Wiele baśni przepływa pod checzy niskimi powały o burzy nad niezgłębionym bujowiskiem.
Któż zaś wyrazić potrafi i jaka baśń odtworzyć straszliwość nocy jesiennej, wiszącej nad łodzią samotną, przez wicher miotaną w przewałach?
Któż zdoła wysłowić odwagę, cierpliwość i pracę samotnego człowieka, aby się burzy nie poddać, noc przetrwać i trafić do brzegu!
Lecz i w cichy lipcowy poranek strach na rybaka czatuje u spokojnego wybrzeża.
Strach czatuje i tam nawet, wtedy nawet, gdy rybak sieć swą chce zarzucić u płazy tego miecza morskiego, u tylców tępych przylądka, gdzie się helska, niemiecka zatoka łagodnie w głąb lądu wygina.
Skoro rybak rzuci w wody kotwicę, by łódź nad głębią nieruchomo postawić i czekać na połów w spokoju, kotwica nie ima się gruntu.
Dzwoni pazur żelazny kotwicy o kamienie podbrzeżne, o skarpy potężne, pod piaskiem w opokę wkopane, o cegły czerwone, które w głębi pod zdziarami rdzewieją.
Z dna morza rumowie czerwone i kamień ciosowy wyziera.
Lęka się serce rybaka, Niemca dziś zawziętego, Kohnkela lub Walkowsa, i strach wielkooki ogarnia Kąkolów i Walkowców potomłia.
Serce jego, niepamiętne jak u mewy, drży przed czymś strasznym i ciemnym.
Gdy bowiem rybak ucho nastawi wśród ciszy, dochodzą go dzwonów zatopionych rozgłosy i jęki.
Dziś na tym miejscu, gdzie stary gród słowiański się wznosił – morze dzikie się pieni.
Gdzie stały kościoły i klasztor jeszcze w siedemnastym stuleciu, okrągły wzgórek zalega, trawą bujniejszą niż inne pokryty.
Samotna tam dzika róża oddaje nikłym swym kwiatem pozdrowienie – nikomu – pustce, milczeniu.
Grube sosny, z gałęziami na wschód schylonymi, szumią do wtóru morzu zgłodniałemu, które żywoty zabiera, a trupy ze siebie na brzegi wyrzuca.
Nic tam nie zostało ze słowiańskiego grodziszcza, które Wartysław Pierwszy w piaski wkopał, Ratibor kościołem uświetnił, a Wojciech błogosławił na żywot.
Znikło do znaku, do ostatniego kamienia osiedle słowiańskie, a powstało w oddali osiedle niemieckie za czasów panowania nad tą ziemią Krzyżaków.
Nie ma na to żadnego pisanego dowodu, żeby się tu to samo dokonało, co w Gdańsku za władztwa Henryka von Plotzke.
Tylko tak samo jak w Gdańsku kamień na kamieniu nie został ze słowiańskiego budowania, a nowe sioło niemieckie w kwitnącym stanie powstało.
Legenda niemiecka powiada to samo o Helu, co powiedziała po zbrodni Dominika o Gdańsku, iż mieszkańcy dobrowolnie swoje stare domostwa spalili i zniszczyli, i na inne się miejsca przenieśli.
A na tym nowym miejscu pobudowawszy swe domy, już byli od tej chwili i na zawsze Niemcami.
Powiada także legenda, iż mieszkańcy Jastarni są przybyszami i przesiedleńcami z tegoż Helu.
Czemu od doskonałej zatoki, od portu wygodnego i od najbliższego dostępu do bogatego w morskie ryby przestworza, od miejsca, co się tak wygrzewa w promieniach południa, iż tu dojrzewa winograd i figa, słowiańscy rybacy odeszli dobrowolnie na północ do przesmyku bez portu, do miejsca dalekiego od wypadu na morze?
Mieszkańcy dalekiej od Helu Jastarni, leżącej za borem niemałym, zachowali swój język prastary, słowiański, i wiarę owego biskupa Wojciecha, który zatopione dziś w morzu kościoły poświęcał.
Niemcy, którzy na cudzych popiołach tak dobrze, tak wygodnie, tak mądrze, tak zdrowo, tak świetnie, przezornie i pięknie budować się umieją, zabrali pod swe nowe domostwa dawnej cerkwy Wartysława ostatnie kamienie.
