie skały i dalekie przestwory odbijają się nie tylko na płaszczyznach poziomo i prostopadle ulokowanych, lecz i w kropli wody. I nie dość na tym — ciągnął z żywością. Częstokroć na powierzchni, otwierającej się w miejscu złamania pewnych minerałów, dają się widzieć blaszki złączone ze sobą niby listki korony kwiatu. Cóż to nam mówi?
— Czy ja wiem… — rzekła Lili głęboko zawstydzona.
— To mówi, że i tam w kraju kamiennym natura powtarza raz jeszcze miękkie i ruchliwe kształty kwiatów i roślin.
— Ach, tak!
— Z jednej krainy tworów swoich idzie z odbiciem tych samych kształtów do drugiej, dążąc nieustannie ku temu, ażeby nareszcie w umyśle człowieka w jednej ze składowych części swego ogromu, powtórzyć się raz ostatni i uczynić przedmiotem dla samej siebie. Teraz widzisz, Lili, że gdy w człowieku to niezmierne państwo stworzenia znajduje ostateczne rozumienie samego siebie i gdy myśl nasza jest częścią samej natury, tedy i natura tę naszą myśl posiadać musi i samą siebie naszymi myślami rozumieć.
Gdy to mówił, Lili nie spuszczała oka z jego twarzy. Powieki jej były nieco przymknięte, a śliczne nozdrza z lekka rozszerzone. Na czole, białym jak obłok w dzień słoneczny, rysowała się między brwiami cienka linia. W całym wyrazie oblicza malowało się usiłowanie pojęcia wszystkiego, co mówił narzeczony. Ta uwaga, te wywysiłki sprawiły Markowi rzeczywistą satysfakcję. Gdy, idąc dalej, utopił spojrzenie w źrenicach dziewczęcia, i dostrzegł w nich prawie ekstazę, czuł tak dziwną rozkosz, jakby zmysłami dotykał nieznanego bytu, czegoś obcego i pełnego tajemnicy, co jest rozbudzoną duszą.
Szli po równej ścieżce nad brzegiem stawu w niepamięci o tym, gdzie są i co czynią. Młody filozof rozwijał swój wywód o matematycznej prawidłowości, która przenika dzieła stworzone, o tym, że gdyby jej, tej „duszy świata”, nie było w istocie, to człowiek obdarzony mądrością byłby zmuszony do znalezienia jej w tym celu, ażeby wszystkie zjawiska przyrody ustawić w formie dla uzewnętrznienia praw kierujących i związku ich między sobą. Kombinacje, które, jak się to zdarzało, raz jeden słyszał z katedry, o których, właściwie mówiąc, wśród codziennego trybu życia nie pamiętałby wcale, a zarazem całkowity systemat mistrza z Jeny, tkwiły wówczas w jego umyśle z wyrazistością ciała niebieskiego, ukrytego dla gołej źrenicy, gdy się je przez teleskop ogląda.
Za stawem główny szpaler wznosił się do góry. W miarę oddalenia od pałacu droga coraz bardziej była porośnięta trawą. Z jednej i drugiej strony ciągnęły się dzikie gąszcze aż do zmurszałego i okrytego pleśnią parkanu. Jeszcze wyżej dźwigał się obszar leśny pokrywający całą górę, na której szczycie sterczała ruina jakoby ariańskiego kościoła. Od ślepej ulicy biegła na bok drożyna w głębi wąwozu, prowadząca w pole. Zwieszały tam swe konary i liście wielkie dęby, graby i klony, a za nimi snuły się już cienie, które zdawały się szukać dróg dogodnych dla nocy ciągnącej.
Narzeczeni minęli to miejsce, a wciąż idąc pod górę zobaczyli wreszcie skraj dąbrowy.
Po lewej ręce od ścieżki żyto już było zżęte i ściernisko świeciło się w ostatnich blaskach zachodu. Spod uciętych, żółtych ździebeł przebijały się piórka zielonej trawy i listki koniczyny. U kresów płaskich gruntów nudziły się na miedzach stare osty i rzucały cień samotne grusze. Z prawej strony ciągnął się wszerz dużego łanu owies żółknący, ale jeszcze nasiąkły zielenią. Suchy, miły żar tchnął na twarze idących z wilgotnego parowu. Zgraja koników polnych cięła od ucha, jak jeden, skoczną melodię dożynkową, w której nie ma ani jednego tonu smutnego, a w której wszystko jest weselem i upojeniem. Nad płaskowzgórzem ściernisk mienił się w słońcu, na łokieć wysoko od ziemi, rumiany pyłek niby dech gorący dojrzałego zboża.
