PROLOG
Zaułek poza gmachem więzienia, utworzony przez blanki, wystające w stronę rzeki. W głąb spada olbrzymi mur, wsparty na potężnych odkosach ziemnego wału. Z prawej strony wznosi się surowa ściana z oknami na poły zabielonymi. Górą okien sączy się w noc nieruchome światło. Ów dom wy-promienia ze siebie martwą aureolę, która ginie, pochłonięta przez mrok. Za murem i za jego fosą, głęboko w dole, rosną drzewa olbrzymie, których wierzchołki mało-wiele przerastają dachówkę muru. Koślawe widły, konary, nagie gałęzie i wici tych drzew huczą w nocy wzdłuż rzeki Wisły.
Wicher dmie. — Zawieja niesie ze szczelin pomiędzy murami i z dachów zwiewne, wydęte żagle śniegowe. Długie, wciąż dymiące się strzały i zaspy warują na ziemi. Lotny wąż śniegu okręca się dookoła słupów szubienicy. — Głęboka noc. — Dwudziestostopniowy mróz.
Żołnierz moskiewski w szubie do samej ziemi, baranim futrem podbitej, w wielkich butach futrzanych, z głową szczelnie okręconą baszłykiem przechadza się pomiędzy Iwanowskimi Wrotami i wnęką, gdzie stoją słupy szubienicy. Karabin leży nieruchomo na jego ramieniu. Śnieg zmarznięty od srogiego mrozu świszcząco zgrzyta i skrzypi pod wielkimi stopami sołdata. — Kiedy niekiedy ten człowiek wstrzymuje mierzone kroki, odchyla znad ucha wielkim palcem rękawicy brzeg baszłyka i nasłuchuje, jak wicher w konarach wspaniałych drzew śwista, skowycze i łka — jak wąż śniegowy, oplatając drewno szubienicy szeleszcze.
JĘK W WICHRZE
między mogiłami
Kiedyż uniesiem głów ponad zbroczone wezgłowie, kiedyż na ludu łonie spoczniemy w sławy koronie — któż nam odpowie?
ŚNIEGOWY WĄZ
podnosi znad mogił głowę i oplatając drewno szubienicy szeleszczę:
Nikt wam nie zmąci snów — grobom wkopanym w mogiły, mocy strąconej w dół zgniły… Niewola wieje przez sioła, niewola idzie przez miasta, szlak wasz szalejem zarasta. Nikt was nie woła…
ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI
bije pokłon i żegna się krzyżem trzykrotnym:
Gospodi pomiluj! Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj!
Wsuwają się przez tajne w głębi przejście Deity (Bożyszcze) i Anzelm.
ANZELM
Jesteśmy.
BOŻYSZCZE
Nareszcie.
ANZELM
Tędy przeszedł. Był jeszcze mrok przedranny. Jesienna woń więdnących liści pierwszy raz od miesięcy tylu wionęła mu w twarz. Lekka nadwiślna mgła pozdrowiła jego oczy. Począł wołać co siły w piersiach w tę woń, w tę mgłę wariackie swoje hasło: „Niech żyje Polska niepodległa!” Raz, drugi raz, trzeci, czwarty. I tak co krok. Bębny nie mogły zagłuszyć tego krzyku. Dopiero szybko rzucona pętlica… Spełnione już twe pragnienie…
BOŻYSZCZE
Spełnione, sługo.
ANZELM
Jakąż mi dasz nagrodę? — Syna mam, panie, panie!
BOŻYSZCZE
Nie minie cię zapłata.
ANZELM
Część jej jużeś mi wydał, gdy mogłem jeszcze wyprowadzać w pole, zmylić pogoń, złamać zakaz, zatrzeć tropy — lecz jestem nienasycony. Syna mam, panie!
BOŻYSZCZE
Czy nie leży to w twoich zamiarach, nienasycony, ażeby i mnie wyprowadzić w pole?
ANZELM
Nie, mistrzu! Tobie jednemu pokazuję prawdę, odsłaniam nagość spraw i dusz, rany czyste i brud, źródło łez i strzeliste westchnienie, tobie jednemu wyznaję wiadomą ci istotę rzeczy.
BOŻYSZCZE
Alboż na pewno wiesz, przebiegły Anzelmie, gdzie się znajduje prawda i jaką ma twarz, gdy zdejmie maskę, istota rzeczy?
ANZELM
Tak sądzę. Zdarzało mi się uchylać jej tylekroć podejrzliwymi rękoma. Kładłem w bardzo głęboką ranę prawdy chciwe palce i uczuwałem w całym ciele rozkosz od niestrzymanego żaru, który w niej gore.
BOŻYSZCZE
z uśmiechem
Wręcz tedy odmiennie niż Rzymianin Piłat, który nadaremno rzucał w tłum pytanie, co jest prawdą; szczerze wy; znawał, że sam nie wie, i uczuwał zimno w dłoniach zanurzonych w wodzie.
ANZELM
Jakże miał poznać upał osiągnięcia prawdy umywając od spraw człowieczych wyniośle obojętne ręce? Ażeby zobaczyć istotę rzeczy, trzeba na nią w szczególnego zachwytu minucie patrzeć przez nadzwyczaj przybliżające szkła śmierci. Trzeba przykładać je do oka, nie znającego łez przenigdy, dłonią, której nerwy wola aż do zatracenia znieczuliła. Trzeba z uśmiechem dobrotliwym wydawać wyrok śmierci — jakem to był czynił — i w każdym momencie być gotowym na pocisk śmierci — jakem to był czynił. A wreszcie trzeba śmierć ponieść. Ta jest droga poznania, wielce trudna dla nas śmiertelnych, o Bożyszcze, które znaczenia śmierci nie znasz.
BOŻYSZCZE
Przechwalasz się, śmiertelniku.
ANZELM
Nie. Głoszę prawdę. Któż pod utwierdzeniem dosięgną! tej potęgi, ażeby bezwładną dłonią wskazywać i wydawać na śmierć, będąc już martwym trupem i leżąc w trumnie ze złożonymi na piersiach rękoma? Uczyniłem to ja jedyny. Gdy kula roztrzaskała moją czaszkę i mózg przeszyła, złożono moje zwłoki skrwawione w prosektorium. Wtedy zbiegli się z tajnych zaułków spisku pobratymcy morderców, aby się przekonać o prawdzie, aby zaznać nieopisanej radości, wychylić kielich wina zemsty na widok mojego trupa. Życie moje było skazaniem na tracenie dla setek. Nie wiedzieli, nędznicy podlegli pospolitym uczuciom, że zimny trup mój czuwa i że ja, Anzelm, jestem niepokonany i niezgładzony. Ciekawość ujrzenia mojego w trumnie oblicza przypłacili pojmaniem, a ten i ów spomiędzy nich — pętlicą na tej huśtawce. Przewidziany był z dawna szał ich uczucia i umówiona przynęta: moje zwłoki. Znane były wszystkie przejścia wzruszeń, jakim będą podlegać: ciekawość, chciwość, pycha, gniew, zawiść, ból, strach, zemsta, radość i nadzieja. Schwytali się w tę sieć, zwabieni na mnie, jak drapieżne lisy na trup wilka.
BOŻYSZCZE
Rozważmy bez poddawania się jakiemukolwiek uczuciu, czyli mięso, które myśliwiec składa we wniku, żeby dzikie lisy przywabić — powtórzmy: czyli mięso — może się chlubić, że posiada władzę?
ANZELM
Twierdzenie moje nie da się skruszyć przez to podobieństwo. Władza mej martwej ręki była to bezwzględnie ta sama władza, którą ja sam stworzyłem był w sobie i na zewnątrz siebie za życia.
BOŻYSZCZE
Na zewnątrz ciebie istniejąca nie twoim, sądzę, była dziełem.
ANZELM
Na zewnątrz mnie istniejąca byłaby martwym zegarem, gdybym ja jej w ruch nie wprawił. Potęga moja była zewnętrzną i wewnętrzną — była mocą stanowienia o życiu i niebycie. Jednym spojrzeniem i jednym skinieniem zadawałem śmierć lub wypuszczałem na wolność. Rozważmy: Zbójca wymierza cios i wyrywa ostatnie tchnienie — sam, — pod wpływem żądzy lub szału. Żołnierz nastawia karabin, artylerzysta rychtuje działo — sam, z rozkazu. Jedynowładca wydaje wyrok — sam, lecz nie wiedząc, co czyni, martwą swą władzą. Ja tylko jeden, świadomy sędzia, świadek i despota, panujący nad niezliczonymi rotami, czyniłem mój sąd, dawałem świadectwo istocie rzeczy i ferowałem dekret, wiedząc, co czynię, świadomie, bez przymusu, celnie i trafnie, mądrze i obojętnie. Słuchały mię sztaby prokuratorów, urzędów śledczych, sędziów, wydających wyrok gorącym prawem, generałów, oficerów, żołnierzy. Słuchał mię najniewątpliwszy sługa wielkiego panowania — mistrz.
BOŻYSZCZE
Zbyt złośliwie malujesz wizerunek świata.
ANZELM
Tak. Wizerunek mój nie upiększa tego świata. Pamiętam, gdy pierwszy raz… Stawiony oko w oko z towarzyszem tych samych trudów rewolucji, ujrzałem jego bolesny, a radosny zarazem błysk oka — uścisk bratniej miłości, sekretne hasło towarzysza dla towarzysza na dnie otchłani, zazębienie koła idei, szukające swojego trybu w kole idei — pod progiem kostnicy. Pamiętam, jak w owej chwili spokojnie i trafnie ściąłem jego bujną, pełną marzeń głoweńkę nagim toporem mojego uśmiechu. Och, wy oczy struchlałe, zamierające pod moim spojrzeniem w wieczny lód rozpaczy! O, niezapomniane spadanie jego jęku, który słyszałem lecący w przepaść po ostrych zrębach w ciągu jednego momentu powzięcia o mnie prawdy! Zamknęły się wówczas te pierwsze oczy moje — zawściągnęła się na twarz śmiertelna przyłbica dumnej pogardy i biała chustka śmierci nasiąkła potem przedzgonnym. Oto tu leży ten pierwszy mój…
Obydwaj krok za krokiem idą powoli, ze zwieszonymi głowami, na prawo od drewien szubienicy, brnąc po kolana w bardzo głębokim, sypkim, przemarzłym śniegu. Widać w błędnym półświełle okien więzienia, w martwej aureoli, która ginie pochłonięta przez mrok — na głowie Bożyszcza irygijską czapkę, symbol Mithry. Wiatr dmie i z jękiem pada pomiędzy mogiły.
