W KATEDRZE NA WAWELU
(Za podniesieniem zasłony do aktu trzeciego z głębi sceny słychać rozmowę dwóch osób, znajdujących się w grupie gromady, przy której stoi Geniusz).
GŁOS 1
A cóż Konrad?
GŁOS 2
Mam najzupełniej to wrażenie, jak gdyby wśród nas był.
GŁOS 1
Jeno nie widzimy go.
GŁOS 2
Owszem widzimy go, chociaż go nie ma. Dowodem rozmowa; czyli że niejako obecną jest jego myśl.
GŁOS 1
Dusza.
GŁOS 2
Myśl!
GŁOS 1
A jego myśl dalsza? Nie jestże ona potrzebną tu?
GŁOS 2
O tak, jest.
GŁOS 1
Ale jego samegoż myśl dalsza, jakiej my się nie możemy spodziewać ani domyślać?
GŁOS 2
Jakaż to myśl?
GŁOS 1
Niespodzianka, którą odnośnie do siebie on jeden wnieść może.
GŁOS 2
Ta niepotrzebna. Ta nas nic nie obchodzi. Co ona nas może obchodzić?
GŁOS 1
Więc ta nasza obojętność dla niego…
GŁOS 2
Nie, to uświęcenie jego właśnie, uświęcenie – które jego myśli rozwój jemu samemu wyrywa!
GŁOS 1
Że on… Cóż z nim się dzieje?
GŁOS 2
Co z nim się dzieje? On sam niknie i ginie, rosnąc w nas.
GŁOS 1
Jakże to?
GŁOS 2
Zapala płomienie, przy których gaśnie sam, bo płmieni tych jest ogrom i burza, i płonący las.
GŁOS 1
A on zginie w dymie.
GŁOS 2
On zginie tym, co było w nim złego i niepotrzebnego, i dodatkowego.
GŁOS 1
Co?
GŁOS 2
Życie z tym wszystkim, co mamy my.
GŁOS 1
Więc my…
GŁOS 2
My musimy pozostać!
GŁOS 1
(czyni maskę i gest zadziwienia).
GŁOS 2
Bo tegoż on żądać me mógł, by nas wyruszyć z posad, by nami zatrząść, nas burzyć.
GŁOS 1
Wtenczas żyłby on.
GŁOS 2
Tym, co zbudziło jegoż samego i jemu dało…
GŁOS 1
(z maskq i gestem zaciekawienia).
GŁOS 2
Klątwę!
GENIUSZ
(który byt stal przy tej grupie mówiących i słuchał; teraz odwraca się od nich i ku innej grupie się zwraca).
MUZA
Wszystko, czego się tknę,
w mych rękach mrze
i pięknem wtedy mnie niewoli,
gdy kres się zbliża doli
i resztki życia w grze.
Do tęsknej oto lgnę niewoli,
gdy wspominanie Sławy boli,
gdy ogień cały w jednej skrze.
Iskra jedyna, gdy dogasa,
cała jej wtedy widna krasa,
ja wtedy ku piękności drżę.
O Piękno! Duszy tajemnica:
ostatnie chwile skonu,
gdy róż śmiertelny barwi lica
i znika, jak gasnąca świeca,
w półdźwiękach i półszeptach tonu.
Weselcie się! w tej melankolii piękno,
gdy serca smętkiem oddźwiękną,
ja będę wtedy waszą panią,
a wiedzcie, żem jest tą, co wy tęsknicie za nią.
Już Geniusz od niej się oddala, zostawując jej myśl nie skończoną, ku innym idąc, których skala myśli być ma znów podniesioną o ton, więc rękę władnym ruchem wzniósł i już włada nimi: duchem.
KARMAZYN
Zdobędziem się na wielki czyn.
HOŁYSZ
Sumienie ściga moją myśl.
KARMAZYN
Cisnę w naród, co posiąść miał mój syn.
HOŁYSZ
Cha, cha, antyczna broń.
KARMAZYN
Hej, chłopie, bierz tę karabelę.
HOŁYSZ
Hej, chłopie, bierz mój lity pas.
KARMAZYN
Gdy na narodu staniesz czele,
pamiętaj nas, wspominaj nas.
HOŁYSZ
Bądź taki, jacy myśmy byli.
KARMAZYN
Cha cha, wyucz się naszych wad.
HOŁYSZ
Otośmy siłę w tobie odkryli.
KARMAZYN
Bierz karabelę…
HOŁYSZ
Lity pas…
KARMAZYN
Niech cię Najświętsza Panna chroni.
Będzieszli ciekaw, jak masz użyć tej brom?
HOŁYSZ
Cha cha – dłoń dajcie do mej dłoni.
KARMAZYN
Zdobędziem się na wielki czyn!
HOŁYSZ
Nasze biedy posiędą oni.
KARMAZYN
Zabierzcie, co miał wziąć mój syn.
Podajcie ręce – idziem wraz.
Cha cha, gdy niczym nasza rola,
przynajmniej was pociągniem w grób.
Jedneśmy razem żęli pola
i jeden nasz był żywny żłób.
Dziś się nam wspólna rodzi wola,
gdy bierzem na ruinach ślub.
Znaj, mości chamie, co to szabla.
Szabla to jest szlachecka broń.
Siekierą Kain zabił Abla,
więc Bóg „przeklinam” wyrzekł doń.
Zaś szlachcie Bóg dał karabele,
pohańców bić, po pyskach tłuc,
wylecieć na husarii czele,
wszystko oporne zwalić, zmóc.
