Wąska drożyna przeciska się przez las zwarty, podszyty młodą sośniną, tworząc między szczytami drzew przedział nieznaczny. Gałęzie świerków, na których leżą grube, soplami obwieszone kiście śniegu, zginają się pod ciężarem nad tym leśnym przesmykiem, zaledwie oznaczonym dwiema skibami śniegu, które sanie chłopskie odwróciły.
Dzień był marcowy — jasny a mroźny.
Teraz, gdy się na zachodzie rozpościerać zaczyna pół zmierzch błękitny, nawet zaspy, pozataczane dokoła pniów, stają się sypkimi jak mąka. Na przedziwnie czystej przestrzeni niebieskiej, jaka płonie już zorzą wieczorną — las stoi nieruchomo, niby wielki ejkonosfas świątyni greckiej; nieznaczne podmuchy strącają z wierzchołków drzew drobniutkie pyły śniegowe i płyną między gałęziami, po tle purpurowym, jakby poplątane smugi nikłego dymu wzbijające się z niewidzialnych kadzielnic…
Cisza tam głucha, nieskończona, śmiertelna…
Drożyną ową idzie stary, zgrzybiały, siwy jak gołąb chłopowina Pelek z wnuczką Teofilką — poły lichego kożucha za pas zatknął, kij daleko przed się stawia, szeroko rozkracza nogi, sapie i kaszle, lecz nie ustaje, choć mu zaczerwienione oczy łzami zachodzą, choć pot się sączy zmarszczkami zwiędłej, przez wiatr wychłostanej twarzy. Teofilką staje swymi wielkimi butami w śladach dziadowskich, co chwila chuścinę na piersiach zawiązuje mocniej i pomimo że upada ze znużenia, dotrzymuje staremu kroku. Z trwogą spoglądają na zorzę rozniecającą się nad szczytami i spieszą coraz bardziej. Od czterech dni idą tak, krótko odpoczywając przy stogach siana i pustych szopach, nocując po chatach z daleka za wsiami stojących, przebywają pustkowia bezludne, lasy czarne i głuche, brną po zaspach głębokich, po lodach rzek i stawów śniegiem przyprószonych, pod nogami dzwoniących — idą leśnymi, dalekimi a zapadłymi drogami spod samego Drohiczyna aż za Warszawę-miasto… spowiedź utopić.
Co roku tak chodzą we dwoje — odkąd na wiarę cudzą zapisani. Grzesznicy oni wielcy oboje, zdrajcy oboje…
Stary Felek jeszcze przed „zbrodniami” synowi swe pięć morgów odpisał, wnuczki się doczekał, synowę pochował i pacierze, pod piecem siedząc, odmawiał już tylko, gdy mu się nagle a niespodziewanie na russkiego podpisać kazano. Synowi też, wnuczce też — całej wsi… Sam arcypop coś do nich gadał, gdy ich wszystkich do gminy zapędzono. Wieś się oparła.
Pewnej nocy zimowej wojsko naszło, ludzi wypędziło z chat na szczere pole, w mróz trzaskający. Trzy dni kozaki po chatach obozem stały, bydło rżnąc i niszcząc mienie, trzy dni ludzie stali z odkrytymi głowami na polu, na śniegu, do Boga się modląc. Wreszcie naczelnik wojskowy wielkim się gniewem zapalił — dawaj bić. Do naga rozbierali mężczyzn i kobiety, bijąc po kolei, a srogo — aż się naród całej wsi zawściekł i jął się rozbierać sam, pod baty kłaść sam, pokotem; — aż się Fełków syn z pięściami podsunął do naczelnika, do Gołowińskiego… Dopiero nastał sądny dzień!
Bili tego Leona nahajkami na śmierć, w sześciu, szmaty z niego zwlekli, naczelnik ostrogami grzbiet obnażonemu, na śniegu, we krwi leżącemu szarpał, wrzeszcząc w zapamiętałości: podpiszyśl
Na nic!
— Ni, ni, ni… — szeptał tamten.
To go umierającego dźwigać kazał, twarzą do siebie obracać i pytał:
— Ty russki?