I nic nie chcą powiedzieć, a nawet pamiętać, jak to się dokonało, iż stare owo miasto ziemia głucha pochłonęła i morze zimne zatopiło.
Przybiegali jeno do niedawna w owo miejsce samotne, żeby się nad uroczyskiem roztkliwiać.
Wylewali swym zwyczajem sentyment nad miastem, które ich przodkowie zniweczyli.
Prozą i wierszem opiewali owe dzwony, których bicie zniemczony rybak słyszy, i drukiem usiłowali przekazać innym Niemcom nastrój jakoby użalenia się nad losem kościoła, który ich przodkowie do ostatniego kamienia na zagładę skazali.
Tam, gdzie za czasów niemieckich puszcza się zaczynała dla niemieckiej siedziby, na skraju wielkiego lasu helskiego – a gdzie dziś wre i kipi najbujniejsze właśnie życie, założono niegdyś cmentarzysko dla wyrzuconych przez morze bezimiennych i nieznanych topielców.
Mieli leżeć w pustce zupełnej, w ciszy bezwzględnej, w lesie głuchym między Jastarnią i Helem.
A oto stało się, iż leżą między nowo zbudowaną stacją kolei żelaznej i między świetnie zbudowanymi gościnnymi domami dla rybaków wędrownych, dla Kaszubów szukających pracy na morzu.
Na nowo otoczyło ich życie – przyszło za nimi do tej bezimiennych pustelni.
Pewnie, że obojętną jest sprawą dla pokonanych przez morze, dla jego ofiar bezsilnych, czy spać na dnie mulistym i być pożartym przez ryby i raki, przez gady i robactwo – czy spać w litym piasku międzymorza, w ostępie boru głuchego, a być pożartym przez jego żaby i węże.
Lecz może matce sierocej, co w ziemi dalekiej po nocach czekała i pustki wiecznej nadaremnie prosiła się aż do utraty ostatniej nadziei o wieść, o znak od przepadłego syna – Iżej będzie, gdy jej sen wieszczy podpowie, iż między ludźmi spoczywa.
Może dla niej ulgą to będzie, gdy on po nocy tysiąc mil duchem przeleci i u wezgłowia stanie, ażeby to miejsce mocą sennego marzenia pokazać – iż nie tuła się na dnie morza.
Bo straszna to przecie myśl dla ludzkiego rozumu i nieznośne czucie dla serca matki sierocej, iż jej syn wałęsa się na dnie morza, nie mogąc znaleźć spoczynku, miotany i targany, z miejsca na miejsce przez tajemnicze i straszliwe oceanu potwory, jakoby w duszy szatana wyśnione – przez diabły morskie i rekiny, przez głowonogi ośmiornice, przez gruboskorupe langusty, ohydne kraby, oślizgłe mięczaki, ukwiały i jeżowce.
Przeraźliwe to dla jej serca czucie, iż to on właśnie, on jedyny, spłacać musi dług z pełna za wszystkie zbrodnie człowiecze względem mieszkańców morskiej głębiny spełnione.
To na nim samym mszczą się teraz morskie potwory, rozszarpując go i rwąc na sztuki, za tysiące lat podstępów, oszustw, morderstw i ćwiertowań, których człowiek na ich rodzie dokonał.
Gdy go zaś morze ze swego łona na jasne strądy wymiotło, śpi według ludzkiego obyczaju na suchego piasku pościeli i pod sosny zielonej gałęzią, którą ręka człowieka złożyła.
Bezimienny gardzina, który o słońca zachodzie ziemię suchą porzucał, powrócił oto z wyprawy.
Gwar pracy, odgłos ruchu z miejsca na miejsce, radosny krzyk życia ogłasza wokół jego łoża wiecznego zwycięstwo człowieka nad lądami suchymi i nad dzikimi morza obszary, skoro taki jest los rodu ludzkiego na ziemi.
Oto, co głosi jedna z rybackich wiestek na przymorzu:
Onego czasu wyjeżdżali na połów z kaszubskiego osiedla dwaj bracia rodzeni, dwaj rybacy, do tego samego należący maszopstwa.
Mieli obadwaj mocne łodzie, uszczelnione pracowicie, z maszty, z żaglami, z kotwicą, we wszelki zaopatrzone przyrząd i statek.
Każda tedy z tych łodzi miała olinowanie należyte, ster, czyli wojo, wiosła okute i nie okute paczyny albo pojazdy, plichtę na przedzie, oporki i nożnice, pałasz boczny i korczaki, czyli stągwie do wylewania wody.