Mieć Boga w sercu, wy go macie,
możecie kość niezgody wziąć.
Bierz karabele, chamie bracie,
i za pan brat ze szlachtą siądź.
Niech, mościdzieju, Bóg zna pana,
że jesteś cham, sam Bóg to dał,
do herbu biorę dziś acana,
byś ty i Bóg mą łaskę znał.
(Karmazyn i Hołysz biorą karabele ze stołu i rozdają je gromadzie chłopów, którzy stali za ich krzesłami).
Lecz Geniusz, który przy nich stał,
z ręką nad nimi podniesioną,
porzucił byt ich już,
ku innym idąc, innych dusz
władzę w swą biorąc dłoń święconą.
KAZNODZIEJA
Bracia, orzeł zakrył moje oczy,
skrzydłami mię po oczach uderzył.
Mrok przed moimi oczami
i strach we mnie,
jakobym już nie wierzył – ?
Ktoś przede mną, olbrzymi, stanął
i przesłonił jasność mych dróg,
i nie wiem –
li to Szatan czy Bóg – ?
Czy chcecie, bym się z nim zmierzył – ?
Czy będziecie mnie wierni,
gdy ja zachwieję się i padnę u jego nóg,
niewiedzący – ?
Czyli chcecie być z panów myśli, czyli sług !?
Czyli wielcy – czy mierni – ?
Czy wierzycie w to, że Słowo moje
płonącym było zarzewiem,
ja więc ogniem szczerym płonący,
noszę świętych znamię – ?
Czyli że kłamię – ?
I Geniusz od nich się oddala,
zostawując ich myśl zawieszoną,
ku innym idąc, których skala
myśli być ma znów podniesioną
o ton, więc rękę władnym ruchem
wzniósł i już włada nimi: duchem.
MÓWCA
O bracia, serce mnie boli.
Niechaj mnie chór wasz okoli.
Podajcie ręce – zimne wasze dłonie.
Myśl, jaka była w nas
i w naszej wspólności…
tonie…
Czy wy czujecie
tę dal nieskończoności,
która przed moim wzrokiem – ?
Podzielę się z wami Słowem:
Oto przeznaczeń wyrokiem,
jak sądzę, widzieć mi dano:
zginiecie.
Radujcie się – widzieć mi dano…
Dłoń się czyjaś nad moje czoło
pochyla…
Czy wstąpił kto w nasze koło…?
I mówię wam, że zaprawdę to chwila
wielka, gdy do was mówię…
Radujcie się, przed moim okiem
dal widzę nieskończoności.
Dusza się moja rozszerza
i płynie, jako cień, we wszechświecie…
Czy wy za nią pójdziecie – ?
Lecz Geniusz od nich już daleko,
już ku innym się ludziom zbliża,
już swoją je otoczył opieką
i dłoń ku czołu ich poniża;
to znów nią nad nimi zatoczy
szeroki, wielki, pełny ruch
i znów jest władcą wielki Duch.
PRYMAS
Klęczycie u moich stóp, a oto duch mój w męce.
Klęczycie u moich stóp, o bracia moi. Czoło moje pokryła chmura i oto ręka czyjaś przesłania mi oczy. O bracia moi, otoście ze mną w świątyni – a modły nasze mrą na ustach moich i słyszę inną mowę duszy mojej: mowę serca.
Proch jestem i nędzarz jestem w purpurach – a najboleśniejszą dla mnie: purpura wstydu, bijąca ogniem na twarz moją.
Polskę miałem wam dać! – Czymże są te sztandary, które chylicie nad moją głową? Oto łachmany, nad którymi Bóg nakreślił krzyż.
O bracia! Jak uratuję serca wasze? dusze wasze?
O bracia! bracia, grób widzę wielki przed wami i przede mną.
Dłoń jakowaś przesłoniła mi oczy.
O Panie! O Chrystusie! – Nad narodem moim noc i mrok zapada – nad narodem moim, klęczącym u grobu.
O Chrystusie! Czyjaż to ręka? Chrystusie! Wielkość to i Świętość twoja w męczeństwie naszym żyjąca.
Z kielicha daj nam pić – Śmierć naszą w twoim domu.
Klęczycie u moich stóp – a duch mój w męce.
O bracia, podajcie mi dłonie wasze. Oto ręce moje, dłonie moje na błogosławieństwo nad głowy wasze: – wielcy w Chrystusie!
CHÓR
Amen.
Już Geniusz odszedł od nich z dala
i inne duchy już zapala,
i nad innymi wznosi ręce,
duchowej je podając męce:
STARZEC
Czy uważałyście, że od chwili mrok jakoby coraz gęstszy pada w załomy sklepień i po olbrzymach tych ciosanych ku nam się osuwa, nas w cienie i mroki grążąc.
CÓRKI
Głosu twego chcemy słuchać, ojcze, ale głos twój, to jakby już GŁOS cudzy. Drżysz i niepokój snadź wstąpił w ciebie.
OJCIEC
Widzicież wy go? Przed nami stoi, a dłonie obiedwie nad głowy nasze kieruje. On to nad myślą naszą zaciąży. Będziemy wszystko-rozumiejący, jak ci, ku którym idzie Śmierć.
CÓRKI
Ślubujemy się Śmierci.
GENIUSZ
Jest mowa jego cicha przy stów wadze,
słuchana; zmilkli, czują władzę
głosu i władzę słów tajemną.