JĘK WICHRU
między mogiłami
Kiedyż uniesiem głów ponad zbroczone wezgłowie, kiedyż na ludu łonie spoczniemy w sławy koronie — któż nam odpowie?
Chwieje się jęk wichru, zanosi tam i sam nad niewidzialnymi, płaskimi, zadeptanymi dołami, w których leżą straceni powstańcy, niepodlegli bojowcy i bandyci — warstwa na warstwie, długim pokotem.
Anzelm stanął. W zimnej, głębokiej zadumie, niepochwytnym szeptem, zaledwie ruchem warg, wymawia zapomniane imiona.
BOŻYSZCZE
Cicho szeptaj, szpiegu, bo polski wiatr, rapsod jedyny spraw tu pokonanych, usłyszy imiona. Poniesie je w pola, w lasy, na martwe niwy, ku brudnym wsiom. Wyszlocha je u zamarzłych okienek, wypłacze w węgłach chałup. Poszepnie je milionom chłopów w ich nie ocknionym dziś śnie.
ANZELM
Śpi twardo chłopstwo polskie. Dobrze jego snu bagnet strzeże i zabobon. Bagnet na ziemi o wszystkim stanowi. Na kolanach u moich stóp, z płaczem i jękiem pełza wiatr, niewolnik, jako wszystko w tym kraju.
BOŻYSZCZE
Miejsce, na którym stoisz, jest zagonem ziemi wolnej.
ANZELM
Czyli to miejsce, mistrzu, jest zagonem ziemi wolnej, gdzie leżą pochowani bandyci, zdjęci z szubienicy?
BOŻYSZCZE
Tu leżą pochowani waleczni wodzowie powstania, waleczni bojownicy rewolucji.
ANZELM
posępnie zadumany
Tu oto leży „Marek”. Uciekł był ze mną z więzienia, z zamku w Łęczycy. Czekałem na niego ciemnymi nocami, brodząc dookoła miasta po moczarach. Och, ciemnymi nocami… Tłukło mi się wówczas w piersiach inne, głupie serce. Kochałem go. Gwiazdy do mnie o nim mówiły. Światło księżyca nas ostrzegało jak siostra czuła. Skoczył w moje ramiona z wysokiego muru. Uciekaliśmy poprzez błota, rozkisłe łąki, przez głuche lasy. Tylko ta jedna ciemna noc wie, ile między nami było niezłomnego pobratymstwa. W piersiach mu grały suchoty, a śmiechem się wtedy radosnym zanosił. Niosłem go, gdy mi padał, nie czując ciężaru, jak matka nosi dziecko. Po całej nocy chodu, o świcie, pomnę, weszliśmy na plebanię do księdza starego, żądając posiłku i paru godzin snu. Drżał ksiądz i szeptał modlitwę. Nakarmił nas, wyklętych rewolucjonistów, przemokłych zbiegów, napoił winem. Jedliśmy wtedy w milczeniu we trzech, patrząc sobie nawzajem w oczy i widząc na wskroś polskie, niewolnicze serca, naszą wylękłą, nadwiślańską dolę, mieszając trwożny posiłek z gorzkimi łzami. Śmieszna polska nędzo!
W zamian kiedym ja, w walce z wojskiem, na rogu wielkomiejskiej ulicy postrzał otrzymał w ramię, on mię, „Marek”, towarzysza, wywlókł zaułkami — spomiędzy patrolów wydźwigał na ramieniu, schował w izbie swojej.
Dzieci troje i żonę wysłał spać do ciasnej sieni, w łóżku mię swoim położył i leczył sam, żeby nie wzywać lekarza. Ukrył mię, ocalił wtedy, wywiózł chorego w daleką stronę.
Śmieszna polska nędzo!
Wydałem żandarmom ono tęgie braterstwo między nami dwoma. I wszystek nasz sekretny zamach, któryśmy razem czynili. I każdą myśl, zaprzysiężoną słowem męskim, naszym, honornym, głuchą tajemnicę powziętą po społu, gdyśmy nocami obaj w gorączce szeptali.
Śmieszna polska nędzo!
mówi wyraźnie, schylając się nad uchem słuchacza, jak w czasie spowiedzi:
Oto tu leży „Rudolf”. To my zabiliśmy z nim generała żandarmów. Zdobyliśmy razem pocztą z wielkimi pieniędzmi. Wystrzelaliśmy konwój do nogi. W ucieczce jednego dnia leżeliśmy w zbożu dostałym, kiedy pościgi wojenne przerzynały wzdłuż i wszerz okolicę. On, strudzony, spał kamiennym snem. Jam czuwał. Słyszałem głosy kawalerzystów, rozróżniałem szczęk broni i tętent o kilkadziesiąt kroków od miejsca naszej kryjówki. Nie budziłem go, żeby spokojnie wypoczął. A gdy się ocknął, pamiętam, twarz miał jak gdyby cudzą, maskę jakąś okrutną z gipsu, oczy w niej — płomienie jarzące. Skarżyć się począł na los nasz straszliwy, który nam rozkazał być mordercami z zasadzki dla tej, mówił, dalekiej, dla tej, mówił, nie naszej, dla tej potomnej niepodległej Polski.
Śmieszna polska nędzo!
Wydałem wszystko, wydałem i tamte chwilę do cna.
Oto tu leży „Grzegorza” chłopski trup. Głęboko leży w zmarzniętej glinie. Torturami podarli mu ciało, gumowymi kijami odbili je od kości, porozrywali spoidła żeber, jako że się był zaparł do ostatniej kropli krwi i do ostatniego tchu. Nikt o nim nie wiedział nic, tylko ja jeden. A ja wiedziałem wszystko. Jam wiedział, jak go umieli zużyć ludzie, gdzie pchnęli jego ciemną wolę. Wyszedł z chałupy w ciemną noc, żeby się bić na śmierć o Polskę, a zawisł tu pod nazwiskiem bandyty.
Śmieszna polska nędzo!
Wydałem wszystkie jego straszliwe uczynki, całe dzieje wielkiego męstwa, z ciemnej niewiedzy wypływające.
Przekręcił się teraz w ziemi, obrócił ku mnie zgniłą twarzą. Krople krwi jeszcze mu 6ię toczą ze ślepiów po milczących, nagich kościach. Patrzy się oczodołami w moje oczy i pyta się mnie, co ludzie z jego duszą i z jego spracowaną ręką zrobili. Pyta się mnie, com ja z nim zrobił.
nachyla się nisko, osłania usta dłonią, szepcąc:
Mistrzu! Pokażę ci, com sprawił najokrutniejszego. Odgarnę ziemię, rozedrę piersi tego chłopa, nieustraszone za życia. Pokażę ci jeszcze drgającą w nich ciemną, nieśmiertelną rozpacz…
BOŻYSZCZE
dobywa puginału i krótkim błyskiem żelaza odpycha od siebie Anzelma:
O sobie samym mów do mnie.
ANZELM
Prawdę powiem. Powiem ci, gdy taka jest twoja wola, kiedym po raz pierwszy uczuł w sobie tę nową myśl.
BOŻYSZCZE
Strach ją w tobie długo płodził z nierządnej chciwości. Wyłuszcz te dzieje tchórzostwa, przekupstwa, kłamstwa, rozwiązłości i zdrady.
ANZELM
Ty je znasz i ważysz. Ja je tylko uczuwam w dali… Po śnie ciężkim ujrzałem tę myśl. Nad ranem. W febrze. Wiosenny to był ranek. Chmura ciemna leżała na niebie. Za nią dołem, dołem — zorza. Blade jakoweś kwiaty 6nuły mi się w oczach. Całe moje życie i jego wszystko znaczenie, sens mego bytu wcielony został w te kwiaty. Już mię wtedy skazali byli na powróz. Poprzez dwie druciane kraty pozwolili mi ostatni raz spojrzeć na mojego jedynego syna, dziesięcioletniego Olesia. Wyciągnął do mnie drobne ręce, ale mi ich dotknąć nie dali. Patrzał we mnie poprzez oka drucianych krat nieopisanymi oczami dziecięcej boleści. Nad odrażającą mękę, nad jałowe próżniactwo duszy, nad brudny bezwład więzienia, nad strach i podłość wyczekiwania wybłysło głuchonieme zdrowie, żywa żądza, ażeby na raz tego wszystkiego nie doświadczać.
Cicho a jasno, jak gdyby po nocy zorzeńka niebiańska, zjawiła się myśl, że można przecie uciszyć się i uspokoić widokiem cudzego cierpienia, którego sam nie będę doświadczał, że można się, jak w teatrze, nasycić obrazem tej samej bezsiły, drżenia, upadku i agonii, co mnie samego targały, wiszącego na samotnym krzyżu — gdy ja z zakrytej loży będę z dala spokojnie, uważnie patrzał. Westchnąłem, nie wiedzieć jak, ku temu, żeby jeszcze zabijać, jakem zabijał poza tymi murami. Ujrzałem oczyma zmrużonymi od trudności dojrzenia tej sprawy — możność potęgi.
Jeszcze potęgi! Jeszcze teraz… Zobaczyć Olesia! Wziąć go na kolana, przytulić jego głowę do serca, spracowanego tak bez miary! Nie wiem, jakimi drogami dobiegłem do królewskiej w sobie wielkości. Powziąłem szerokość zamysłu. Począłem snuć genialny plan. Rozwinąłem przed samym sobą obszar działania. Spostrzegłem nowe życie i rozkochałem się w nowym dziele.
BOŻYSZCZE
Dowlokłeś się do drzwi, na których ręka nie żyjącego już więźnia kredą wypisała: „Tędy się idzie do wielkości ludzi podłych”.
ANZELM
Czekali ludzie na moją podłość. Czyhali na nią pod mymi drzwiami. Nikt mię nie wsparł. Nikt nie zaprzeczył. Nikt! Byłem sam. A doświadczeni kupcy ludzkiej podłości stali dookoła. Ze stu kilkudziesięciu milionów ludu pogłówny podatek mieli w trzosie, dosuli doń pożyczkę złotą, wyjętą z kas francuskich szachrajów. Dobrzy kupcy ludzkich sumień.
