Beniowski – Pieśń V

Przez ciemne, smutne gościńce kurhanów
Niesie go czarny koń dniami i nocą.
Pod ziemią tętna zakopanych dzbanów
Z prochem rycerzy ? na niebie łopocą
Kruki jak stada posępne szatanów;
W czaharach zbroje rycerzy migocą
I dzidy błyszczą krwawymi płomyki.
Tam na kurhanach posępne lirniki

Siedzą i grają dumy dawnych czasów.
Dumy wychodzą na rozległe pola,
Wpadają smutne w szum dębowych lasów;
I stamtąd znowu, jak harfy Eola,
Zmięszane z szumem liścianych hałasów
Wychodzą na step, a ludzka niedola
Leci, wichrami płaczącymi wiana,
Jakby nie ludzi ustami śpiewana.

Tu siedzą wianki na polu czumaków
I ogień palą wielki, jasny, chmurny;
Tam daléj wieńce podróżników ptaków,
A drop na straży ? albo sęp bezpiórny;
Podobni z dala do rzymskich orszaków
Koło chorągwi albo koło urny,
Gdzie smętne wodza popioły złożone:
Odprawujące straż i zamyślone.

Beniowski przebył Dniepr ? gdy raz wieczorem,
Kiedy już księżyc wstawał zamyślony,
Obaczył ogień pod dębowym borem,
W ziemi palący się, wielki, czerwony.
Przy ogniu siedział człek okryty worem,
Dzikiéj i strasznéj twarzy jak Hurony,
Gotował strawę, i pazury czarne
Krwawiąc, odzierał ze skór całą sarnę.

Ta, wywrócona, oczyma szklannemi
Zdała się żebrać u ognia litości.
Daléj siedziało dwóch panów na ziemi.
Na jednym żupan był, skóra i kości;
Drugi otyły i z rubinowemi
Policzki, pełen w sobie wielmożności,
Przepijał głośno do drugiego zdrowiem
Z butla, co miał brzuch obszyty sitowiem.

Ów pan wspaniałéj tuszy ? trochę baba
Na twarzy ? dziwnéj miał zbroję struktury.
Od kołnierza mu szła żelazna sztaba,
Malowanymi natykana pióry.
Rzekłbyś, że rodzi go królowa Saba,
Że z dawnych czasów spadł jak żaba z chmury.
Chociaż się zbroja nam wydaje dzika ?
Beniowski poznał zaraz pancernika.

Gdzieniegdzie jeszcze snuli się po kraju
Starzy minionych czasów kochankowie,
Którzy nie pili kawy ani czaju,
Żelaza kawał nosili na głowie
Jak staréj kawał arki na Synaju;
A Bóg im dawał rumianość i zdrowie,
Zwłaszcza że słomę wkładali do butów.
Litwin pancernik, jeden z tych mamutów,

Siedział, jak mówię, i z oplecionego
Butla pił. Litwin to był staréj daty;
Z chudym się na czas połączył kolegą.
A jego sługa, czerwonokudłaty
Perkunas, który pana znał małego
I z miłości mu, a nie dla zapłaty
Służył, choć nosił imię dawnych bogów,
Kucharzem teraz był ? i u trójnogów

Wieszał… ach! nie już dla Znicza kadzidło,
Lecz kawał sarny; ? już nie dawne runy
Śpiewał, lecz diabła żmujdzkiego straszydło
Krzyżem odpędzał, gdy biły pioruny.
Wybornie umiał wędzić gęsi skrzydło
I po tatarsku zawijać kołduny ?
Król perski, który płacił złota minę
Za każdą nową rzecz, to za boćwinę

Dałby dwie. ? O boćwino! Hipokreno
Litewska! Ty, co utworzyłaś szkołę!
Waza twa zawsze wytryska Kameną,
Która ma oczki gazeli wesołe,
A w ręku białym swym ? ni piu, ni meno ?
W rączkach, które są zakasane, gołe,
Wieniec z barszczowych uszów; o nagrodo!
Że mi ją kiedyś dasz ? marzyłem młodo…

Lecz teraz tracę nadziéję. Niestety!
„Nie lza” ? jak mówi Kochanowski ? próżno!
Próżno deptałem parnasowe grzbiety
I miałem nieraz Dyjanę usłużną:
Kiedym chciał zamknąć Sybir w tryjolety,
Muza została mi rymami dłużną;
Z tego więc poszło, że pisałem prozą,
„O d j e m n ą” ? mówi Tygodnik ? o zgrozo!