Lili przywitała miły widok radosnym uśmiechem.
Twarz jej płonęła purpurą, usta były karminowe, oczy nabrały zachwycającej ciemności. I filozof stracił wątek Szellingowskich myśli, a natomiast uczuł w sobie szczególną, gminną uciechę, która zmysły jego pchnęła jakby w wir słodkiego tańca. Rzucił okiem na Lili i zapomniał o całym świecie. Jej szyja i ramiona bieliły się jak śnieg w sąsiedztwie przepysznych włosów, które oblewało krwawe słońce. Sam nie wiedząc dlaczego, cofnął się do wąwozu, jakby się wstydził światła i szerokiego pola. Brzeg parowu zwrócony ku zachodowi — ciskał na drogę jednolity mur ciemności. Panienka bezwiednie wstępował w ślady narzeczonego. Zaledwie uszli kilkadziesiąt kroków, trafił się duży, omszały kamień, leżący między pniami dwu topól, które rozlewały naokół ostry, a miły zapach. Marek usiadł pierwszy i w milczeniu spojrzał na Lili. Ta nie wiedziała, co czynić. Stała przez chwilę, wahając się… Wtedy Marek ujął jej rękę i przycisnął do ust, później zbliżył się i zajrzał w oczy… Nie była w stanie patrzeć na ziemię ani gdzie indziej. Oczy jej zetknęły się, złączyły, pojęły z oczyma narzeczonego. Usta obojga, szepcząc jakieś sylaby, jakieś urywki myśli tonące w głębokiej fali uniesienia, zeszły się i przywarły do siebie. Twarze ich były zbielałe, powieki zamknięte, serca tłukły się o klatki piersiowe. Nie wiedzieli, że czas upływa, że prędka noc rozkłada na wąwozy, doliny i zbocza pagórków swe czarne sukno. Marek widział przez rzęsy tylko białość ramion Lili, toteż usta swoje od jej ust oderwał, schylił głowę i rozżarzone wargi przycisnął do dziewiczych piersi. Nie broniła mu tego pocałunku.
Obezwładniło ją zimne zdrętwienie. W sercu ściśniętym czuła to jedno, że cokolwiek by zechciał uczynić ten, którego głowa spoczywała na jej łonie, zgodziłaby się dlatego, że on jest sprawcą.
Nie czerpała żadnej rozkoszy z pieszczot, tylko szał takiego uwielbienia dla Marka, że wydzierało prawie resztkę tchu z jej piersi. Trwożliwymi ustami dotknęła jego włosów i tracąc świadomość o tym, co się z nią dzieje, pogrążyła się wszystka w ciche zaśnienie, w błogosławioną topiel szczęścia.
Raptem szorstki łoskot zbudził ich oboje. Podnieśli marzące głowy i o kilkanaście kroków od siebie dojrzeli wieśniaka idącego drogą.
Wracał wąwozem po ukończeniu pańszczyzny. Słomiany jego kapelusz bielił się na tle drzew, gdy sczerniała od potu i pyłu koszula prawie już w zmierzchu ginęła. Wlókł się, mocno stąpając drewnianymi chodakami po twardej ścieżynie. Gdy ujrzał parę siedzącą na głazie w cieniu topól, duchem zdjął kapelusz, zgarbił się Jeszcze bardziej, widać dla wyrażenia szacunku, i patrząc wprost przed siebie, wielkimi krokami ich minął. Marek nie wejrzał na robotnika. Oczy jego były pochłonię —te przez kilka szczegółów, malujących uczucia Lili. Białka jej oczu, w które spływał jakby odblask, jakby nikła, błękitnawa zorza lazurowych źrenic, teraz przecięte były mnóstwem żyłek czerwonych. Wargi były uchylone i niby od krwi nabiegłej rozdęte.
Wtedy w jego usposobieniu zaszło oryginalne przeobrażenie: Był pewny Lili, czuł siłę samolubnego władania jej osobą i mimo woli, bez chęci ani zamiaru, owszem, z głęboko skrytym wyrzutem, cenił ją jak osiągniętą zdobycz. Lękliwa sympatia, tęskna pokora i słodka, na pół bolesna rzewność znikły z jego serca, jak krople wody upuszczone w wydmę suchego piasku.