Książę! Wszakże wszystko można kupić za złoto. Jakże mu się miała oprzeć moja dusza? Pokazali mi kupcy wolność za uchylonymi Iwanowskimi Wrótniami, pokazali mi synka małego, pokazali mi możność srogiego czynu. Dobili kupcy targu. Po to są kupcy, żeby śniąca w człowieku podłość nie zamarła. Po to są, żeby zdrada na ziemi nie wygasła i żeby człowiek nie zatracił natury jaguara i żmii. Widziałem ich zimne oczy i żelazne ręce. Jedna ręka podawała mi — powróz, a druga ręka podawała mi — trzos nabity złotem. Wybrałem.
BOŻYSZCZE
A ja, którym jest zawsze czujny, słyszałem zdążając w te miejsca legendę o młodzieńcu. Imię jego było Paweł. Podano mu, tak samo jak tobie, powróz i — trzos. On wybrał powróz.
ANZELM
Ty, który wszystko pojmujesz, lepiej ode mnie wiesz, że bohaterstwo śmierci nie jest miarą doskonałą doskonałości duszy skazańca. Mężna śmierć jakże często jest zasłoną podejrzanej wartości życia. Młodzieniec imieniem Paweł nie miał moich doświadczeń, nie przeżył moich mąk, nie miał mojego rozumu.
schyla się nisko i szepce:
Ten chłopiec miał osiemnaście lat. Nie miał syna.
BOŻYSZCZE
Powiem ci wnet prawdę o synu. Mów jeszcze.
ANZELM
Poniosły się w noc oczy moje jak migotanie piorunu. Na kogo padły moje oczy straszliwe, ten umierał, jeślim weń rzucił toporem niełaski. A kogo wzięły w miłowanie i ułaskawiły oczy moje, tegom skinieniem w progi życia wracał. Szły za mną modlitwy ułaskawionego”, błogosławiły me imię i całowały piasek, po którym przeszedłem. Ten kraj, którym sobie z niczego wytężeniem woli utworzył, stał się moim mocarstwem. Państwo moje było szerokie jak Rosja, wysokie jak niebo, głębokie jak piekło. Stałem się równy Bogu i szatanowi.
BOŻYSZCZE
Stałeś się równy własnemu złudzeniu, a własne złudzenie mierzyłeś gruczołem mózgu.
ANZELM
Uczułem jak gdyby skrzydła drapieżnego kondora wrośnięte w moje ramiona. Któryż to władca był tak wszechpotężny, jak byłem ja, kondor reakcji? Car tylko tego śmiercią karał, kogo ja na śmierć spojrzeniem skazałem. Tylko tego miłosierdziem życia obdarzał, kogo ja ułaskawiłem. Albowiem ja jeden wiedziałem, gdzie burza w czarnej nocy czyha i kto piorun jej w dłoni hoduje. Byłem w pracowni kowala burzy terminatorem. Mogłem skazać niewinnego i mogłem znowu puścić na świat tego, co pięćdziesięciu bombą rozszar-pał. Byłem żołnierzem rewolucji i — jak Napoleona — wyniosła mię rewolucja na krzesło potęgi. Po schodach z trupów wszedłem na szczyt. W piersi mej był pocisk nieubłagania. Nie lękałem się był mocarstwa władającego milionem żołnierzy, gdy byłem pachołkiem rewolucji, i nie uląkłem się zemsty rewolucji, gdy zostałem jej zdrajcą.
BOŻYSZCZE
Jednego wszakże nie mogłeś utrzymać w ręku…
ANZELM
Czegóż to?
BOŻYSZCZE
Sławy.
ANZELM
Sławy nie ma. Co dziś czczą — jutro depcą nogami. Niesława u jednych jest źródłem sławy u innych. Stado ludzkie uwielbia tego, kto je okrutnym kańczugiem smaga. Kto pochwyci w swe ręce prawo rozdawania policzków — budzi cześć i stwarza sławą swoją. Tę prawdę zdobyłem w nieubłaganej walce ze światem.
BOŻYSZCZE
I jeszcze jednej potęgi nie zdołałeś utrzymać w dłoni.
ANZELM
Czegóż to?
BOŻYSZCZE
Spojrzyj w mrok. Spojrzyj poprzez odległość dziesięciu lat i patrz w oczy swego syna.
ANZELM
Zniosę jego wzrok! Zniosę jego wzrok! Zniosę jego wzrok! Zatopią się jego oczy w moje oczy i wyczytają najstraszniejszą z ofiar nędzy.
BOŻYSZCZE
Łudzisz się. Pchnie on cię oczami z taką samą co do joty siłą, jaka się mieściła w twej „potędze”, kiedyś niewinnego posyłał na szafot.
ANZELM
Oleśi Oleś! Oleś!
BOŻYSZCZE
Wszelką prawdę może człowiek zdradzić na ziemi. Miarą wielkości cnoty jest głębia podłości jej zdrajcy. Za każdym światłem tej ziemi idzie Judasz lub Devaddatta. Może zdrajca wyprowadzić w pole najwybitniejszy rozum, najświętszą niewinność jadem swoim zatruć, łatwo mu zniweczyć tropy swego kłamstwa, odziać się kapą świętości i w spokoju pożywać owoce kupione za judaszowe srebrniki. Wszystko bowiem człowiek na ziemi oszukać może, lecz dziecka swego nie oszuka. Przyjdzie dziecko — za moim poduszczeniem –
o niewiadomej godzinie i straszliwymi oczyma zajrzy w mrok tajemnicy. Jak najbystrzejszy szpieg rozgarnie w sekrecie fałdy kapy czcigodnej. Przyniesie nieznaną, wiecznie odmienną — za moim poduszczeniem — zgoła nową miarę idei i pocznie nią mierzyć w milczeniu. Stanie jak nieubłagany prokurator, jak niepodkupny sędzia. Spojrzy.
ANZELM
Niechaj mierzy! Pokaże mu jego nowa miara rany duszy mojej, krwawe moje łzy — i zwilgotnieją jego zmarzłe oczy.
BOŻYSZCZE
Będę cię kusił, zdrajco.
Ja, który jak Mithra posiadam tysiąc oczu, który widzę daleką przeszłość i najdalszą przyszłość, pokażę ci w przestrzeni czasu odmienne losy. Słuchaj!
Ten, którego zgniła głowa woła na ciebie z ziemi, nie będzie, jak mniemasz, przez całą przyszłość leżał w mokrej glinie, na niesławnym pohańbienia ugorze. Wszystko się zmieni. Człowiek nazwiskiem Traugutt, człowiek nazwiskiem Montwiłł — dźwignie czaszkę ze skrwawionego wezgłowia i wstanie dnia niewiadomego, żeby na zawsze, jak ryngraf tworzącej dumy, spocząć na piersiach najszlachetniejszych młodzieńców, żeby zasnąć na łonie wiecznej miłości najczystszych dziewcząt tego plemienia. Po latach oczy młodości goreć będą na wspomnienie niezłomnego milczenia Montwiłła, na wspomnienie jego odpowiedzi na indagacje sędziów polowych: „Nie życzę sobie wam odpowiadać” — na wspomnienie jego okrzyków pod szubienicą, do ostatniego tchu: „Niech żyje Polska niepodległa!”
Nadejdzie dzień, gdy skruszy się i ocknie niewdzięczne i okrutne serce w polskim plemieniu. Wspomni ono imiona więźniów samotnych, co w czarnej nocy ducha wskrzesili męstwo w milionach niewolników i za niepodległość kraju walecznie, dostojnie, wspaniale ponieśli śmierć. Przyjdzie tu lud niepodległy i odgarnie tę ziemię mogilną. Resztkę urwąnego postronka, ocalałą na gardzielach, które w minucie szubienicy wołały o niepodległość duchów i ciał, poniosą we czci przed wielkim tłumem. Złożą je w świątyni ludu. Uczynią zeń znak najwyższego dostojeństwa, relikwię, herb. Na zaklęsłych grobach powstańczych i bojowniczych zasadzą różę czarującą — różę świętą, której kwiat urząd najwyższy ludu nadawać będzie jako znak sławy, nagrodę za bohaterstwo, cnotę i geniusz. Wyznaczą dzień na pograniczu wiosny i lata, kiedy róże wypiją sok z prochów Toczyskiego, z serca Okrzei i kiedy wydadzą urok ich dusz nieśmiertelnie pięknych w obrazie nieśmiertelnie pięknego kwiatu. W ów dzień iść tu będą z wielkiego miasta i z dalekich wsi pochodami długimi dzieci ze szkół, śpiewając hymny wolności. Niezgasła, wyzwoleńcza pieśń, która sto lat kajdany dźwigała, unosić się będzie jak biały ptak nad ogrójcem różanym, lecieć między gałęzie tych drzew, we mgły nadwiśla, spadać na fale wolnej rzeki. Przeczyste, maleńkie, różane usteczka dzieci wysławiać będą przez wieki wieczne te imiona w rytmach pieśni.
ANZELM z zuchwałym, grubym śmiechem
Nigdy tego nie będzie na tym miejscu! Wiecznie tu będzie kaźń, wiecznie tu będzie żandarm pluł w ślepie „walecznych” polskich wariatów i zawżdy tu, pod szubienicą, będzie defilował sołdat moskiewski.
ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI
pochyla się nisko, kładzie trzykrotny znak krzyża, z szeptem:
Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj!
BOŻYSZCZE
Gdybyś miał zdolność widzenia dalekich lat świata, ujrzałbyś wielekroć, jak w ciągu jednej nocy budzi się ze snu duch narodu.
ANZELM
Ten naród nie ma ducha.
BOŻYSZCZE
Jakimże to sposobem wyłowiłeś tę śmiałą prawdę?
ANZELM
Panie! Widziałem rewolucję z wierzchu, od spodu, na wskroś i w głąb aż do samego dna. Włókna jej tajne wiązałem. Trzymałem w ręku jej postaw i nici ostatnie. Gdy im się uchyliły drzwi prowadzące na tamtą stronę, dokąd tyle lat wzdychali, nim próg minąć, spojrzeli sobie przede wszystkim w ślepie, kto ma najpierw dopaść krzeseł kurulnych, urzędów, dostojeństw, tytułów, zaszczytów i dochodów. Drzwi otworem stanęły, a oni skoczyli sobie do gardzieli przed progiem. Rżnęli się nożami skrytobójczo, płacili mordercom od trupa — o to, kto pierwszy postawi krok ku wolnemu progowi. Ciemny zbójca zabijał po nocy, płatny pismak zabijał za dnia spodlałym słowem. Począł człowiek dybać na człowieka z dymiącą bronią. Banda poczęła dybać na bandę, partia na partię.