Odjemną! ? czy od Tygodnika? Boże!
Kto tam odéjmie co, ten będzie mądry:
Ty byś nie odjął nic sam, Pitagorze,
Z twoją tabliczką w ręku…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po kropkach piszę daléj. Wiatr był chłodny
I ogień palił się wesoło z trzaskiem;
Beniowski nie był to bohater modny,
Co się księżyca tylko karmi blaskiem,
Przypomniał sobie właśnie, że był głodny.
Więc jak astronom gwiazdy wynalazkiem
Albo poeta ucieszony nowym
Rymem nieznanym i błyskawicowym,

Albo dewotka, gdy grzech jaki stary
Przypomni sobie przed samą spowiedzią,
Albo jak trafne litewskie ogary,
Gdy wpadną razem na łapę niedźwiedzią,
Albo ? lecz sposób ten porównań stary
Krasickim trąci i złoconą miedzią ?
Więc prosto, bez gawędy i odwleczeń:
Beniowski, ludzi ujrzawszy i pieczeń,

Zsiadł z konia… Teraz, kiedy go prowadzą
Tak materialne gusta, moja muza
Opuszcza, z całą swą harfiarki władzą.
Chociaż tam złota leży kukurydza,
Choć kapuściane tam kociołki kadzą,
Choć nerka na kształt czerwiennego tuza
Leży i w maśle na patelni warczy
Jak serce wroga na Odyna tarczy.

Choć piękny ten las, gdzie o piersi dębów
Ogień czerwony swoje skrzydła łamie,
Chociaż Perkunas ma na kształt trójzębów
Widelec w ręku i Neptuna ramię,
Które do czarnych dymu wchodzi kłębów
Jak ów wąż, co chce Danta chwycić w bramie
Dytéjskiéj i w żar łeb żelazny kładzie,
Choć uczty prostszéj nie było w Helladzie:

Wolę porzucić dym, płomień, pieczywo,
Rycerza, moję szlachtę ? a sam w stepy,
Jako ognisty koń z rozwianą grzywą,
Jak Ariost, nie jak Homer idę ślepy.
Ta rozmaitość może być pokrzywą…
I pieśń na różne podzieliwszy szczepy,
Może do końca nie trafię i ładu;
Lecz rozmaitym będę dla przykładu.

Chodzi mi o to, aby język giętki
Powiedział wszystko, co pomyśli głowa:
A czasem był jak piorun jasny, prędki,
A czasem smutny jako pieśń stepowa,
A czasem jako skarga nimfy miętki,
A czasem piękny jak aniołów mowa…
Aby przeleciał wszystka ducha skrzydłem.
Strofa być winna taktem, nie wędzidłem.

Z niéj wszystko dobyć, zamglić ją tęsknotą,
Potém z niéj łyskać błyskawicą cichą,
Potém w promieniach ją pokazać złotą,
Potém nadętą dawnych przodków pychą,
Potém ją utkać Arachny robotą,
Potém ulepić z błota, jak pod strychą
Gniazdo jaskółcze przybite do drzewa,
Co w sobie słońcu wschodzącemu śpiewa…

I gdyby stary ów Jan Czarnoleski
Z mogiły powstał, toby ją zrozumiał
Myśląc, że jakiś poemat niebieski,
Który mu w grobie nad lipami szumiał,
Słyszy, ubrany w dawny rym królewski,
Mową, którą sam przed wiekami umiał.
Potém by, cicho mżąc, rozważał w sobie,
Że nie zapomniał mowy polskiéj w grobie.