Scena się zwolna staje ciemną:
mrok padł na ludzi i na ściany,
a naród w niego zasłuchany.
I nie wszystko zawdy powiem wam. – W waszych rozmowach, myślach i czynach jest wiele z tego, czym jestem ja i co ja czuję.
Ja waszych tych serc mówiących słucham i świadkiem jestem języków waszych obrotu wprawnego, a obecnością moją podnoszę was i myśl waszą uświęcam. A gdy myśl się zatraca, gubi, marnieje, na codzienną zamieszana strawę, zaś duchowa dań jej tylko rozczynem będąca – mnie później rani i kościół mój burzy…. w kościoła mego ściany bije taranem powszedniości pospolitej – odwrócę się odeń zraniony i to jest ten grot, który mi ranę zadaje śmiertelną.
– Żyjcie wy, na śmierć moją patrząc. – Odejdę precz – precz ku mej krynicy wieczystej. – Odrodzi ona mnie ku wierze nieśmiertelnej…
Uderzcie!!
Nieśmiertelność zyszczę przez śmierć, którą mnie zadajecie.
(Postąpił kilka kroków i pośrodku nich stanął).
Jest mowa jego cicha przy stów wadze,
słuchana; zmilkli, czują władzę
głosu i władzę słów tajemną.
Scena się zwolna staje ciemną:
mrok padł na ludzi i na ściany,
a naród w niego zasłuchany.
Podnieście się duchem ze mną,
wzlećcie duchem za mną,
ponad noc duszną i ciemną,
rzucajcie ziemię kłamną.
Powiodę was do górnych sfer,
do szczytów, szczytów ducha;
gdzie Wielkość nawy dzierży ster
i kędy Wieczność słucha.
Wprowadzę was w świątynię, tum
potęgi waszej, waszych dum.
Wewiodę was nad groby łez,
byście nikczemność widząc ciała,
ujrzeli okiem żywym KRES:
Śmierć, która cuda działa!
Czegóż wy chcecie, czego z ziemi,
żądzami żarci niesytemi – – !?
Czegóż wy chcecie, czego z roli,
oracze nędzy, marnej doli,
niewolne duchy wrosłe w ziem?
O innym, lepszym świecie wiem!
Pójdziecie za mną – wolni, tam!
gdzie Duch jest panem sam,
gdzie Duch rozpęta wasze skrzydła,
mieczem Anioła przetnie sidła
i pęta wasze spadną z rąk:
przez mękę kaźni zbyjcie mąk!
(postąpił ku przodowi sceny)
Przyjmiecie tutaj z mojej dłoni
pokarm i napój niepamięci.
(Postąpił, pochylił się i podźwignął ciężkich, spiżowych drzwi, wiodących w tej części katedry ku grobom królów i bohaterów Polski).
Jest mowa jego cicha przy słów wadze,
słuchana; zmilkli, czują władzę
głosu i władzę stów tajemną.
Scena się zwolna staje ciemną:
mrok padł na ludzi i na ściany,
a naród w niego zasłuchany.
Słuchajcie, skoro dzwon zadzwoni,
zejdziecie ze mną w sklep podziemny,
gdzie żyje duchem świat tajemny. – –
WIELKOŚĆ was ducha ujmie mocą,
zapanujecie nad Nocą,
już wyzwoleni, wniebowzięci,
zwoleni duchem, wyzwoleni!
Śmierć wam wołana przywrze oczy.
Za mną wstępujcie – oto droga,
nim świt się blady zarumieni,
dopokąd szarość światła mroczy. –
Tam mieć będziecie Polskę świętą,
wybraną POLSKĘ, wywróżoną,
z marnoty życia wyzwoloną,
z Ducha, z Ducha poczętą!!!
Tam wielkość! Wielkość tam was woła!
Przez wrota grobu do KOŚCIOŁA!!!
Weźmijcie wieńce róż na czoła!
Ta jedna, jedyna droga:
przez artyzm, wielkość i Boga.
CHÓR
Oto Śmierć!?
GENIUSZ
Oto myśl szczytna
na wyżynach niedościgłych lotu.
Patrzcie, kędy łuna błękitna…
CHÓR
Przepaść grobu?! Stamtąd nie ma powrotu?!
GENIUSZ
Przepaść! – Stamtąd nie ma powrotu
do marnych, niskich progów.
Będziecie godni Bogów:
gwiazdami śród gwiazd kołowrotu.
CHÓR
Ta jedna, jedyna droga?
GENIUSZ
Wieczność was słucha,
wyzwoleńcy, zwoleńcy Ducha,
i czynów waszych czeka.
Byście, słowem walczący szermierze,
do Boga podnieśli człowieka,
Śmierci przyjmując przymierze.
Oto wyzwoleni od miecza,
oto wyzwoleni duchem,
pod przemocy bezsilnej obuchem,
w kajdanach na rękach, drżący,
wy trwożni – wy zmartwychwstający!
gdy gaśnie w was małość człowiecza –
będziecie: Kościół-Zwycięski
nad ludzkie nędze i klęski.
Krew żywą wziąłem do czary
na TOAST wielki i górny:
za Polski Śmierć-Odkupienie,
za Polski krzyżową mękę.
Wy, duchem zespoleni wodze,
zstępujcie ze mną w podziemie,
kędy przeszłość stawiła swe urny
popiołów – na naszej drodze
do wieczystych zacisza kościołów.
Ta jedna, jedyna droga.
CHÓR
Mistrzu! przez Śmierć!? przez Boga!