Ustała wreszcie moc tego, co ich jedno wiązało w społeczność: moc słowa. Wtedy to ktoś — a zda mi się, że to ty, o Bożyszcze — zatrzasnął znienacka drzwi.
BOŻYSZCZE
Nie przenikasz i nie rozumiesz tych spraw. Mów jeszcze
ANZELM w zadumie
Widziałem miasto fabryk, kurzące się od dymu strzałów. Wonczas, kiedym był jeszcze pachołkiem rewolucji, otoczyło wojsko dom, w którym był nasz skład broni. Powziąwszy wieść, uciekł dozorca składu wprost z fabryki, tak jak stał, w zasmolonej koszuli. Uciekła żona z małym dzieckiem na ręce. Przez siedemnaście dni kryła się w polach jesiennych. Zostało w mieszkaniu dwoje dzieci kilkolatków. Zagarnęło wojsko dzieci. Bito podrostka, lecz zmilczał. Wodzono oboje po cyrkułach, a wreszcie puszczono ich samowtór, na wabia, w ulice miasta. Na czterysta tysięcy ludzi nie było nikogo, kto by im łyżkę warzy podał w ciągu tygodni. Żyły z rynsztoka…
nachyla się ku słuchaczowi i szepce:
Nabrałem głębokiej, nienasyconej pogardy do tego plemienia tchórzów, niewolników, karierowiczów i obłudnych deklamatorów.
BOŻYSZCZE
Chciałbyś własną swą hańbę na nich rzucić. A nikogo ci nie żal?
ANZELM
Nikogo! Posłuchaj tylko, jak cieszą się teraz, że zatrzaśnięte już drzwi. Wrócili do swej gnojówki po odtańczeniu partiami country-dance’a entuzjazmu. Kiedy my tutaj sądzimy i wyprowadzamy skazańców pod szubienicę, tańczą do białego dnia w Warszawie. Gadziny pismacze, które pluły w krwawą ranę rewolucji i jątrzyły jej ogień, teraz z bagniska swego podniosły uszczęśliwiony łeb, żeby pluć w zastygłe oczy skazańców.
Kogóż to mam żałować? Grobów tych niemych, wyklętych przez cały „naród”? Grobów jeszcze żyjących w tym oto domu — które przeklina milczenie powszechne? „Partyj” rozsupłanych do ostatniego węzła, z których zostały na martwej, jałowej ziemi jeno plamy jadu czerwone albo białe? Rzesz ciemnego, proletariackiego mrowia — „dyktatora przyszłości” — o którym mówi nasz mądry pułkownik, że za czasu rewolucji prychłynuło do rewolucji, a teraz otchłynuło do ochrany? Nie byli w stanie owładnąć narodem swoim.
Jedni, gonfalonierowie karierowiczów, chodzili do wroga po zezwolenie tłumienia rewolucji, chełpili się publicznie, że przelewali krew bratnią, i zapowiadali wojnę domową. A słuchacze radośnie klaskali. Inni, socjalistyczny kler, chełpili się, że mogą oligarchiczną mocą intrygi pchnąć na śmierć, na wygnanie, na głód — ciemny, nie przygotowany do boju, bezbronny lud, byleby pysze swej dogodzić. A lud bezbronny szedł, gdzie kazano: na szubienicą, na katorgę, pod gumowe kije, cierpiał głód w wielkim strajku i wystawiał nagie piersi na kule w ulicach.
Toczą teraz uczeni panowie głęboce dyplomatyczne dyskusje o tym, w jaki sposób ów człowiek, zbity, zestrzelany, śmiertelnie chory, u którego łoża zasiedli, ma być pochowany. Nie otarli ludowi temu ani jednej łzy, nie dodali mu kęsa chleba, nie ujęli godziny męczarni trudu. Wydali go tylko na samowładzę fabrykancką, na stryk i kańczug.
Duchu siły! Jestem nędzarz, który siłą ramienia zarabiał. Uwielbiam tylko fizyczną siłę. Jestem wyrazem i służebnikiem nie tylko potęgi caratu, ale również jestem wykonawcą woli narodu polskiego, takiego, jaki dziś na tej ziemi żyje. W milczeniu akceptował naród polski szpiegowskie prace moje. Kogóż to mam żałować? Nie ma w plemieniu polskim ducha. Zagasili go panowie gasiciele. Umie ono tylko rozpętywać złe swoje siły. Depce w wiecznym obłędzie własną moc.
BOŻYSZCZE
Chwytasz, szpiegu, stąd i zowąd strzępy prawdy, ażeby sobie sukienkę zeszyć i okryć nagość podłości. Nie wiesz prawdy o ludzie polskim. Gdybyś wiedział o tym ludzie, zapomnianym przez niebo i ziemię, wszystką boleść prawdy, pękłoby ci serce z rozpaczy.
ANZELM
Ty wiesz prawdę. A ja byłem obcy w tym narodzie i obcy w tym narodzie był ten, którego zgniła twarz wykręciła się do mnie w ziemi i w którego sercu jeszcze drży rozpacz. Obcą nam była przeszłość i obcą była przyszłość. Urodziłem się w gnoju hańby, z ojca tchórza, niewiadomego z nazwy rozpustnika, i z matki, sekretnej, dla zarobku na życie, prostytutki. Chowałem sią w zgniłym zaduchu piwnicy, pod obcasami majstra-dorobkiewicza, pod nahajką policjanta-kozaka, w cieniu nikczemnych obłud kleszej sutanny. Wywlókł mię z gnoju piosenką swoją marzyciel. Pokazał mi w długim nocnym podszepcie złote łany pszeniczne, łąki kwiatem zarosłe, wielkie sprawy ludzkiego geniuszu, niepodległą ojczyznę, wolność ducha i ciała. Ale marzyciel łatwoczujący nie urodził się w gnoju hańby z matki ladacznicy, nie przeżył dzieciństwa pod kułakami i plwociną, nie był nigdy poparzonym, skopanym, bez prawa na legowisko psiakiem z podwórza, przybłędą, podrzutkiem z przytułku, ulicznikiem, którego rynsztok hoduje, przypadek karmi, a grzech weseli. Marzyciel z opisu i smutnego w przejściu wejrzenia znał dolę, nad którą ptak by zapłakał, a polskie serce nie płacze.
Pchnąłem marzyciela żegadłem w piersi i stanąłem na nim jak na pierwszym stopniu mych schodów, wiodących ku jasnym piętrom. Co bezprawie dziedziczy na mocy urodzenia, nie wiedząc o skarbie posiadanym, to ja, sztuka po sztuce, z nadprzepastną świadomością musiałem wysiepywać dzielnym ramieniem, wydeptać ze stękania konających, męstwem przebiegłym wyrwać z pięści ściśniętych. Tak wszedłem na wierzchołek moich schodów, osiągając wolność, swobodę niezawodną ręki i swoją własną niepodległość. Swoją własną niepodległość — cha-cha!
Nienawidzę imienia polskiego! Hańbę moją rzucam pod nogi idących jego pokoleń!…
BOŻYSZCZE
Twa mowa w sercu moim zbudziła marzenia. Chcę wyjść spomiędzy was. Chcę być sam. Idź precz, słupie błota, synu piwnicy!
Anzelm uchyla się w mrok wielkiego muru i w załamaniach Iwanowskich Wrót, w szumie drzew — znika. Bożyszcze zbliża się do słupa szubienicy, opiera się nań piersiami, oplata go obojgiem ramion. Czoło opiera na drewnie śmierci. Woła:
Nocy!
Wicher wyrywa z nocnych czeluści wężowisko głosów rozpaczy.
GŁOSY
Dajmonijonie! Ty, który posiadasz miarę przestrzeni między nieskończonością pomysłu i nicestwem ziszczenia, a mocny popleczniku naszego smutku w samotności!…
BOŻYSZCZE
Przybyłem znowu. Po ziemi tej zdyszanymi piersiami leciałem z dala.
GŁOSY
Kapłanie, który czystości swej nie tracisz przechodząc w poprzek złego i który masz naturę złota jednakową wszędzie i zawsze — usłysz krzyk naszej tęsknoty w pustkowiu!…
BOŻYSZCZE
Poświście lochów, wichrze martwogłosy, dźwigaj z padołów ból niewysłowiony, leć w łuki nocy, potrząsaj niebiosy, dzwoniąc chmurami za umarłe w dzwony. Nędzo, co lejesz w kamienie łzy płonę, drzewa z konary w pustkę ściągnionymi, krwawe mogiły, głębie wód zbroczone — wzywajcie o krzywdach ziemi!
GŁOSY
Sędzio! Połóż na sprawiedliwej szali pracę naszą skradzioną, męstwo nasze nadaremne i wytrzymałość naszego cierpienia!…
BOŻYSZCZE
Ja, który jestem prokuratorem, obrońcą, sędzią i katem własnego serca — stoję u szubienicy.
GŁOSY
Ty, któryś jest wiekuistą żądzą wszystkości, któryś jest wieczny głód, daremnie pożądający, któryś jest bunt głęboko ukryty — ratuj serca zemdlałe!…
BOŻYSZCZE
O, rodzie ludzki! Nie mogę stać się niczym innym, jeno człowiekiem. Widziałem był wszystko złe, które was od wieków pożera. Nienawidzę złego, które w was jest, aczkolwiek przez wieki patrzenia w złe zrozumiałem, ja, lekarz waszej natury, że jest ono twardym i grubym nasieniem, z którego, gdy minie długa zima i wiosna wasza nastanie, dobro wypuści kły. Spoglądam teraz w jaskinię wyolbrzymiała jak otworzelisko wielkiego oceanu, gdzie leży głuchy sen waszego żywota. Chcę, żeby się przed okiem bezsennym otworzył zaczarowany sen ludzkiego żywota, jakoby się serce własne otworzyło moje. Na dnie niedocieczonym, z kamiennego krzesiwa błyska znicz, wykrzesany ramieniem nigdy nie wypoczywającej siły życia, woła — nasienie i owoc miliona podźwignień trudu i miliona ciosów cierpienia.