Wstali prędko i odeszli stamtąd. Gdy minęli wrota parku i kroczyli szeroką drogą ku pałacowi, słońce zachodziło. Tylko zorza oświetlała ich twarze. Nad sta? wem, gdzie czarne drzewa zdawały się tkwić wierzchołkami na dół w ciemnej już, cichej i ponurej wodzie, Lili zwróciła oczy szukając wizerunku złotej chmury. Obraz martwej i zimnej głębi ścisnął jej serce. Jasny obłok już zginął… Gdzieś wysoko, między drzewami, szczebiotał jeszcze ptaszek maleńki, ale tak cicho i sennie, jakby pisklętom swoim na dobranoc opowiadał bajkę o strasznej babie-jędzy z pazurami i wielkim nosem.
Wróciwszy do pałacu Lili znikła pozostawiając narzeczonego w dużej sali, słabo woskowymi świecami rozwidnionej, w towarzystwie dwóch odwiecznych rezydentów.
Jeden z nich trawił czas w Paryżu, kiedy prowadzono na gilotynę „obywatela Kapeta” — i regularnie drażnił tym nazwiskiem kolegę po pieczeni, zaciekłego rojalistę. Na szczęście obadwaj dużo mówili, wskutek czego Marek spędził wieczór prawie w milczeniu.
Podczas wieczerzy dwie zgrzybiałe nauczycielki Lili, miss Flick i mamzel Listowicz, trzymały wychowankę między swymi szkieletami i śledziły każde spojrzenie filozofa takim wzrokiem, jak dwa straszne karły pilnujące wrót seraju, kiedy tam Don Juan przebrany za huryskę wstępował pod przewodnictwem czarnego „Baby”. Mimo tego dozoru Lili rozmawiała z kochankiem oczyma i darzyła go uśmiechem, który nawet przez cenzurę w sztuce mniej biegłą — mógł być traktowany jako niewątpliwy pocałunek.
Znalazłszy się w izbie gościnnej Marek nie zdjął ubrania. Rzucił się na sofę i pozwolił wejść do siebie nieskończonym orszakom zadumy. Stancja jego zajmowała róg parteru w murowanej oficynie. Małe okno wychodziło na werandę wiszącą nad pustym gazonem, który leżał między pałacem a oficyną. Gazon wykrojony był w elipsę z głuchej, prawie leśnej polanki. Dokoła stały wielkie drzewa, przedwieczne, zdawało się, jak to miejsce. Skupiły się tam graby, dęby, Upy, kasztany i strzeliste świerki, w nocy podobne do wież gotyckich. Było coś niewymownie pięknego w tym wstrzymaniu się puszczy parkowej od wkroczenia na czysty placyk, gdzie rosła tylko niska trawa.
Marek od dzieciństwa lubił to miejsce. Jako nieudolny poeta siedemnastoletni chodził tu składać rymy i dumać. Zdawało mu się wtedy, że stare drzewa myślą nad tajemnicami życia i śmierci, patrząc przez długi szereg lat w grunt obnażony, gdzie tkwią ich korzenie, w grunt, co osłania się milczeniem wiekuistym, który jak sknera — wszystko ziemskie pochłania i gnoi w tym jednym celu, ażeby wy karmiąc tylko dzikie fantazje swoje — drzewa. Widziało mu się wówczas, że lipy i buki mają swe własne twarze, usta i oczy patrzące w niebiosa, skąd o poranku przychodzi słońce, skąd się dobywa wartki wicher, skąd ciągną chmury wytrząsające ze siebie ożywczą wodę i skąd zlata nagły a niespodziewany piorun który w mgnieniu oka uderza, przeszywa i zabija dęby stuletnie.
Po pięknym odwieczerzu noc była ciemna i bezksiężycowa. Rzadkie, szare chmury zasnuły firmament i przepuszczały słaby jedynie półbrzask gwiazd, ukrytych dla oka. Ciągły wiatr chwiał połowami okna, uwięzionymi przez druciane haczyki: W mętnym przestworze widać było szczyty i boczne gałęzie bliskiej topoli oraz dwie wyniosłe korony pięknej jodły. Dalej czerniała ruchoma, falista, nastrzępiona linia wierzchołków, złączonych między sobą.