GENIUSZ
Ta jedna, jedyna droga!!
CHÓR
Grobowce, trumny, cmentarze!
GENIUSZ
Tam oto stawiłem ołtarze!
CHÓR
Zgnilizna, próchna i trumny!
GENIUSZ
Tam oto stawiłem kolumny,
w granitach kute we skale,
zaklęte czarem stuleci
we wiecznej, wieczystej chwale.
CHÓR
Wiedziesz w spiżowe podwoje!
(Dzwon bije).
GENIUSZ
Oto uznaję was, dzieci,
i państwo oddaję moje!
Czara złota, róg zloty w mej dłoni:
Słowo święte, święta duchów Sprawa.
Przychylcie ust do napoju
zbędziecie trwogi i lęku.
CHÓR
Róg złoty, wieczność pokoju.
GENIUSZ
Słyszycie: oto dzwon dzwoni – –
(Roztwierają się na oścież wielkie podwoje katedry i Konrad wpada).
KONRAD
Stójcie!! Pochodnia w mym ręku!!!
(podbiega na przód)
Sława! narodzie! Sława!!!
Krzyżowej męki upiorze!
Nienawiść niosę palącą!
GENIUSZ
Przeklęty! Nie posłysz poszczęku,
kto w ślad za tobą goni.
Nie posłysz zgrzytu i jęku
i ognia palących skroni
nie zaznaj…
KONRAD
Pochodnia gorze!!
Krwi wołam! Chcę święcić noże!
Zwodziłeś duszę daremno:
ukazywałeś mi niebo;
groby otwierasz przede mną.
GENIUSZ
Spokojność zabijasz twoję.
KONRAD
O spokój duszy nie stoję,
gdy marną kupiony dolą
i kala ręce niewolą.
GENIUSZ
W pokoju ducha ma władza:
naród Chrystusem odradza.
KONRAD
Krzyż przeklnę, Chrystusa godło,
gdy męką naród uwiodło.
Dla mnie żywota Prawo!!
GENIUSZ
O Sławo!!
KONRAD
Ty ze mną, Sławo?
Zwyciężaj siłą płomienia!
Ta jedna, jedyna droga!
(Pochodnią uderza w rękę, w której Geniusz trzyma wzniesioną czarę złotą. Czara wytrącona upadła w czeluść grobów królewskich. Konrad chwycił drzwi grobowe, przywarł i zatrzasnął nimi zejście do podziemi, a rygle żelazne przetknął płonącą pochodnią, która tu zgasa).
Na wrotach grobu stoję!
Państwo zdobyłem moje!!!!
Sława, narodzie. Sława!!!
Teraz stanął na wrotach do grobu,
na brązowej spiżowej pokrywie; –
gorejąc – tchem jednym wymowy
w Geniusza uderza słowy,
w wybuchów strumiennym porywie:
Harpio narodu! siły ssiesz nasze i spalasz je w czczy dym!
Tyżeś to wzeszła nad domostwa, nad chaty, nad naszymi panująca mężami. Widmo niedościgłe duszy stęsknionej – po obłędnych wodzisz manowcach, a nad grób i czeluść grobową żywe, spragnione przywodzisz. Oto chcesz je pogrążyć w niechybną NOC
ŚMIERCI, w niechybną NOC ZATRACENIA!
Precz, przeklęty! – Serc naszych tyranie, władco nieubłagany, każesz nam się wyrzekać, co roła dać może orana, i który chcesz, byśmy owoc wszelki od ust odjęli.
Precz ty… chcesz przychylić nam do ust czary trucizną pełnej, czary jadem pełnionej, która jest przeszłością naszą występną i bolesną, i ta nie będzie naszą krwią, krwią nas żywych i napojem.
Precz! Chcesz, abyśmy pamięć wlekli w mąk kaźnie i więzienia i wyrzekali się blasku dnia dla litości onych, co marli męczeni, a ginęli katowani – tych dola nie naszą będzie dolą ani wołaniem.
Wołaniem oto naszym zwycięstwo!
Zwycięstwo Hasłem i Wolą!
ZWYCIĘSTWO! – – – nie to, które wyrzeka się ciała i krwi i mocne się być zapowiada anielskimi skrzydły, a jego oblicze trupiego wdzięku tchnie urokiem zabójczym.
Zwycięstwo! niosę ze krwi i ciała, z woli żywej i żywej Potęgi – mocne wolą nad świat władającą, wolą, co ze mnie jest i przychodzi ZWYCIĘŻAĆ!!
Czas jest i godzina dopełniona!
Precz!!!
(Katedra rozświetla się kolorami).
Znam twoje gusła i hasła, widmo upiorne zagasłej przeszłości, cieniu – błądzisz śród głazów i kolumn świątyni.
Oto Wawel! Wawel!! Otoś stawił przede mną grobowce, posążne postaci rycerzy – legli w sen kamienny, powieki ich przymknięte na dolę i żywot nasz!
Złudo wielkości! oto chcesz ująć nas sidłem piękna, co zamarło i zgasło, i jęk chcesz obudzić w piersi naszej, a nie wołanie radości!
Złudo! kłamanym wiążesz nas szczęściem i potęgą nas uwodzisz kłamaną! Wielkość ta twoich posągów to fałsz udany i zwodliwy! nie bije tam serce w onych ani z głazu nie drgnie ku nam żądza, by wzgardą, nienawiścią i zemstą chciała nas budzić i czyniła z nas męże!!
Precz!!