Bądź pozdrowiony, zniczu! Płomyk twój wydłuża się w miecz i kurczy w sztylet, chowa się w siebie śniąc o ciosach nienasyconych, czeka pośród dymu męczarni. Im dłużej czeka w męczarni sztylet woli, tym okrutniej pożąda pochwy ran. Im cierpliwiej, im bezsławniej, im podlej w siebie się włoży, w sobie samym zmieści i zamknie, tym straszliwszy stwarza w sobie wysiłek nienawiści. Oto jest dno.
Nocy czarna! Odsłoń przede mną grube twoje zwoje. Będą patrzyły me oczy przeszywające w ukryte twoje skarby: w tajną pochopność do duszenia sprężystymi palcami słabej gardzieli, do walki, w nigdy niesytą chuć władzy, w ślepą, zamaskowaną wersetami doktryn żądzę wylewania krwi, w namiętność do złota i we wstydliwe upragnienie rozpusty.
Nocy czarna! Odkryj przede mną najcięższą zasłonę, zasłonę, za którą chowasz oczy bezsenne, rozwarte, skostniałe, gdy patrzą w zgryzotę zniweczenia zamysłu, w popiół wystygły ogniska idei, w zgniłość posępną zastoju, leżącą na miejscu bytowania wiecznej twórczości.
Nocy piękna! Owiń ramiona moje płaszczem wieszczym. Poniesie wicher twój skinienia mych ramion przez otchłanie duszy ludzkiej. Wyciągam ramię. Nastrajam lirę — ja, odmieniający rzeczywistość, ja, który z miejsca popycham wystygłe sprawy, który powiększam rozmiary wszechświata, ja, co wyprowadzam z twardej gleby rozumu cudnobarwny kwiat marzenia, ja, skrzypek wygrywający płomienistą melodię żądzy niepokonanej.
Spływaj z mych ramion, niepokoju, trwogo, lęku! Spływaj z mych ramion wyciągniętych, męstwo, postanowienie i ty, uczynku wyrastający z rozpaczy! Przyszedłem na to plemię. Przypadam na nie dwojgiem skrzydeł, ja, zły sędzia, który wydaję wyrok wbrew sądom świata — ją, twardy śmiech z obłudy i dosytu — ja, zamaskowany gniew — ja, chorągiew ognista w nocy!
Uderzam w ciebie skrzydłami, kostnico duchów! Tronie mój!
Pozywam cię, domu przekleństw, na wielki pomysł, domu przekleństw, na honor, na męstwo, na dumę! Kamienne urągowisko z bohaterstwa, raduje mię widok twój! Więźniowie zamknięci w tym murze, o niewiadomej godzinie skazani na stracenie — czyli słyszycie mój okrzyk nocny: „Niech żyje wolny człowiek!” Spojrzyjcie w czarne lustro moje i wzmóżcie się obrazem tego, czym człowiek być może, czym nie jest, czym był niegdyś i czym być musi!
Kocham widziadła, które ujrzycie. Kocham subtelność waszego snu na jawie. Kocham dreszcz lodowaty o każdej porze dnia i nocy, zbiegający do waszych stóp — spłoszonych myśli pęd zdziczały — loty pamięci ku matce, ku dzieciństwu, ku miłości — zaciekłą wytrwałość narodowej dumy, gdy ją policzkuje cios zbójcy — myśl waszą gorzką o obojętnej, niewolniczej, zamarłej ojczyźnie, na wskroś włócznią przebitej — i wiarę, że świt się począł, wplecioną w tortury koło. Kocham wasz dzień i waszą noc, trawioną w oczekiwaniu kroków zwiastujących chwilą wyprowadzenia w to miejsce…
Pozywam ciebie, żołnierzu, który nosisz oręż po to, żeby nie walczyć nim nigdy, a rękoma płatnego zbira dusisz nieprzyjaciela powrozem o niewiadomej dlań • godzinie. Synu ojczyzny, wyprowadzający w to miejsce samotnego człowieka bez broni…
Osądziłem! Niechaj zamiera, wygasa, kona wolność święta, miłość w łonie niosąca, piękna wiecznie. Niechaj nikczemne oszczerstwo toczy najczcigodniejszą sławę, podobnie jak robactwo toczy trupa bohatera. Wzmagaj się, nienawiści sekretna, niewytrzebiona, równa sile życia i sile śmierci. Wzmóż się, ciemności! Rozszerz się, nędzo! Rozpostrzyj się wzdłuż, wszerz, w głąb — stań się lotną i niewidzialną jak zaraza. Niechaj nadal giną z suchot matki, zżerane nocami od kaszlu wśród ociekających murów piwnicy. Nie dajcie im ratunku! Niechaj nadaremnie bezsilnymi dłońmi garną ku piersi, pełnej krwawych plwocin, bezdomne dzieciny. Niech przepada bezsilne potomstwo nędzarza wpośród milionowego miasta z chorób z nędzy wylęgłych. Niechaj rośnie w rynsztoku i pośród zbrodni, brnąc przeczystymi stopkami w kale starego życia. Niechaj wyrasta na złodzieja, ulicznicę i szpiega.
Popatrzcie w czarne lustro moje, jak wzmaga się nieśmiertelna zemsta w piersiach młodzieńców skazanych na jarzmo wiekuistej pracy, zwrócona przeciwko młodzieńcom skazanym na próżnowanie wiekuiste. Splećcie się w koło, młodzieńcy skazani na jarzmo zbytku, podajcie dłonie dziewicom woniejącym od powszechnie uwielbianych cnót, przymiotów i modnych perfum. Nienawidźcie milionów motłochu, który czyha na wasze mieszkania, szaty i wonie, który cuchnie, rozwłóczy choroby, potworność najdzikszych zbrodni, niesie w oczach śmierć spojrzeń i wieczystość zemsty. Nienawidźcie sekretnie, bez wyrzeczenia o tym jednego wyrazu, zataczając do taktu czarodziejskiej muzyki uroczy tan żywota w ogrodzie kwiecistym, wśród posągów, które dla was stworzyli posłuszni i usłużni artyści. Otoczcie się szpiegami, którzy wśród motłochu na pewno wytropią złoczyńcą. Klaskajcie w dłoń, gdy wrogowie śmiertelni waszego narodu dla bezpieczeństwa waszej zabawy wywłóczą o wczesnym poranku człowieka pod szubienicę. Jest to bowiem jedyny wasz wróg. To bandyta. Wdziejcie kapę, złotem tkaną, na ramiona sługi bożego. Niechaj obchodzi w pokorze, szepcąc słowa modlitwy, siedliska i piwnice nędzy — głosząc nędzy ewangelię miłości względem bogaczów. Kurcz się i zżymaj, duchu człowieka. Zmieść się w skrytkach ogniotrwałej kasy, przytul się do puchów łoża zbytku, zostań za szybką lupanaru, cofnij się i czatuj w cuchnącym mroku piwnicy. Niechaj ci rosną pazury i kły!
ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI
bije pokłon i żegna się krzyżem trzykrotnym: Gospodi pomiłujl Gospodi pomiłujl Gospodi pomiłujl
BOŻYSZCZE
Usłyszałeś mię wreszcie, ty, nabożny…
Będę cię kusił, ciemny morderco.
Pamiętasz ludzi, których pilnowałeś w więzieniu, gdy w kloace prali swe koszule, maczając je w urynie pomieszanej z ciepłą wodą spływającą ze ścian? Śmiałeś się wtedy z tych ludzi.
Pamiętasz izby więzienne we „frontach” cytadeli, gdzie kał wylewał się z kubłów, a ludzie w nim brodzili po kostki, dusząc się i padając na błoto ziemi od straszliwego powietrza kaźni?
Tyś wtedy kłuł bagnetem tych, co stawali przy kratach, nie pozwalając, żeby zachwycić mogli lżejszego z korytarza fetoru.
ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI
Gospodi pomiłujl
BOŻYSZCZE
Pamiętasz więźnia wybladłego, Czarowica, któregoś kolbą łomotał, gdy nie mógł dźwignąć się z barłogu, a gdy go podnieśli litościwsi od ciebie, leciał im na poły martwy przez ręce? Pamiętasz go, gdy później szedł w godzinie przechadzki, a poznawszy cię, pozdrowił przyjaznym uśmiechem i wesołym skinieniem głowy? Czegoś się wtedy zląkł? Czemuś wtedy zadrżał od niepojętego dreszczu przerażenia?
ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI
Gospodi pomiłuj!
BOŻYSZCZE
Pamiętasz, jak ów więzień stał długo przed nagim murem i niezgłębionego smutku pełnymi oczyma ścigał jesienne obłoki?
Rozmyślaj! Kiedy ty mężnie spełnisz swoją powinność, czeka cię nagroda od zwierzchności.
Jeślibyś cnotliwie umarł, przyjmie cię w otwarte ramiona twój Bóg i usta twoje ucałuje Bogarodzica w nagrodę cierpień.
Rozmyślaj! Jego, samotnika, cierpień nikt nie liczy nigdzie, nigdzie! Nie ma nagrody na ziemi ni w niebie dla jego cnót. Jeżeli on służy cnocie swej aż do śmierci, to służy dla cnoty samej. Jeżeli padnie na ziemię od twojej kuli, jego ust nie ucałuje nikt. Nikt nie nagrodzi jego męstwa. On mężnym jest dla męstwa samego.
Rozmyślaj! Poza sobą on nie ma nic, co by czuwało nad jego okrutną dolą. W sobie samym musi mieć wszystko. Po coś tu przyszedł z rodzinnego sioła za siódmą górą, za siódmą rzeką? Przyszedłeś, żeby strzelać w tłumy takich jak tamten, nie znanych ci, samotnych ludzi. Czemuś oddał wolność swoją dalekiemu despocie? Czemu przebijasz bagnetem ludzi, których ci żal? Czemu pilnujesz skarbów, których nigdy na oczy nie ujrzysz? Dzięki tobie, stojącemu na mrozie, tańczą złoczyńcy w jasnych i ciepłych salach. Dzięki tobie konają na tej szubienicy ludzie, którzy cię chcieli wyrwać z niewoli. Serce twoje młode stało się siwe, zestarzałe od morderstw. Oczy twoje ślepe się stały i martwe na wszystko, jak skała. Uszy twe słyszą tylko rozkaz mordowania.