Całe połacie gałęzi kołysały się od wiatru, raz silnie, jakby nadciągała burza, to znowu tak cicho, że dawał się wyróżnić szept każdego drzewa z osobna. W jednym punkcie słychać było niestrudzony, cichy klekot twardych i grubych liści nadwiślańskiej topoli, gdzie indziej sepleniły delikatne i czułe listki brzozy. Od zgodnego szelestu ten gwar nocny wzmagając się potężniał aż do głuchego szumu świerków i do stękania konarów, które zdawały się opiewać smutek i przeczucia śmierci.
Marek nie spał, ale i nie czuwał. Zmysły miał pogrążone w grze wyobraźni tak mocnej i lotnej, że go unosiła całkowicie w dalekie strony, chociaż ani na chwilę nie stracił z oka ruchu gałęzi przez wiatr miotanych. Widział z całą dokładnością małe miasteczko niemieckie na płaszczyźnie między wzgórzami. Miał w oczach gliniane dachy jego budynków, sczerniałe i mchem przykryte, zielone żaluzje i stare tynki przemoczone od deszczu.
Wspomnienie jednego z tych domostw w ciasnej uliczce zaciążyło na jego sercu. Blisko pół roku stołował się tam z kolegami-burszami w cichej knajpie „żur Krone”. Gospodarz, stary safanduła i bibosz, mało się tro szczył o studentów i o dobroć jadła, niewiele dbał o familię, żonę, synów i trzy córki, hoże jak trzy gazele. Średnia, Fraulein Sophili, miała duże, marzące oczy i długie, długie włosy. Z całej gromady wesołych urwisów podobał jej się tylko Marek. Może dlatego, że był nieśmiały, może dlatego, że był dla wszystkich dobry i grzeczny… Pewnego razu, gdy wchodził na drugie piętro, gdzie już zgromadziła się była hulaszcza kompania, spotkał Sophie samą jedną. Chwycił ją w ramiona i zaczął okrywać całusami jej piękne usta.
Odtąd codziennie powtarzało się to samo, idąc aż do kresu.
Wyjechał wkrótce i zapomniał tak zupełnie, jak człowiek dużego imienia i fortuny zapomina o tego rodzaju epizodzie młodości. Jeżeli wyobraźnia nasunęła mu kiedy osobę dziewczęcia z „żur Krone”, to chyba w pozie nagiej, rozkosznie przegiętej kochanki. Skądże teraz Sophili ukazała mu się jako szczęśliwa panienka ze skromnym uśmiechem na młodych wargach, ciągnąc ku sobie nie tylko zmysły, ale i całą duszę?
Nie był to wcale wyrzut sumienia, lecz jakieś zgłębianie rzeczy ukrytych w ciemności. Dusza pięknej dziewczyny przyszła z mroku, stanęła przed nim jako byt plastyczny i odsłoniła wszystką brzydotę swego nieszczęścia, całą tragedię opuszczenia i sieroctwa tak bezgranicznego, że Marek zadrżał. Wtedy także rozległ się w jego uchu płacz zwiedzionej, płacz, którego w rzeczywistości wcale nie słyszał, gdyż wyjechał był bez pożegnania, w sekrecie. Zasłuchany w tę dziwaczną melodię, oglądał swój uczynek niby widmo przedmiotu odbite w wodzie i przypatrywał mu się ze spokojem badacza. Był pewny, że wkrótce zniknie, ustępując miejsca czemuś innemu. Do zaobserwowania wszystkich szczegółów, wszelkich cech tego zjawiska przynaglała go pilna ciekawość, istotna żądza wiadomości złego i dobrego.
I oto w rzeczy samej myśl o Sophili usunęła się. Został tylko w uchu odgłos nie milknący cichego, nocnego jej płaczu.
Patrząc na konary drzew odrysowane w mglistym powietrzu, Marek rozważał. Czuł jak przez sen, że zupełnie podobny jest do drzewa, które nie wie, jakie miejsce, jaki obszar z prawej czy lewej strony pnia zajmą jego konary, gdzie będzie stał jego wierzchołek.
Czuł, że nie wie o sobie nic, jaka namiętność z duszy jego wystrzeli, w którą stronę się zwróci. Czy owocem jej będzie dobro czy zło, cnota czy niegodziwość? Czy w sercu kryją się i wyjdą zeń kiedyś sprawy cnotliwego czy dzieła zbrodniarza? Tak myśląc, wciąż usiłował sobie przypomnieć usta Lili, jej brwi, oczy i rzęsy, jej miłosne uniesienie.