Kochanku ruin i zapadłych uroczysk chwalco! tyżeś nas wwiódł w bezdroże rozstajnych dążeń, uwodzicielu!
Piewco dróg błędnych i stróżu labiryntów, wodzisz na pokuszenie miłość naszą i miłość naszą zatruwasz! w uwodne powiódłszy sienie, sklepiska, skąd wyjścia nie masz, jeno ogniki świecące próchnem.
Czarodzieju! mamidłem bawisz myśl i duszę kołysasz snem wspomnień. W państwie twoim czarów wszędy Śmierć jeno ta: wieczysta i nieśmiertelność dająca.
Przeklęty! Najlepszą brać zabiłeś moją i zamsz jadem smutku.
Radość głoszę i wesele!
Wyrzekam się ruin i gruzów, i złomów wielkości, której oto Śmierć mocarką!!
Precz!!!!
Poznaję cię, ćmo krasa, pasożycie dusz, szarańczo złowróżbna.
Tyżeś mrowiskiem opadła w najmilsze oczom zagony, igra to i bawisko twoje.
Pieścisz mnie i usypiasz, dnie rabując niezwrotne, a rękę moją wstrzymujesz?
Nie uwiedzie mnie szept wiślany i fala wierzchnia, która kłamie, czyje ją kolwiek wiosło łamie, temu powolnych chyli grzbietów – nie zwiedzie poszept oczeretów, trzcin chwiejnych, lóz, szuwarów; czyja je kolwiek dłoń skuje w rózgi liktorskie Cezarów… sługa jarzma nie czuje!!!
Ty chcesz, bym do cię przypadł w jęku i słuchał szumów, śpiewów, gwaru, i w zasłuchaniu wstrzymał ramię, uśpiony słowem twem szeptanem. Ty chcesz mnie stłumić mocą czaru
i miłość dać, co czynom kłamie. Musisz być moją, mnie niewolna, ja muszę twoim Panem.
Przez serce socha przejdzie rolna, przez pierś twą ORKA – płużny miecz!
POEZJO, PRECZ!!!! JESTEŚ TYRANEM!!
CHÓR
A kto prośby nie posłucha –
w Imię Ojca, Syna, Ducha:
czy widzisz pański krzyż?
Śmierć niosłeś w twym napoju,
zostawże nas w pokoju!
A kysz, a kysz, a kysz!
Miarowym słowem chór powtarza,
miarowa ozwie się muzyka.
We dźwięku tej muzyki Moniuszki,
przy której owe w „Dziadach” duszki
znikają na zaklęcie guślarza –
ten, przeciw komu chór zwrócony
i krzyż w powietrzu zakreślony:
Geniusz-Prospero znika.
(Nie jest to wcale ten Prospero
ze Szekspirowskiej znanej „Burzy”;
różni się odeń choćby cerą,
jak o tym mowa w pierwszym akcie;
zresztą go widzieliście w trakcie
aktu trzeciego, gdzie byt dłużej.
Prosperem ja go tylko nazywam
ot, tak, przez literacką swadę,
żeby zaznaczyć, że nie zrywam
z tradycją teatralnych manekinów,
niegdyś żywych, a dzisiaj niezdolnych do czynów.
Nas przecie Szekspir nie poruszy,
bo najmniejszego nie miał cale
pojęcia naszej POLSKIEJ DUSZY –
choć wszystko inne doskonale
znał i przedstawił, i określił;
to przecie tę mu wytknę wadę,
że nic polskiego nie wymyślił;
jednak to nie jest żadną wadą,
bo dla mnie żyją te postacie.
Was, gdy dziś polską znam plejadą –
cóż angielskiego w sobie macie?)
Tutaj zapadła kurtyna,
ale jest to kurtyna z gazy.
Sztuka grana się kończy;
nie kończy się myśl Konradowa.
Wszyscy inni wychodzą z ról,
choć pozostają w kostiumach.
Rozbierają dekoracje i płótna,
odstawiają je w kąty…
Rozświetlono znów pełne rampy.
Pełne światło pada na scenę.
KONRAD
Zawrót – tam lecę, kędy gwiazdy płyną,
w rydwan wstąpiłem silą – naprzód – drogi giną
we mgłach – ha, cóż to – świetlna zawierucha!
Automedonie, lejce dzierż – nie słucha.
To ja sam – ha! poniosły rozszalałe konie. –
Zachwiał się – pada – ha – Automedonie!
Lecę ponad przepaście… tysiąc lat…
AKTOR
On bredzi.
KONRAD
Prawdę rzekłem!!!
REŻYSER
Co znaczy?
MUZA
Kto przez niego gada?
KONRAD
Kto to przeze mnie mówi…? Duch rzekł, że nawiedzi, jeżeli to, com przyrzekł… Cóżeście słyszeli? Oni mię podsłuchali – i myśl mą wydadzą.
MUZA
Skończyłeś rolę – cóż to – jeszcze rola?
KONRAD
Rola – rola skończona? Wasz umysł tak dzieli
myśl na rolę i nicość powszednią,
że skoro rolę wypowiecie gładko,
deski sceniczne spod stóp wam uciekną
i rola najpiękniejsza staje się wam brednią.
Nędzarze!
MUZA
Ach, oszalał Konrad.
KONRAD
Moja swatko,
żegnaj mi. Od dziś moja poczyna się wola.
Zdobyłem dzisiaj władzę ponad twoją władzą.
AKTOR
Chory?
KONRAD
Co wy za jedni?