Spodobała ci się taka dola. Zamiast odwracać sochą ziemię, wolisz bagnetem obalać ludzi. Zamiast pilnować czarnej chaty w dalekiej wsi, wolisz pilnować tego gmachu, siać trwogę, patrzeć w sprawy odrażające i przez szczelinę podglądać tajemnice dziejów świata. Umiesz już dobrze mordować. Wiesz, jak należy zadawać śmierć. Spojrzałeś w sprawy wielkie.
Ucz się pilnie, jak należy wbijać cały bagnet w serce Boga. Nie zapominaj tej sztuki!
Przyjdzie na ciebie czas. Gdy wszystką potęgę swoją tyran oprze na twoim bagnecie, tmurzanym we krwi Boga, zwróci się bagnet twój przeciwko sercu tyrana.
Usłyszysz wtedy w sobie śmiech mój, który widzę wszystko, który widzę daleką zemstę podłego czynu.
SPRAWA PIERWSZA
Cela więzienna. W głębi okno zakratowane, zabielone wapnem, z wyjątkiem dwu szyb górnych. Drzwi z „judaszem”. Dwa łóżka przy ścianach, stolik i dwa krzesła. Na podłodze znać wydeptany w deskach szlak przekątny, którędy więźniowie machinalnie chodzą, biegają i błądzą z wolnego od sprzętów kąta pod oknem w wolny kąt przy piecu. Czarowic siedzi przy stole z głową opartą na rękach. Zagozda chodzi po izbie. Obadwaj w kajdanach.
ZAGOZDA
śpiewa samemu sobie:
Akatuj!
Ogarną me czoło twoje mury bezmierne, więzienie dalekie.
Znowu oczy utopię w mongolskim pustkowiu.
Znowu śmiech wasz zobaczę, o stogi wystygłych wulkanów dookoła katorżnej fortecy.
Znów mię ciągnąć wciąż będziesz ku sobie, mongolska granico.
Znów od stacji ostatniej pójdę, dzwoniąc żelazem, wpośród tłumu zbrodniarzy wiorst dwieście pięćdziesiąt.
Płonąć będą golenie i stopy od żelaza i kurzu przeżarte. Jak wtedy. Wiem, pustynio, ja wiem wszystko.
Będą tego łomotać kolbami sołdaci, kto z trudu na drodze upadnie. Znowu me wstawiennictwo bez celu, bez skutku.
Znów za bunt skatować mię każe oficer. Jak wtedy. Wiem, pustynio, ja wiem wszystko.
I spać będę twardo w gorączce na marach zawszonych, wśród śmiechu tych, kogom bronił.
Pustynio, leżąca wokół głowy bezsilnej. Upały straszliwe wśród kaźni. I wy, mrozy okrutne. Strzelnice, wpuszczone do kaźni z sufitu, by widzieć z wysoka bunt w celi i krzyżowym go ogniem w zarodku wystrzelać. Ty, śmiechu straszli• wy tyrana. Ty, jęku ostatni nędzarza. Wy, głuche Iwany Sybiru.
Słyszycie mą polską śpiewankę: Ja was się nie lękam! Ja przyjdę z uśmiechem po wtóre!
Ty „szara kobyłko” więzienna, ty ludku przeklętej od świata niedoli, w chomąta więzienne wprzężona.
Ja przyjdę z uśmiechem po wtóre! Jak wtedy zawładną wszym ludem Iwany zbójeckie. Rząd będą sprawować. Pochwycą w swe dłonie ster władzy, pieniądze i żywność. Gotować nam będą sosnowe polana na rosół, a zyski schowają do trzosa. Będziemy powoli zamierać. Będziemy pieśń śpiewać żałosną. Bo jeśli szept spisku posłyszą Iwany sybirskie — nóż w serce!
Znów ujrzę z uśmiechem pogody wzór świata w tych murach niezmiernych zamknięty — Akatuj, Akatuj!… Aż wstanę. Pchnie mię z miejsca dziedzictwo, tarcz moja, pióropusz: tworzący mój czyn. Zlepię spisek tajemny z nędzy ludzkiej więziennej. Uzbroję go w noże. Uderzę wstępnym bojem w Iwany. Każę wykłuć do nogi tyranów nieszczęścia. Znów z uśmiechem pogody nadam memu ludowi konstytucję rozległą. Słuchać będę z uśmiechem pogody, jak z prawa referendum szary ludek korzysta, jak wybiera parlament, burzliwie sejmuje, ministerium ze siebie wyłania i niezłomną obręczą osacza zwierzchnictwo więzienne.
Akatuj… Grube mury dokoła. Blanki strasznej trwałości.
Lecz mocniejsza od murów jest ma dusza samotna. Z samej siebie ma dusza tarcz swoją, kask własny — osłonę samej siebie ma z siebie. Moja dusza pogardziła cierpieniem. Moja dusza podeptała żal, gniew i pogardą.
Krótki jest miecz cierpienia i mej duszy nie może dosięgnąć przez tarcz moją, przyłbicę, przez żelazne osłony mych ramion. Długowieczne jest zdrowie mej duszy, którym wzgardził rozkoszą i wzgardził zgryzotą. Wyjdę znowu na twe mury po wtóre, ja zdrowy — Akatuj, Akatuj…
Pocznę z braćmi po nocy żłobić komin tajemny w twoim murze niezmiernej grubości. Wasza grubość, o mury, raz się przyda więźniowi. Bo im grubsze są mury — przestronniej.szy nasz komin. Aż spod dachu kuć będziem nocami na wskroś komin ku ziemi. Głuche cegły wyłupiemy rękoma, suche wapno wyskrobiemy szponami, wyniesiemy gruz ostry w rękawach, na piersiach, pod połami więziennej opończy. Zimne twoje kamienie wyważymy po nocy palcami krwawymi. W czarną sztolnię na powrozie skręconym o północku kolejno iść będziem. Przewiercimy twe ściany z góry na dół aż do ziemi okrutnej, sybirskiej. Ziemię głuchą podkopiemy chodnikiem tajemnym na sążni piętnaście. Wyniesiemy twą ziemię w rękawach, na ciele, za pazuchą, pod sukmaną więzienną.
Wydrapiemy twą ziemię, o sztolnio ucieczki, wymoczymy ją potem, wygryziemy zębami. A gdy droga podziemna poza mury wybiegnie i ku sopkom wulkanu się zbliży — wskaże zdrajca tajemnicę setki nocy za pieniądz. Jak wtedy — o ma duszo — jak wtedy.
Wejdzie wojsko po nocy. W puste cele bagnetem uderzy. I wywleką nas z nory jak kretów. A postawią nas rzędem popod ścianą niezmierną. Pod twą ścianą szyderczą i zimną — Akatuj, Akatuj…
Witam twoje milczenie, o zagrodo straszliwa. Witam siłę twą martwą w pustyni. Przyjdę wesół i czerstwy. Przyjdę twardy i młody, jako ty, niezwalczony — Akatuj…
CZAROWIC
Co ty śpiewasz?
ZAGOZDA
Nic ciekawego.
CZAROWIC
Noc znowu.
ZAGOZDA
Noc.
CZAROWIC
Nuda…
ZAGOZDA
Staraj się koniecznie wytracać w sobie nudę przez cierpliwość, obojętność, skupienie wewnętrzne i rozważanie logiczne. Inaczej nie zniesiesz wszystkiego.
CZAROWIC
Cierpliwość, obojętność, skupienie, rozważanie… Czy jest co gorszego nad nudę więzienną, nad miesiące, kwartały, półrocza, lata nudy?
ZAGOZDA
Wydaje mi się, że jest wiele rzeczy nieskończenie gorszych.
CZAROWIC
Mianowicie?
ZAGOZDA
Po pierwsze — choroba fizyczna, jeżeli wyrok opiewa: z pozbawieniem lekarza i prawa do lekarstwa.
CZAROWIC
Jeżeli choroba z gorączką, jeżeli przytomność umysłu jest zniweczona, to choroba fizyczna staje się dobrotliwym skróceniem czasu.
ZAGOZDA
Paradoks. Po drugie — niepokój ducha wywołany przez wyrzuty sumienia.
CZAROWIC
No, a cóż jeszcze, co jeszcze?
ZAGOZDA
Po trzecie — tęsknota, której przedmiot nieustannie i nieuchwytnie ucieka w dal.
CZAROWIC
No, a jeszcze?
ZAGOZDA
Wydaje mi się, że reszta jest już lepsza od nudy więzienia. Machiavelli utrzymywał, że nuda gorsza jest niż troska, niż nędza, niż rozpacz, niż choroba, nawet niż śmierć. Lecz to włoska przesada.
Nuda więzienna może być skutecznie znieczulona przez cierpliwość i obojętność. Skupienie wewnętrzne i jak najściślej logiczne rozważanie poza pancerzem cierpliwości i obojętności — wytworzyć może w przestrzeniach nudy wartości wyższego porządku. To, co nazywamy pospolicie nudą, powinniśmy przeistaczać na przymiot duszy nie znany ludziom chodzącym na świecie w wolności.
CZAROWIC
Szkodliwi wy jesteście, szkodliwi niewymownie, ludzie, którym wszędzie dobrze!
ZAGOZDA
A szkodliwi dla kogo?
CZAROWIC
Dla siebie i dla świata.
ZAGOZDA
Ludzie, którym wszędzie dobrze, nie są bynajmniej szkodliwi ani dla siebie, ani dla świata. Żywi się świat i poi wesołością tych, którym wszędzie dobrze. Są oni jak halny wiatr w Tatrach, któremu dobrze jest na iglicach szczytów i dobrze w padołach niziny. Gdyby nie ci ludzie, świat by się zatęchł w ociężałym, przydługim, ciepłym spokoju.
CZAROWIC
Dobra jest cicha, spokojna, do logicznych rozmyślań pobudzająca cela więzienna. Dobra była indywidualna cela cytadeli, dla każdego dziedzica polskiego indywidualizmu osobna — jedyna niewątpliwa własność polska — i dobra jest cela gromadzka, powstała w miarę rozwoju wyobrażeń socjalistycznych, nie moja ani twoja, ale nasza, gminna, ratuszowa. Dobre są kajdany — i dobry szeroki gościniec sybirski. Dobra jest ojczysta troska, która nie zapomniała przysłać nam podkajdanków, wytańczonych z entuzjazmem przez najlepsze narodowe nogi, żeby nie do samej kości żarło moskiewskie żelazo.