Obecność swego dla niej zachwytu wyczuwał z dokładnością, a przecie nie miał siły przywołać go z ukrycia. Gdy wytężał imaginację, nasuwała mu się przed oczy nie Lili, lecz tamta, zdradzona. Ten jakby kaprys i wybieg rzeczywistej miłości, ruchomość gruntu własnego jestestwa, poczęły go męczyć i przejmować szczególną zgrozą. W marzenie to, niby ostrze noża, wbijała się ciągła myśl, jak straszliwie niepewną, jak wątpliwą jest władza człowieka nad sobą, nad instynktami duszy. W dziwnym zmaganiu się jaźni z ukutymi a wygładzonymi od częstego użycia pewnikami rozumu spędził Marek część nocy.
Wiatr się nie zmniejszał. Tylko za odległą nawałą drzew począł się nieżywy, rudy brzask, jak światło gromniczne. To późny księżyc wschodził w mokrych oparach.
Wtedy, niby rozstrzygnięcie wszystkiego, ukazała się Markowi myśl inna. Za bytności w Paryżu widział był w ogrodzie zoologicznym wielką misę kamienną pełną wody, w której leżało całe towarzystwo krokodylów. Je den z nich, wielki płowy zbój z pyskiem jak grot olbrzymiej włóczni, przypatrywał się widzom tkwiąc grzecznie, bez ruchu, w płytkiej wodzie niby kłoda. W owej chwili stanął w pamięci Marka wyraz jego oczu, a właściwie okrutny brak jakiegokolwiek wyrazu. Były to wielkie ślepia bez połysku, dawno zgasłe, patrzące nie wiadomo jak, bo ani żarłocznie, ani ciekawie, a przecie w taki sposób, że to wejrzenie na zawsze, aż do śmierci ryło się w oku i mózgu. Były to dwie gały z ołowiu, posiadające siłę widzenia, widzenia do gruntu, z bezgraniczną szczegółowością, a z przeraźliwym niedbalstwem. Marek dygotał wspominając te ślepia i w mowie ich znalazł formułę dla wzruszeń swoich.
„To są oczy powszechnej natury stworzeń, mojej i Lili…” — myślał z bolesnym złamaniem w sercu.
Doskonała koncepcja, z którą pragnął zaznajomić narzeczoną, leżała jak zgruchotana maszyna, którą zmiażdżyło uderzenie drąga barbarzyńcy. Zerwał się na równe nogi, stanął w oknie, wciągnął do płuc wilgotne, ostre i zimne powietrze. Martwe cienie leżały nieruchomo u odziemków drzew, których szczyty kołysały się w żółtawym świetle zamglonego księżyca. Z gęstwiny wyciągał się i obejmował patrzącego tuman o barwie popiołu, jakby uścisk lodowaty.
Marek zapragnął zobaczyć Lili, choćby okno pokoju, gdzie ona śpi, choćby mur, za którym jej serce uderza. Czuł taką trwogę, jakiej doświadczać musiała opuszczona Sophili na wieść o ucieczce kochanka. Wysunął się za okno, cicho zeszedł na murawę i przez środek gazonu ruszył ku pałacowi. Zbliżywszy się do niego spostrzegł, że światło księżycowe nie błyszczy w szybach tylko jednej framugi okiennej na dole gmachu. Był pewny, że tam jest izdebka Lili. Jakoż ujrzał ją w tym oknie. Siedziała bez ruchu, z głową wspartą na rękach. Za przyjściem Marka cicho, bardzo cicho nazwała go po imieniu. Stanąwszy tuż obok, ujął jej rękę i przycisnął bezbronną do piersi.
Była tylko w bieliźnie, zawinięta w szal cienki jak mgła.
Marek stał przez sekundę otoczony myślami i z chytrością szpiega badał swą duszę, czy jest niedostępna dla zdrady i krzywoprzysięstwa, czy godna jest i czy wytrwa w miłości płonącej w jego piersiach dla Lili… Zniżył głowę i zimnymi ustami dotknął czarujących, wpatrzonych weń oczu. Wtedy właśnie gorzka łza spadła z jego rzęs na twarz dziewczyny. Lili gwałtownym ruchem dźwignęła głowę, wytężyła wzrok, wytężyła umysł swój, serce i całego ducha, żeby pojąć, czemu płakał jej narzeczony…