AKTOR
Już nas nie poznaje?
MUZA
Konrad improwizuje.
STARY AKTOR
Żartuje.
REŻYSER
Udaje.
AKTOR
Nie znasz swoich aktorów?
STARY AKTOR
Przyjaciół…?
KONRAD
Chcę ludzi.
AKTOR
Czegoś chce?
KONRAD
Ludzi!
REŻYSER
Cha cha!
KONRAD
Ach, to wy aktory!
Tak – to wszystko udanie –
STARY AKTOR
Tak jest.
REŻYSER
Chwila złudy.
Teraz wieńce nagrodzą nam fikcyjne trudy.
Dobranoc.
KONRAD
W myśli iskra pożaru się ląże!
Dobranoc, przyjaciele.
STARY AKTOR
Dobranoc, mój książę!
KONRAD
Sceniczne widowisko – patrzaj się, Horacy:
wieszli, dla kogo teatr?: – pułapka na myszy.
Oni sami się wskażą: nikczemni i podli.
Sumienie gryźć ich będzie, rumieniec ich zdradzi.
Radujmy się, Horacy!
STARY AKTOR
Dokąd to prowadzi?
KONRAD
Oto wynoszą graty, sprzęt, złudną tandetę!
Wiesz, co to wszystko znaczy?
STARY AKTOR
Do domu się śpieszę.
KONRAD
A teraz będzie scena, gdzie Klaudiusz się modli.
STARY AKTOR
Trzy arkusiki, farsa, muszę być na próbie…
KONRAD
Reżyserze – o, widzisz tę w laurach kobietę:
Muza, posiadła serce – mysi mą wyzwoliła;
czegóż ona się kłania?!
REŻYSER
Otrzymała wieńce.
KONRAD
Czegóż tak ciągle dyga? Do ust wznosi ręce?
REŻYSER
Wzruszona jest – dziękuje za uznania tyle.
Moment jedyny szczęścia: oklaski przez chwilę.
KONRAD
(do Starego Aktora)
Cóż to? Nie w roli?
STARY AKTOR
Rola mnie nie żywi.
Przy tym o mnie nie dbają i na mnie są krzywi.
Ja nie dbam. – Już skończyłem. Już na nic nie czekam.
Nawykłem do tych desek. Mogę precz. – Odwlekam.
Goniłem niegdyś sławę, grywałem Hamleta.
Nowe dzisiaj Hamlety. – Dom. – Dzieci. – Kobieta. –
Sława artystów! Nie dziwne mi wieńce.
Miałem ich pełne dwie, o, te dwie pełne ręce,
gdy mój święciłem dzień trzydziestu lat na scenie.
Oklaski miałem ich, uznanie i znaczenie.
Efemeryczne to, przez jeden wieczór lamp,
a gaśnie, gdy pogasną skręcone rzędy ramp.
Zanieśli do dom kwiaty. – Rodzina już się zbiegła.
Patrzaj, co przyniósł tata! To mąż mój!? To mój syn!?
A serce żonie rośnie, jakby gdzie złotych harf
muzyki zasłyszała. Oklaski w uszach dzwonią.
A matka moja idzie, staruszka – (przy nas żyje) –
i patrzy się po kwiatach, napisach szumnych szarf,
i pyta: „To te kwiaty dla ciebie? skąd to, czyje?”
„Mój synu – mówi matka – ho, to twój ojciec z bronią
walczył za świętość naszą i zdobył się na czyn…”
(Legł w sześćdziesiątym trzecim; dziś zapomniany grób).
„Nikt wieńców mu nie dawał, nie rzucił kwiatu, świec…”
Mój ojciec był bohater, a ja to jestem nic.
W błazeństwie dziel udanych, w komedii wiecznej prób,
ja się rumienię, wstydzę, wstyd biorę wasz do lic…
Mój ojciec był bohater, a my jesteśmy nic!
KONRAD
(do kogoś w kostiumie)
Marszałku, załamałeś ręce, Wawel, Wawel burzą!
AKTOR
(nagabnięty)
Myślę, by sztukę skrócić, gdy jutro powtórzą,
w momencie, kiedy Konrad wychodzi na scenę.
KONRAD
Chcesz mnie skrócić o głowę.
AKTOR
Kwestie trzy lub cztery
ze stanowiska sceny reżyser wykreśli.
MUZA
Jak to – chcesz biżuterie dać poprawiać cieśli.
AKTOR
(do Muzy)
Wszakżeż dyjadem nosisz z fałszywych, kamieni.
REŻYSER
(pokazując Aktora)
On o czym innym myśli, wiecznie roztargniony.
W duszy nosi świat inny, innym otoczony.
Wszystko się załagodzi – wilk i owca syta.
Sztuka będzie, gdy przyjdzie publiczność, i kwita.
Teatr dla publiczności jest – publika ceni.
Trzeba umieć ją zająć – entuzjazm jest, jeśli
ktoś umie na tych strunach zagrać jak na harfie:
jeśli nie umie, nie ma na co się porywać.
Gadaj sercem, a będą głową przytakiwać,
jak gdybyś sercem grał…
MUZA
Depcesz po szarfie!
REŻYSER.
Ach, wstążka…
MUZA
Półjedwabna!
KONRAD
Ach., frezie!
MUZA
Półzłoto.
REŻYSER
Tak – półszlachetne dusze, półwiara z półcnotą.
KONRAD
Któż tamten, co się wita, tak żywo witany?
AKTOR
Redaktor, głos opinii.