ZAGOZDA
Dobre są kajdany. Jakoby stylus ostrokończysty, jakoby igła magnesowa biegają po ciele ułomnym wciąż, tam i nazad, tam i nazad, wskazując wieczny cel i pisząc na nim, żłobiąc głęboko prawdę niezmienną.
CZAROWIC
Piszą tę ohydną prawdę niezmienną: spełniło się!
ZAGOZDA
Czyliż nie to się właśnie spełniło, o czym tylekroć głosiły twe usta? Zakuto cię w kajdany. Przestałeś wreszcie być szlachcicem z rodu i pochodzenia, filistrem z przyzwyczajeń, inteligentem, guasi-robotnikiem odzianym en bourgeois. Stanąłeś w rzędzie tych, co mają z rodu i przeznaczenia ręce jak korzenie, a sami podobni są do pniów i konarów, którzy idą za nami krok w krok, wielką rzeszą, wołając raz wraz: „Idziemy za wami, my, krzywda!”
CZAROWIC
Czyliż tym rzeszom niezbędnie jest potrzebne moje męczeństwo?
ZAGOZDA
Człowiek w miękkie szaty odziany — to co innego niż człowiek w przepoconej koszuli, w brudnej sukmanie i cuchnącym kożuchu. Mularz z rękoma chropawymi od zaschłego wapna i parlamentarny mówca z atłasowymi dłońmi — to tylko na pozór ta sama falanga ludu. Socjalistyczny poseł do parlamentu, pobierający dziesięć rubli czy guldenów dziennie, i nędzarz ze zdartymi od pracy dłońmi, głosujący posłusznie na parlamentarnego towarzysza — to zabawne kłamstwo towarzyskie. Nareszcie nikt ze skrzywdzonych nie będzie mi niczego zazdrościł. Na mój honor proletariacki — niczego! Nikt nie wyrzekł się więcej niż ja. Ani jeden proletariusz nade mnie! Spoiłem się kajdanami z proletariatem, odkupiłem duszę swoją od szatana i już żelaznej mocy tego spoidła nic na ziemi nie rozerwie. Nawet zimna w Sybirze mogiła. Tak to będzie razem: słowo i czyn.
CZAROWIC
Czyliż dotychczas nie byłeś z nim spojony? Trzy lata k r e s t ó w, ośm lat wygnania na najbardziej dalekim osiedlu ludzkim, ciężkie roboty, dwuletnia bezsenna praca w ogniu rewolucji, wyrzeczenie się prawa do izby, do łóżka, do własnego surduta, butów i czapki, wyrzeczenie się imienia i rodowego nazwiska? Jeszczeż ci mało, niewolniku poświęcenia?
ZAGOZDA
Słowo „niewolnik”, zdaje mi się, nie pasuje do mnie. Nie byłem niewolnikiem nazwiska, domu, izby, łoża, czapki, surduta, butów. Nie jestem również niewolnikiem poświęcenia. Zaraz tego dowiodę.
CZAROWIC
Nie dowiedziesz tego, żebyś nie był niewolnikiem naszego sposobu działania. Musisz działać tylko tak, a nie inaczej. Nasze idee zdążają wciąż tą samą drogą, prowadzącą nie do zwycięstwa, lecz do kajdan. Zaczynając naszą pracę wiemy jak przez sen, że nie my przerobimy nasze idee na siły twórcze, żywe, funkcjonujące jak maszyny, lecz wciąż sennie pamiętamy o tym, że idee zwyciężą nas i podadzą nasze ręce w bezużyteczne żelaza. Tu jest Tdzeń naszej niewoli.
ZAGOZDA
Na pozór wydaje się, że masz słuszność, a przecież dzięki temu właśnie biegowi spraw zdobywamy naturę wichru halnego, stajemy się wyzwoleńcami z niewolników ziemi, szerzymy dziedzinę ducha. Niewolnicy ciała wiążą nam co prędzej ręce i nogi, gdyż im się zdaje, że wiążą i niweczą naturę ducha.
CZAROWIC
Nie możesz zaprzeczyć, że jesteś fanatykiem ideału cierpienia.
ZAGOZDA
Mylisz się. To, com przeżył w więzieniach, w tundrze, w rewolucji, nie zawierało większej ilości cierpienia niż normalne życie innych ludzi w puchach, atłasach, kortach, wśród balów, dorabiań się, urzędowań. Były to epizody mego życia, rozdziały pięknej tragedii. O ileż nieszczęśliwsi ode mnie byli chorzy miłionerowie, biedni niewolnicy złota w Monte Carlo i wszyscy ci, którzy idą za zyskiem. Tymczasem ja byłem niejednokrotnie głęboko szczęśliwy. Jakiś list z kraju, pamięć kogoś z dawnej gromadki młodzieńczej…
Byłem sam — w lasach, wobec ogromu pustkowia, wobec tamecznych niezmierzonych rzek, wobec szeroko, jak niebiosa, rozpostartych jezior.
Pragnę jeszcze raz zobaczyć sybirskie jeziora. Zaniósłbym im teraz nową, groźną wieść o rodzie ludzkim. Często widzę we snach tamte wody. Błękitna ich .toń spływa na serce moje cichą pociechą. Czy też wiatr znad tamecznych wód zaprzeczy moim wieściom, zaśwista mi jeszcze nad uchem dawną piosenkę: „Słuchaj, na ziemi rodzinnej już wszystko teraz inaczej, inaczej, inaczej! Już wstała ze snu świętość. Już wyciągnęła wszechmocne ramiona…”
CZAROWIC
Chcesz żyć w złudzeniu. Wolisz to, niż własnymi rękoma przekształcać to zbiorowisko szaleńców i ślepców.
ZAGOZDA
Wyzucie się z wszelkich dóbr, z morgów, nadwartości, domów, mebli, odzieży, zabaw — prowadzi do równowagi sił, do władania sobą, do wewnętrznego spokoju i do potęgi. Gdym sam jeden stanął wobec ogromu potrzeb, znikały powoli potrzeby jedna za drugą, a ubywanie każdej z nich karmiło ducha i dawało mu obleczenie wesela— Trwały w mym życiu czasy, gdy byłem potężnym, samotnym duchem. Tamtejsze sybirskie puszcze — czyjeż są? Moje, którym je przemierzył, przejrzał i uczuciami wziął w duszę. I ta ziemia wszystka jest moja. Wywalczyłem, podbiłem i wziąłem w posiadanie obiedwie. Jestem królem tu i tam.
CZAROWIC
Złudzenie. Stare, znane światu złudzenie. Stara, znana światu samoobłuda. W jednym z pokojów Watykanu widziałem napis nade drzwiami: Servire Deo — legnare est. Złowieszczy paradoks, pisany może ręką fanatyka, który się świata wyrzekł z zapałem Savonaroli.
ZAGOZDA
Nic nie wskórasz tym porównaniem. Czyliż nie widzisz, jak człowiek nowoczesny usiłuje wydrzeć się ze swego ciała, wylecieć ze swej skóry, wyrosnąć na ducha i olbrzymimi pracami ponurą ziemię przemienić na radosne niebo?
CZAROWIC
Czekaj, aż ci, jak Buddzie, z ziemi wyrosną niebiosa!…
ZAGOZDA
Świat rozpada się na dwa odłamy: na obozowisko widziadeł wydzierających się w niebo i na królestwo roślin, coraz bardziej wrastających w ziemię. Lecz coraz więcej z królestwa roślin wyfruwa motylów ducha. Każdy z nich staje się królem. Świat nowoczesny zmierza do tego, iż będzie areną czynów władczych. Bezsilny poeta, samotny, chory chłopiec, Keats, który na pewno nie rozkazywał służącemu, jest niewątpliwym władcą świata na przeciąg wszystkich wieków jego trwania. Nikomu nieznany wynalazca może w tej chwili, gdy to mówimy, wynajduje sposób owładnięcia mocarstwami ziemi. Niegdyś tylko monarcha miał prawo do niezgadzania się na porządek świata sprzeczny z jego wyobrażeniami, dziś prawo to chwyta w dłonie każda oświecona jednostka.
CZAROWIC
Naród nie może przeistoczyć się w obozowisko widziadeł takich jak ty. Ludzie muszą uwielbiać życie, rozwijać celowo siły, kształtować czyn, tworzyć bogactwa, zdobywać je dla pięknych kobiet i wśród powodzenia używać owoców pracy. Z tego się tworzy kultura ziemi.
ZAGOZDA
Nie wiem, co to jest naród.
CZAROWIC
Naród jest tym, co w zbiorowiskach ludzi na globie ziemskim jest najbardziej istotnego, najściślej prawdziwego. Bytowanie narodu jest najistotniejszą prawdą i najgłębszą tajemnicą. Uczucie miłości dla narodu swego jest niepojęte a niespożyte, tak samo jak uczucie miłości dla rodziców i rodziców dla dzieci. Podobnie jak w nas żyje nasz ojciec, dziad i pradziad, tak samo w narodzie żyje wiecznie i trwa jego przeszłość, prężą się siły, czyny, żądze i idee naddziadów, wieczyście wstające z martwych. Podobnie jak drży serce wobec grobu rodziców, drży serce wobec niezgłębionej przeszłości narodu.
ZAGOZDA
Powtórz to czujące słowo Rusinom we Lwowie, Litwinom w Wilnie…
CZAROWIC
Przede wszystkim muszę je powiedzieć tam, gdzie je czuję istotnie i najgłębiej, to znaczy zdeptanemu narodowi polskiemu.