Obadwaj maszopi mieli sieci głębokie i opławne na łososie, którymi się parali od marca do świętego Wojciecha, i mieli skarpie niewody, które znowu ciskali od wiosennych roztopów aż po świętojańskie poranki.
Mieli głady i brodniki dla połowu małej rybki tobijaszka, którą się wyrzuca na przynętę węgorza – i mieli gęstookie sieci na śledzie oraz niewody na węgorza, którymi zaciągali od Narodzenia Panny Marii aż do świętej Jadwigi.
Mieli także wszelkie wędy, czyli takle, do chwytania na przynętę wędrownego łososia, idącego w swoją drogę w stumetrowej głębinie.
Z tym to przyrządem puszczali się w słone morze i na bystre jego szory.
Na rybitwę małomorską wychodzili z bodorem, którym wojowali węgorze od świętego Marcina aż do Gromnic.
Mieli konopne, gdańskie wite niewody do łowity na łodziach z wyrzuceniem kotwicy.
Mieli mocne brodniki, a tymi znowu wygarniali piskorze i wszelką inną słodkowodą rybę od świętego Wojciecha do Świątek i od Świątek po Dominika.
Mieli również waty na raki, a więcierze na tłustą rybę – dargi z mosiężnymi łańcuszki na czujnego szczupaka i zwykłe wędy na węgorze.
Snadniej pewnie było obudwu braciom Kąkolom, starszemu Józefowi z przezwiskiem Marycin – od imienia żony Maryki – i młodszemu Janowi z przydomkiem Litak – wypadać w Małe Morze.
Zepchnąć jeno baty ze spychu i bieżeć w rodzonej fali, na oczach mając domostwo i noc pewną pod strzechą.
Skoro jednak wypadło bieżeć w Słowińskie na morską rybitwę, ciężką musieli pracę podejmować.
Nie dane im było posiadać zacisznej przystani, gdzieby w spokoju i bez wiatru można było przygotować wyprawę na ów połów godziwy.
Nie mieli miejsca ucieczki, gdy czarna burza spędzi rybaka z przestworu a do ucieczki przynagli.
A nawet, plonem godziwym obarczeni, musieli ponad siły przy złym wietrze pracować, z tak daleka do dom wracając, gdyż trzeba było przecie Hel prawie cały z obu jego stron remami obciągnąć.
Wiatry morskie nimi jako wola rządziły, skoro się w dal wybierali, porówno ze swojakami z Jastarni, Boru, Kuźnicy i Chałup – porówno ze wszystkimi tamtego brzegu, ze Swarzewa, z Osłanina, z Mrzezina, z Rewy, z Gnieździewa, z Oksywia, czy tam z Gdyni.
Tak to dnia jednego, w samym zaczątku jesieni, bracia Kąkolowie, starszy Józef Marycin i młodszy, przezwiskiem Litak, pociągnęli na pojazd w tamto morze.
A wyruszyli zaś głęboko jeszcze nade dniem, o dobrze ciemnej nocy, gdy pochodnica zaranna sama jeno stała w niebiesiech jako blask rozogniony.
Łagodna bryza zachodnia skrzydła płócienne wydymała, gdy za Borem białe, wysokie brzegi ledwie w mroku widoczne mijali.
Józef, jako należy starszemu i przedniemu w maszopstwie, jechał przodem w swej kwaczy, patrząc się wiernie na gwiazdę.
Jan ciągnął za nim posłusznie, w bruzdę bratową, helmąt steru ledwie-ledwie dotknięciem dłoni wprawiając.
Podobnie jako brat starszy – z gwiazdy pochodnicy spojrzenia nie zdejmował.
Pierwszy się oto brzask niecił za helskim staroborem, gdy dwie pomorzance kępę, Głowę Gołębia, półokręgiem dalekim na toni okrążały.
Na bystrz ciemną spłynął przedświt niejasny, a w serca braci rybaków niejasna spłynęła radość.
Obadwaj tam nieruchomi jednako, jakby z kamienia wykuci, szuty jeno swych płócien pociągając, aby się podmuchowi przeciwiły, dusze swe blaskiem niebiańskim poili.
Chwalili bezsłownym czuciem w pokorze prostych serc Pańskie poranne dzieło.
Gdy zaś wymijali boję wiecznie wzdychającą na toni przy tamtym już brzegu – dzień był biały.