KONRAD
Głasnął ją po twarzy…
AKTOR
To jest jego kochanka.
KONRAD
Muza?
AKTOR
Po spektaklu.
KONRAD
Na jego się ramieniu wspiera, kokietuje…?
AKTOR
My to widzim co wieczór.
KONRAD
Ofelia? Maryla?!
AKTOR
Talent jej się rozwija.
KONRAD
Gdy duch się marnuje.
Gdzieżem zaszedł? Co chciałem uczynić? – Czym będę?
Przyniosłem wam pochodnię – – zabroniłem grobu!
Jakżeż wy to żyć chcecie – – – ?
MUZA
Wielkość ty zdobyłeś.
Marnotrawco! – i czemuż wraz pochodni zbyłeś?
Przeciwnik urojony! – Otożeś bez godła!
KONRAD
A wieszże ty, artystko, że artyzm jest maska?
W czyim ręku Prospera tajemnicza laska,
ten jest władcą – na SCENIE – reszta marność podła.
Wielkość i znowu wielkość – kwiat na polskiej roli.
Wielkość, wielkość, dla której jęczymy w niewoli.
Hej, rekwizytor!
REKWIZYTOR
Do usług.
KONRAD
Łuczywo!
REŻYSER
„Pochodnię” dla tej pani.
REKWIZYTOR
Ze światłem na drucie.
Hola, chłopcy, dajcie no z kąta pakiet nowy.
Raźno, chłopcy krakusy, a śpieszcie się żywo!
MUZA
A w istocie, Konradzie, myśl miałeś szczęśliwą,
bo taką oto scenę zagrać wypadało:
że ty, porwany dźwiękiem słów własnej wymowy,
że ty prowadzisz gdzieś w przyszłość wspaniałą,
którą słowem byś suto ustroił i wierszem,
w znaczeniu jak najgłębszem, w pojęciu najszerszem,
idąc niby na czele, tłum za tobą niby…
Wszystko byłoby piękne, cudowne…
KONRAD
Jak gdyby
rzeczywistość…
MUZA
Na scenie udana symbolem.
KONRAD
O symboliczne kłamstwo, świeć nad całym polem!
Mów, mów – widzę, że płoniesz.
MUZA
… Braknie mi talentu.
KONRAD
Ty go masz!
MUZA
Oto biorę finale momentu: –
Za mną! Ja wam ukażę nowe ideały,
nowe świecące słońca, gwiazd roziskrzę krocie;
stubarwne tęcze rzucę jako most pod nogi.
Którzyście dotąd żyli w gnębiącej ciasnocie,
w trudach na drodze życia wiązani daremnie,
nie sięgli ku wyżynom, powiodę do chwały!
Frazesem z was uczynię mocarne półbogi!
Ja będę wielkość przez was, wy wielcy przeze mnie!
CHÓR
Brawo!
REDAKTOR
Ave regina, debiut znakomity!
KONRAD
Prostytucja!
REŻYSER
Reklama! półśrodek konieczny.
Oto rzeczy wieczystych porządek odwieczny:
przez chwilę na koturnach – resztę czasu boso…
Ogień ten prometejski, skradziony niebiosom,
przez różne idzie ręce – każdego pogrzeje,
jak świętość odpustowa – rozdany, maleje,
ale jest prometejski!
KONRAD
Kramarze świętości!
REŻYSER
(z wyrzutem ku Konradowi)
To droga samolubstwa – tam droga miłości.
KONRAD
Nienawidzę!
REŻYSER
Skręć rampę!
MASZYNISTA
Gasić światła!
AKTORZY
Ciemno!
KONRAD
Cóż to, ront pod bramami?
REŻYSER
Zamykają bramy.
Cóż to, chcesz sam pozostać?
KONRAD
Któż miał zostać ze mną?
REŻYSER
Czyli czekasz na kogo – ?
KONRAD
…Spotkać się tu mamy…
REŻYSER
Mówisz niejasno…
KONRAD
Powód, że rampy zgaszone…
Czy ty kiedy widziałeś je – te potępione… ?
REŻYSER
Mam już dosyć teatru, wracam do rodziny.
Tu jest pustka – – –
KONRAD
Minęły moje trzy godziny
w tej pustce – oto mija godzina przestrogi.
REŻYSER
Na flecie grać nie umiem…
KONRAD
Możesz iść, mój drogi.
Wszyscy odeszli. Drzwi zamkniono.
Konrad pozostał w ciemnej hali.
W zegar na wieży uderzono
na północ. – – Ginie dźwięk w oddali.
KONRAD
Sam już na wielkiej pustej scenie.
Na proch się moja myśl skruszyła.
Wstyd mię i rozpacz precz stąd żenie. –
Na Świętym Krzyżu północ biła.
Kędyż się zwrócę? Wszędy nicość,
wszędy pustkowie, pustość, głusza;
tęskni samotna moja dusza
i nad mą dolą płacze litość.
Z czym pójdę do dom, smutny, biedny?
Na proch się moja myśl skruszyła:
niewolnik wielkiej myśli jednej,
w niej moja niemoc, moja siła.
Czy jesteś, Polsko – tylko ze mną?
Sztuka mię czarów siecią wiąże:
w Świątynię wszedłem wielką, ciemną –
dążyłem – nie wiem, dokąd dążę.
Pogasły światła, co świeciły,
rzucone w płócien wielkie łuki,
łachmany, co świątynią były.
Jak wyjdę z kręgu czarów Sztuki?