ZAGOZDA
Ja należę do ludu wszystkim, co we mnie jest z ducha. Nie chcę uznać w sobie i kultywować świadomości dziedzictwa przemocy, tradycji gwałtów nad ludem. Dawno ze siebie tę roślinę wyrwałem, zdeptałem nogami. Nie chcę należeć do narodu, jeżeli do niego należy prawo tyranii i gwałtu nad ludem. Tam, gdzie stoi ostatnia zagroda nędzarza mówiącego z prawieków chłopską swoją, polską mową, biegniecie teraz po ratunek, aby wam zgniły jego barłóg wytknął granice państwa, gdy was zawiodły wszystkie pańskie wymysły: racje stanu i stany posiadania. Wpatrujecie się oczyma ślepymi z bólu w mądrość i moralność panów z Berlina, Petersburga, Wiednia i Pesztu, ażeby ją wszczepić w siebie. Ale polityczne szalbierstwa myśli o wyższości Niemca nad Polakiem, Polaka nad Rusinem, Madziara nad
Chorwatem i Słowakiem — mijają w czasie. Lud zostaje wiecznie. Przetrwał Rzymian, przetrwa Niemców i Madziarów. Mija Cezar, Barbarossa, mija Moskal Murawiew i Niemiec Bismarck. Lud zostaje wiecznie. Pozdrawiam was, biedne słowiańskie wioski między Bałtykiem i Adriatykiem! Usłyszą kiedyś panowie w Berlinie, Wiedniu i Peszcie, którzy się waszym trudem chłopskim żywią od wieków, wzgardzoną waszą mowę! Odpowiedz mi — pod jakąże to chorągwią mam stanąć ze stańczykiem, ugodowcem, z ugodo-endekiem, którzy znieważają wszystko, za co ja wydałem życie na tyle ran? Co mnie — oprócz języka — z nimi łączy?
CZAROWIC
Dola polska.
ZAGOZDA
Nie uznaję doli! Jestem szermierzem wiecznie walczącym. Walczę z ideami, z tłumami wrogów i z tłumami tych, za kogo walczę. Nie poddaję się wrogowi nigdy! Przenigdy! Za żadną cenę nie wejdę z nim w kompromis, nie ustąpię mu ani jednego z mych żądań, ani jednego strzępa mojego świętego sztandaru! Ciągnę pług ku nie zoranym rolom, których nieszczęsny lud orać nie umie. Idę ku nieznanemu światu. Gdy ów świat zostanie odkryty i zaorany, zjawią się tam tłumy waszych eksploatatorów, konkwistadorów, handlarzy i — na zasadzie racji stanu i stanu posiadania — obejmą go w dziedzictwo. Nie masz wątpienia. Ale wówczas przyjdą inni, .oracze i pastuchy przyszłości, którzy się wydrą z ojczystych klet i pójdą ku nowym rolom.
Nie uznaję doli. Kiedy w Wilnie zamknięty byłem w więzieniu, oficer żandarmerii znieważył przy mnie towarzysza. Znieważyłem żandarma. Rzucił się na mnie i wymierzył mi policzek. Rzuciłem się na niego, powaliłem na ziemię i spo-liczkowałem. Sołdacką siłą wrzucono mię do ciemnicy na dwa tygodnie. Nałożono kajdany. Ciemnica — była to ocementowana jama pod ziemią. Okienko miała w górze. Po dziesięciu dniach spadłem z ciała i nie mogłem ruszyć się z barłogu. Bransolety kajdan przesuwały mi się lekko po całej ręce, aż do ramienia. Gorączka mi spaliła ciało. Nic nie jadłem. We snach, które mię wtedy nawiedzały, pamiętały mi się jeno słowa dewizy naszego starego herbu: „Nikt nade mnie!”…
CZAROWIC z ironią
Tak — trudno nam jest zapomnieć o herbach…
ZAGOZDA
O dewizach herbów. Ani jeden proletariusz nade mnie! Jestem pas transmisyjny, który w ruch puszcza koła i tryby nowego świata. Gdybym ja stanął, stanąłby świat.
CZAROWIC
Ciemnica… Ciemnica… Pamiętasz nadokienny tryptyk Rafaela w Watykanie? Uwolnienie świętego
Piotra z więzienia. Trzecia część, gdy święty wyszedł już z ciemnicy i ma zstępować ze schodów w towarzystwie anioła… Wspomniało mi się teraz, gdyś mówił, owo braterstwo człowieka z aniołem, stowarzyszenie się ich dwu, ramię w ramię. Święty Piotr idzie radosny nie dlatego, że staje się wolnym, lecz dlatego, że idzie z aniołem. We fresku tym pokazana jest radość wypływająca ze świętości, pokazane jest to właśnie, czym jest świętość. Wychodzić z więzienia w towarzystwie anioła, zstępować ze schodów do niezmierzonych, nowych, boskich prac! U ramion wyrastają skrzydła… O, radości! Powiedz mi — wszak widziałeś zenit rewolucji, przeżyłeś na dnie moskiewskiego więzienia najczarniejsze godziny niewoli — czy wyjdzie kiedy Polska ze swego więzienia w towarzystwie anioła, żeby zstąpić do niezmierzonych, boskich prac?…
ZAGOZDA
Polska! Wieczny „romans” Mochnackiego… A jaka jest główna intryga i wewnętrzna treść „romansu”? Czy znowu nie wielkopański najazd na chłopstwo ruskie i litewskie, czy znowu nie przemoc nad Żmudzią i Żydostwem? Spojrzyj w praktyką współczesnego państwa Węgier. Przypatrz się z bliska nikczemnym pazurom, które pod serce słowackiego chłopa zapuszcza każdy do Pesztu przybłęda, byleby sobie za tani pieniądz nabył w urzędzie prawo do renty z madziarskiego patriotyzmu. Przypatrz się, jak tam umiejętnie, parlamentarnie katują życie narodów, wgniatają w ziemię z trudem tworzące się kultury, jak pozdzierali odwieczne nazwy siedlisk tubylców i poprzekręcali je na swoje. Zorganizowana według „prawa” napaść na swobodę, na cudzy dom, słowo, szkołę, obyczaj, oświatę, prasę, naukę — wdarcie się przemocą w polskie góry, a poprzez chorwackie plecy w cudze morze, zlegalizowana kradzież cudzej ziemi, grosza, chwały i duszy — to Węgry, to ta sprawa, za którą tyle czcigodnej krwi z polskiego boku wyciekło w ziemię. Przejdź się dziś po stolicy tych parweniuszów, po małpiarskim kramie, po tym żydowskim zachwycie, z pośpiechem, za wydarty pieniądz zastawionym banalnymi monumentalnościami, wspomnij im o Polsce… Szwoleżery, kosyniery, krakusy… Granice, celnicy, fortece, straż. Więzienia. Kajdany, ministrowie, agenci dyplomatyczni i mnóstwo deputatów. Racje stanu i stany posiadania…
Czyś słyszał dobrze, jak stęka w pracy, jak hula, wyje z bólu, jak wyjawia głupotę swoją polski chłop z cuchnących, dzikich wsi, jak się wije w męczarni przez całe psie swoje życie i jak zdycha przy stalowym kadłubie maszyny, gilotynie swojej — polski robotnik? Oto jest moja Polska. Ona wyjdzie z ciemnicy do niezmierzonych, boskich prac.
CZAROWIC
Wieczna wasza „dyktatura” proletariatu. Somnia vigilan-tium. Jakże się ta „dyktatura” dokonać może podczas panowania moskiewskich sołdatów?
ZAGOZDA
Nie chciałbym widzieć dyktatury sołdatów z białymi orłami na kaszkietach. Ty śnij o nich na jawie. Jestem już znużony — będę spał.
CZAROWIC
Spij. Ja nie mogę.
Zagozda kładzie się na swym łóżku, okrywa z głową. Czarowic błądzi po cełi, z kąta w kąt, po wydeptanej przekątnej linii, usiłując stąpać na palcach i tłumić pobrzęk kajdanów. Spostrzegłszy, że Zagozda twardo zasnął, staje przy oknie i długo patrzy w nocne niebo przez górne szyby. Czepia się rękami krat.
Czemu ty płaczesz, ślepa szybo, czemu ty wzdychasz, głuchy murze? Słaniasz się za mną, cieniu śniady, wstępujesz w moje dzwonne ślady, gardziel mi ściskasz dłońmi dwiema, szepcąc, że jej na świecie nie ma… Czemu ty płaczesz, ślepa szybo? Pamięć w kochane strony lata — i wraca martwa z końca świata… Jakże mam stworzyć rysy twoje w głuchej ciemnicy zapomnienia? Kto mi odwali mur z kamienia, kto mi odemknie z blach podwoje, by mogły wstąpić w kaźni progi z stron zapomnienia twoje nogi?…
opiera głowę na kracie okiennej. Długo rozmyśla.
Dusza moja podobna się stała do tych, które teraz oglądam nie widząc oczyma, źle uprawnych pól, porzniętych w tysiączne działki — do wiosek zastawionych brudnymi chałupami. Jestem w niewoli — jak ziemia. Ze mnie są te chałupy i ludzie niemocni, przykuci do straszliwej nędzy przewracania nieczułego gruntu, wzruszania go modlitwą i postem, żeby przyczynił chleba. Ze mnie jest pycha pałaców, pełnych nudnego przepychu, gruboskórnego sobkostwa, herbowo-tradycyjnego zdzierstwa, patriarchalnego przesądu, kruchcianej obłudy i pawio-papugizmu europejskości. Ja to jestem: tamte, polskie, wyboiste drogi wiodące do miejsc — przez wieczną nieodmienność, przez zastój, przez upadek — wieczyście smutnych. Nienawiść i gniew jest we mnie, jak jest złogami wiecznymi leżący gniew w duszy ciemnego chłopstwa przeciwko krzywdzie prastarej. Przeżyją moje życie tak samo, jak je przeżywa martwa niewolnica, polska ziemia. Nic na lepsze! Żadnej odmiany! Nic z tego mocarstwa, które jest w niej i we mnie, nic z rozrostu czyhającego na swą wiosnę… Polska, zastój, nędza i ja — to jedno.
Role moje nieszczęsne — czyliż was nie przekopię rowami, nie zorzę, nie zabronuję, nie zasieję, ja, wasz oracz, który zaprzysiągłem sobie wszystko wykonać? Wsie moje, żałośnice, którem przysiągł popalić z robactwem, z chorobami, z głupotą i przesądem! Ściany bielone, dachy słomiane, co je deszcz zżera, a wicher szarpie, strzechy przegniłe, głodnemu bydłu na wiosnę za karmę służące ! Jakże zdołam zabudować szerokie rozłogi szczęśliwym, widnym, pięknym domostwem, ludzi wolnych godnym? Jakże to mam sprawić, żeby znikł z ziemi chłop gnuśny z niedoli, czarny od brudu, ciemny, półpijany zawsze, nieszczęsny mój brat, mój ojciec, rana mojej duszy — i żeby znikł zbogacony pan, pyszny z opłakanej doskonałości swego położenia, niewolnik dobrowolny? Jakże to mam sprawić, żeby podrastała rasa ludzi zrównanych w posia