Daleko wysunąwszy się w łowiszcze kędyś na prost Karwi, gdzie brzegów wcale już widać nie było, a głębia płytkiego morza schodziła do metrów trzydziestu, poczęli denne sieci wyrzucać.
Każdy z braci wymiatał sieć swoją, złożoną z matni i dwu krótkich skrzydeł opatrzonych deskami, które służą do rozpięcia niewodu.
Do skrzydeł i do desek przywiązane mieli długie liny, których końce zostawały w każdej z dwu łodzi idących pod żaglem.
Niewody przez łodzie ciągnione szły po dnie, zagarniając do matni płastugi, stornie, gładysy, a strasząc je pękami charszczu twardego, przytwierdzonymi do liny.
Co pewien czas to Józef, to Jan wyciągał do wnętrza łodzi swój niewód i wytrącał z macicy połów dnia tego, nad podziw ogromny.
Napełniły się storniami, gładysami, bańtkami dna pomeranków, a dusze rybaków radosne były od pracy i jej pomyślnego wyniku.
Południe przeminęło – na tę porę strasznie skwarne, parne i duszne, płonące od słonecznych promieni.
Ledwie zaś przeminęło południe, wicher niespodziany skądś powiał.
Morze wzburzyło się nagle Fala zarywać się poczęła do topieli, a widnokrąg zawlókł się mrokiem, prawie nocnym.
Zdumieli się obaj rybacy i oczy przecierali, własnym nie wierząc spojrzeniom.
Stanęła przed ich źrenicami na zachodnim skłonie nieba i gnała ku nim właśnie trąba czarna, ukręcona z powietrza i z wody.
Zwara wodna poderwała się z miejsca niskiego, a wiatr lotem po drogach kołowych zawijał ją w lej, skaczący po morzu i trzepiący się w pianach jako ryba niezmierna.
Powietrze rzutem z okolicy wyższego do niższego ciśnienia popchnięte złączyło się z wirem wodnym, jakby go pocałunkami poderwało do siebie.
Słup czarny środkiem morza z zachodu ku wschodowi gnał wirując.
Ponad tym to czarnym krążelem rozpostarła się potężna ciemna chmura, wylewająca strugi deszczu.
Wokół górnego łba potwory tłukły się masy porozdzieranych obłoków, pędząc od wnętrza wiru ku jego bokom wygiętym.
Zgasło do cna słońce w potopie ulewy.
Z dnia jasnego nagle ciemna noc się stała.
Błyskawice raz w raz rozpalały niezłomne ściany wieży lecącej, a grzmot rozbijał się w obrębie jej zakola.
Obadwaj bracia rybacy rzucili się do ucieczki.
Lecz w którękolwiek pomknęli się stronę, wiosłami pracując, zawsze wirowy bieg wichury gnał ich ku środkowi zjawiska.
Stargane zostały płótna żagli.
Gdzieś się sieci podziały.
Wyrwały się z rąk i pognały w burzę remy wioseł.
Woda górna spadać poczęła w łódź każdą i napełniać ją sobą.
Rozradowały się ryby złowione pod nogami oszalałych rybaków.
Bałwany, kręgiem zwijające się ponad szkutą Józefa i ponad szkutą Janową, wałem syczącym wyniesione, grzywą wściekłej piany obrosłe, przybrały kształty potworów, które zdało się z głębin morza wypadły.
Wirem gnało obiedwie łodzie, trzaskające się wzajem bokami.
Krzyk obydwu rybaków stał się obłąkany i głupi, gdy widzieli, iże giną.
Ale starszy wiekiem i w rzemiośle rybackim zmacał i ujął przecie w sobie twarde męstwo.
Począł młodszemu rozkazywać.
Zakrzyknął: – Wodę – korczakiem!
Rzucił się młodszy do korczaków i szufli wylewnych.
Oburącz począł wodę z łodzi na zewnątrz wymiatać.
Krzyże jego zginały się po tysiąc razy, szybciej niż biegnie słowo opisu, ręce w szaleństwie wylewały wodę z głębi.
Starszy czynił to samo w swojej łodzi.
Słychać było w ryku, burzy sapanie obudwu i bezładne słowa modlitewnego skamłania.
Lecz mimo pracy tak wściekłej, iż zdolna była siłę burzy pokonać, widzieli obadwaj z przerażeniem, iż się łodzie zanurzają od wzrastającego ciężaru i że wody nie ubywa, lecz przybywa.