Sam jestem w wielkiej scenie pustej.
Głucho odbija podłóg echo.
O lęku – tyżeś mi pociechą…
Noc rozwiesiła czarne chusty –
Jak straszno – tam w tych ścian oddali
zda się, że nocy przestrzeń ciemna. –
Sam jestem – wstyd me czoło pali:
jedyna siła, moc tajemna.
Przekleństwo łzom! krew pali skroń –
przekleństwo łzom! – krwi!!
(Otwiera się głąb sceny).
CHÓR
Bywaj! goń!
KONRAD
Desek rozwarty się upusty.
Spod ziemi wstają!!!
CHÓR
Bywaj! goń!!
KONRAD
Oblicze kryją czarne chusty!
Suną spod ziemi – szelest, szmer!
Nie mogę dojrzeć w ciemni sfer,
kto są?!
CHÓR
Na żer! na żer! na żer!
(Otwiera się przód sceny).
KONRAD
Wstają, gdzie róg rozprysnął zloty,
wylęgłe z jadów, trucizn, win.
CHÓR
Na czyn! Na czyn! Na czyn!
KONRAD
Z głębin, gdzie zapadł zloty róg,
wylęgłe wstają widma trwóg!
CHÓR
Otoczcie kołem, zawrzeć krąg,
kochanka objąć wieńcem rąk,
niech naszych dozna mąk!
KONRAD
Erynie, bóstwa, potępione,
na czoło kładą mi koronę
wężowych splotów! – Węże, haj!
CHÓR
Męczarnie nasze znaj!
Ująć kochanka zwartym kołem!
KONRAD
Węże palące mam nad czołem!
CHÓR
Gdziekolwiek pójdziesz nocą ciemną,
spętany wszędy pójdziesz ze mną.
KONRAD
Odejmij węże! splot mnie ściska!
Odejmij węże!! splot mnie dusi!
CHÓR
Kto nocą w nasze wszedł koliska,
ten węże przyjąć musi.
KONRAD
Wieniec żre oczy – wieniec pali…
CHÓR
Daj ręce – chyćcie go za dłoń!
Ty, siostro, bierz i wlecz.
Gdy wydrzesz oczy – daj mu miecz!
Niech naszych dozna mąk!
KONRAD
Puszczajcie! Oczy!! – Czarna toń!
Jak ciemno! Wieniec, wieniec pali –
CHÓR
Dzierżyć go splotem rąk!
KONRAD
Podajcie dłoń, podajcie dłoń!
Zemsta! Zemsta ocali!!!
Polska jestem! wy ze mną!
Wieniec wężów mnie pali!
Chwyćcie dłoń! w oczach ciemno!
Wy ze mną!!!
CHÓR
Z tobą wszędy!
My z tobą!
KONRAD
Wszędy noc –
wy ze mną.
CHÓR
Tędy, tędy!
Erynie miecz mu w rękę dają,
a on, gdy w ręku miecz poczuje,
jako wódz zgania je i szczuje,
a one wieńcem go chwytają.
KONRAD
Gdzie droga?!
CHÓR
Ty masz moc!
Gdzie droga?!
KONRAD
Tędy! tędy!!
Za mną!!
CHÓR
Za tobą wszędy!
Już biegą w stronę drzwi gromadą,
zgłodniałych sępów chyże stado.
Zaparte wrota. Nadaremno.
Wracają znów na scenę-noc;
szukają wyjścia w noc tę ciemną; –
żelaznych wrót żelazna moc.
KONRAD
Przede mną, za mną noc! –
Za mną!!
CHÓR
Za tobą!
KONRAD
Tędy!
Potęgi ziemnych sfer!
CHÓR
Na żer! Na żer! Na żer!
Daremno! ryglem wrota zwarte,
żelaznych wrót żelazna moc;
uderzą, głucho jękną wsparte –
wracają znów na scenę-noc.
Ku innej stronie znów się rzucą
i bieżą, gonią i znów wrócą,
szukając wyjścia w NOC tę ciemną
daremne, zawdy nadaremno.
Już biegą w stronę drzwi gromadą,
zgłodniałych sępów chyże stado:
KONRAD
Za mną!
CHÓR
Za tobą wszędy!
KONRAD
Potęgi ziemnych sfer!
CHÓR
Nasz przysiężony brat!
KONRAD
Z wami wieczystosć lat!
CHÓR
Na Żer! Na Żer! Na Żer!!
Daremno! ryglem wrota zwarte,
żelaznych wrót żelazna moc.
Tu dramatowi temu koniec.
Lecz myśl, ten chybki lotny goniec.
poza ten dramat polatuje
i oto, co mi podszeptuje:
Gdy szary świt uchyli bram,
gdy pękną bron zapory, kraty,
gdy Eos różano-włosa
na niebios wystąpi skłon
i pierwszy zanucą ptaki ton
świergotów rannych –
w kościele zaczną się roraty –
znajdzie się ktoś, co przyjdzie tan.
z kluczami
(może wyrobnik, dziewka bosa),
i pierwszy uchyli wrót –….
wtedy to w ten błękitny ranek
Konrad-Erynnis z Eryniami,
zaprzysiężony bóstwom brat,
niewolnik razem i kochanek,
wybieży w świat
na LOT,
na szary świt, w błękitny świt,
miecz w ręku mając,
wzrok wydarty,
otoczon chórem, w wieńcu żmij,
jako ten wasz czterdziesty czwarty,
w naród wołając:
WIĘZY RWIJ!!!