— Ni — Polak, na polskiej ziemi się urodził…
Tak i u świerk ł szepcąc do siebie: ni — ni!…
Gdy wzięli wnuczkę Teofilkę bić — Felek nie wytrzymał: podpisał duszę swoją i wnuczki na złą wiarę. Stare u niego było serce, dziadowskie… Jak liść dygotał, u nóg Moskalowi się wlókł, przyszwy butów całował — aż podpisał.
Odtąd rokrocznie przed Wielkanocą idą Bogu się kajać za zdradę. Dziad taką drogę zna, gdzie nie tylko żandarma, ale człowieka żywego nie spotkasz.
Jest daleko, za Warszawą-miastem, kościółek maleńki, sta ry; ksiądz tam jest młody, świątobliwy a miłosierny. Oczy u tego księdza we łzach, słowo ciche, a takie mądre, a takie słodkie!…
Przyjdą w nocy, zastukają, dziad przez szybkę poszepce — wnet on ich boczną furtką do kościoła prowadzi, spowiedzi słucha, a sam płacze, serdeczny, siczami gorzkimi. Potem wszyscy krzyżem leżą aż do rannego świtania. Gdy odchodzą, naucza ich ten sługa boży zawsze jednakowo: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze, miłujcie nieprzyjacioły wasze…”
Nim słońce wejdzie, nim się ludzie pobudzą, już oni od miejsca tego daleko… Teraz oto, gdy dzień się szybko nachyla, spieszą już co tchu, aby na wiadomy dziadowi nocleg trafić. Las rzednie, otwiera się pole czyste, śniegiem równo zasłane, bezludne, dalekie, bezmierne.
Na skraju lasu Fełek przystanął, oczy dłonią od blasku nakrył, z nogi na nogę przestępuje, wargi mu drżą. Pola tego on nie zna, chałup tu kilkoro powinno stać pod lasem.
— Obce pole… — szepce do siebie w trwodze.
Na środku pustkowia wiatr wzdyma sypkie bryłki śniegu, to je rozmiata, to wieje, jak zboże szuflą, to cały obszar przestworza ciągnie za sobą, jak obrus, to go daleko, daleko lejkiem w górę podrywa, to jakby w falach dymu od końca do końca leci.
— Zbłądził ja, stary głupiec, hej! — mówi cicho, w tył zasuwając czapkę.
— Za tym torem chodźmy, dziadku…
— Za torem…
Ruszają znowu i brną po kolana. Śnieg na polu głębią leży, wiatr luty, burza idzie. Bylinki zeszłoletnie, suche, cieniutkie gdzieniegdzie nad śniegiem stoją, kiwają się w wichrze żałośnie, jakby nad tą dziewczyną zawodziły, jakby za nią świstały: ej, ej… Tarnina, od lodu i sopli błyszcząca, badyle głogu czepiają się jej spódnicy, jak ręce miłosierne, co chcą zatrzymać…
Buty obojgu przemokły do cna, nogi kostnieją, tchu brak.
— Isz ty, wnuczko, jak nas ten wiatr, moskiewski sługa, od Boga odpędza — miamle półzrozumiale dziadowina.
Nagle coś dudni i wre głucho za nimi. To wicher w las uderzył. I zakołysał się las, zastękał… Teraz burza w nich bije, szmaty rozmiata, w oczy garściami śniegu, ostrego jak tłuczone szkło, ciska. Chwilami jak żywy siłacz brzemiona śniegu z miejsca na miejsce przerzuca, zdziera go aż do gruntu nagiego i fryga wysoko — nad las.
Kamień tam był wielki na polu, do niego się dowlekli, usiedli odpocząć…
Noc zeszła nagle ciemna. Burza w niej wre — długo, długo… Czasem znienacka ucichnie, wówczas z wysokości niebieskiej pada na oblicze pustkowia blade, zimne, znikome półświatło miesiąca, dotyka lodowatymi promieniami przytulonych do siebie, skrzepłych, śniegiem przysypanych głów, zimnych oczu otwartych i łez na rzęsach wiszących, co się w sople lodu ścięły…
Gdy wstaje i płonie zorza poranna, znowu na równinie cicho, tylko z wierzchołków drzew niewidzialne podmuchy strącają pył lekki śniegowy i płynie niby biały dym znikomy, wzbijający się z niewidzialnych kadzielnic…