Zlani potem wewnętrznym bardziej niż potopem zewnętrznym ulewy – noc mieli w oczach a w duszach szaleństwo.
Bose ich nogi ślizgały się w lepkiej masie ciał rybich, rojących się na dnie łodzi, aż się obaj raz za razem na wznak w wodę walili.
Poskoczyli tedy samowtór obiema stopami na burty.
Na nich stojąc pracowali bez wytchnienia i aż do ostatniego oddechu.
Krzyk młodszego stawał się coraz częstszy, głośniejszy.
Starszy obejrzał się poza siebie i straszliwą rzecz zobaczył.
Łódź Jana była pełna wody, a on sam stał okrakiem na nadburciu, we wodzie aż do kostek.
Burty kwaczy – raz bakortem, drugi raz sztymborkiem – wynurzały się z piany, jakby jeszcze poratunku szukając.
Rudel pod ciężarem rybaka całkiem się w wodę zawalił.
Plichta statku stromo wylazła i kołysząc się stała nad falą.
Przelewy morza szły nad łodzią i między nogami rybaka.
I oto rozległ się krzyk: – Bracie, ratuj!
W czarnych bryłach wody Józef zobaczył młodszego, jako płynie ku niemu.
A sam stał po kolana w przewałach, a sam widział, że mu w łodzi już po nadburcia przybrało, a sam czuł, że mu siły w ramionach ubywa.
W ocemgnieniu zobaczył w głębi siebie twarze dzieci i oczy białki miłowanej.
W takiej oto złej minucie brat Jan ze skowyczeniem rozpaczy do jego burty się dorwał.
W takiej oto złej minucie koślawą lewą dłonią zgrzytał po niej pazurami.
Poczuł we wnętrzności swej Józef zimne i jasne rozumienie, że skoro drugi człowiek do łodzi tej się wwali, nie strzyma statek zatopiony zdwojonego ciężaru i natychmiast na dno pójdzie.
I spokojny mu to rozmysł kazał zrobić, co, się wykonaniem spełniło.
Józef schylił się nagłym ruchem, porwał za uchwat wiosła, co przy bakorcie leżało, i pchnął nim w głowę Jana.
A potem widział jego ręce, to tam, to sam plaskające między piany, to w głębi, to wierzchem.
I chargot jego słyszał, to we wodzie, to nad wodą.
Raz jeszcze widział jego oczy wpatrzone.
Wtedy otwarła się chmura ponad burzy ośrodkiem i na mgnienie powieki ukazało się niebo.
Wiatr pchnął łódź w jakiś okręg odmienny i poniósł ją w białych pianach dziobem na dół albo rufą w otchłani, z boku na bok ją magał w przepaściach.
Józef chwytał wodę czerpakiem, bez jednej chwili wytchnienia.
A gdy zdało mu się ukradkiem oczy podnieść za siebie, nie widział już leja wody.
Wiatr srogi dokądś go pędził.
Ani się spostrzegł spracowany, że milno ulewnego wciąż deszczu wody mu w łodzi ubyło.
Gorąco wielkiego szczęścia wskroś ciało jego przejęło.
Wtedy rozejrzał się po okręgach, na wszystkie strony wołając: – Litak! Litak!
Ale morze jeno zbiegane w odpowiedzi chlastało.
A nim wszystkę wodę z czółna zdołał wylać do kropli, dało mu się uczuć przyciszenie orkanu.
Czarny rdzeń burzy kędyś na wschód pocwałował.
Nadeszła wreszcre szczęśliwa minuta, iż Józef przysiadł na duchcie.
Pot otarł z czoła.
A choć przewał jeden po drugim miotał na wsze strony pławaczką, rybak nie mógł się z miejsca podźwignąć.
Nie mógł myśli swych ruszyć z tego miejsca na burcie, nie mógł oczu zepchnąć wolą z tego miejsca przy dulce, gdzie był widział skostniałą rękę Litaka.
Aź wreszcie runął na błotniste dno łodzi, twarzą między stornie i bańtki.
Długo tam nad nim wiatr huczał i ostra go fala zlewała.
Gdy się zaś porwał o jakiejś godzinie, posępny wieczór zapadał.
Widać było w pobliżu białe helskie wybrzeże.
Nie milknący nigdy głos boi, gwiździela morskiego, w oddali, w swoim miejscu narzekał.
Ach, któż wyrazić potrafi straszliwość nocy jesiennej, zwisającej nad łodzią samotną!
Ach, któż wyrazić potrafi nieszczęście grzesznika, dźwigającego po falach uczynku wspomnienie.
Maszop ujął swe wiosło ocalone z pogromu.
Patrzał na pióro pojazdy, którym między oczy Litaka uderzył.
Wymacał to miejsce na wiośle struchlałymi palcami.
Milczenie mu wiekuiste nakazał.
Ze wszej mocy ramienia bratobójczą pojazdą pracując opłynął przylądek.
Zawrócił nos łodzi ku stronie rodzinnej.
Ujrzał wreszcie dziecińskie uśmiechy, białki oczy spłakane.
Matki oczy skostniałe, pytające się o tamtego.
Dał w załamane jej palce, w szale targające siwe włosy, wiadomość złowrogą, iże orkan zatopił Litaka.
Zachował przed urzędem maszopskim spokojność i godność i zimno dostojne oblicza, gdy, zataiwszy uczynek, wszystko na opak wykręcił.
Wzruszali się mężowie, mocy morza świadomi, słysząc, jako się z bratem obadwaj bronili, jako tamten daleko wichrami porwany nie strzymał, a starszy nadaremnie go szukał w przepaściach.
Chwalili starszego Kąkola za pracę, za ofiarność, za spokój, za męstwo.
Wieść o nim poszła od checzy do checzy, od sioła do sioła.
Trzecie morze łez wypłynęło, od tamtych nie mniejsze, ze starych oczu matczynych pod cerkwy drewnianym pułapem.
Tłukł się w ciągu dni i tygodni pogwarek o straszliwej niedoli Litaka.
A potem sprawy chorób i jadła zatatrały wspomnienie.
Nie zapomniało serce matki.
Nie zapomniało wnętrze brata.
Skoro Józef wybiegał na połów w Wielkie-li, Małe-li Morze – daleko od brzegów odbijał.
Szukał po dnie poprzez wody, przepatrywał oczyma.
Przepatrywał fale przeczyste.
I ryczał w spienioną pustynię z głębi wnętrza, targanego od straszliwej męczarni: – Litak! Litak!
A nieraz wstawszy w nocy, rzekomo do łodzi na wywłoce spokojnie leżącej, rzekomo do sieci rozwieszonych na potyczach i sochach, brnął na duny dalekie, pustynne, na dzikie wybrzeże i wył w ciemne morze, aby ulżyć wewnętrznej boleści: – Litak! Litak!
Lecz na głos duszy wzywającej głos morza chrapliwie i z sykiem jednakiej zawżdy odpowiedzi udzielał.
Na głos duszy wzywającej gwiździel jeno morski, pław żelazny, ze swego miejsca w oddali głuchy jęk niby śpiewkę wieczności odrzucał.
Minęły dnie długie i leniwe tygodnie.
Gdy zaś na jesieni łososie podpłynęły do brzegu i cały lud rybacki wylegał, aby maszopstwami, po porządku a pod szypra komendą toń zajmować, Józef stanął wraz z innymi do pracy.
Zostawiwszy stułokciową linę na brzegu, wyjechał w wielkim bacie na morze, wyrzucił prawe skrzydło, macicę, lewe skrzydło niewodu.
Wrócił duchem do brzegu, drugą linę przywożąc.
Stanął sam i pierwszy szlę na ramię zarzucił – za nim białka i dzieci, a nawet matka stara.
Idąc zaś wstecz a powoli, idąc jedno za drugim, spokojnie niewód ciągnęli.
Było bowiem ciężko w macicy i srodze się w niej godne ryby targały.
Radość opanowała rodzinę.
Skoro już gruba matnia wytoczyła się w strądy, ujrzeli, iż jest pełna nad podziw.
Lecz wnet radość powszechna w straszne przemieniła się czucie, gdy wśród wielkich łososi, skaczących w górę po piasku, ujrzeli nieruchomego Litaka.
Kałem morskim zwalany a oblepiony kidzeną, z raną krwawą na czole, leżał z rozkrzyżowanymi rękami.
Przyszedł oto nierychło na wołanie Józefa.
Z głębin morza dalekich a z bełku przepadłego powrócił, żeby u stopy braterskiej jasne czoło położyć.
O niespodzianej godzinie.