Więc nie mieszajcie mi się tu, harfiarze,
Którym dziś klaska tłum! ? precz, mowo smętna,
Co myślom własne odéjmujesz twarze,
Dając im ciągłą łzę lub ciągłe tętna;
Wolałbym słuchać morza na wiszarze
Jakiéj opoki, co wieków pamiętna,
W szumie, jakoby w nieskończonym rymie,
Odrzuca falom jedno ? wielkie imię…

Niż… moja muzo, stój… Od imion własnych
Wara! z téj strofy zrobiłabyś cmentarz;
Coś na kształt Danta tercetów niéjasnych,
Do których trzeba dodawać komentarz.
Krytykę Dońców i Słowian prekrasnych
Zostawmy drugim. Lepiéj ją spamiętasz,
Gdy ich jak złota strzała Meleagra ?
Przeszyje pióro pana Michała Gra . . . . . . . .

„Ej, ty na szybkim koniu!…” Daléj wiecie…
Wieszcz wielki sobie zapytanie czyni,
A drugi mu wieszcz w przyległym powiecie
Odparł: „Skąd, powiedz, wracają Litwini?”
„That is the question!” Tu pytanie trzecie:
Komu ty jedziesz? ? jak mówią Żmudzini ?
Które ja czynię naśladując metra:
Galop w połowie pierwszéj heksametra.

Komu ty jedziesz? „Jadę księżycowi,
Aby się w konia przeglądał kopytach,
Wonnemu jadę na stepach kwiatowi,
Dziewannom, które w złotych stoją kitach;
Anioł mię srebrny, jasny, w skrzydła łowi
I leci za mną jak sen po błękitach,
Na koniu stojąc rycerskim jak sława,
I goni mię w kurhany” ? mówi Sawa.

Tak mówiąc leciał. A zaś nimfa ładna
Złożyła złote skrzydełka powoli,
Potém usiadła, ale taka zdradna
Jak wrona, kiedy z wieśniakiem po roli
Chodzi, szykowna i do lotu składna;
Widać, że z chłopa drwi, a z psem swawoli.
Usiadłszy, włosy zrzuciwszy na łono,
Dwie nóżek w jedno włożyła strzemiono.

Kozak ustąpił i nie mówiąc słowa
Pędził do swego stepowego domu.
Była to grota podziemna, stepowa,
Mało widziana i wiadoma komu.
Koń się w niéj mieści i trzoda się chowa,
Kiedy po niebie léją węże gromu.
Tam młody Sawa żył pośrzód burzanów,
Z nim koń, pies wierny i kilka baranów.

Pies pod niebytność pana ? był pastuchem,
Wyganiał trzodę i wilki zagryzał,
Straszny pies: czarny, z obszarpanym uchem,
Gdzie krew zawrzała, jakby kto ponizał
Korale; szyja obtarta łańcuchem;
Bo pies swojego pana tylko lizał,
Gości zaś zębem przerażał i białkiem,
Sądząc się w pana pałacu ? marszałkiem.

Sawa wracając raz znad Styru dolin ?
Jeździł albowiem nieraz w Ziemię Łucką
Z atentacjami do jednéj z podstolin ?
Wracając… patrzy: pies z mordą kałmucką
Siedzi przed samą grotą jak Ugolin
Smutny, nad czaszką ogryzioną ludzką
I oblizuje się po krwawych chrapach
Jako egipski bóg na tylnych łapach.

Lecz czy ta czaszka zjedzonego trupa
Chodziła kiedy nogami szlachcica?
Czy była czaszką Rugieri biskupa?
Nie mogąc się od psa ni od martwica
Dowiedzieć, przykuł brytana do słupa.
A pies zapatrzył się w oczy księżyca,
Nie jęczał, nie gryzł żelaza, nie skakał:
Ale zapatrzył się w księżyc ? i płakał.

Kto widział w Rzymie posąg niewolnika
Germana, który w smutku cicho stoi,
Wie, co twarz, choćby zwierzęca i dzika,
Zawiera bolu, gdy się uspokoi
I kraj przeszłości myślami odmyka,
I o wolności kiedyś dawnéj roi…
Wie, co czuł Sawa, gdy na łańcuch schwytan
Nie wyrzucał mu nic ? milczący brytan.

Więc go potrzymał tak, potém zmiękczony,
Na wolność puścił znów antropofaga.
Lecz odtąd pies był dziwnie zamyślony
I smutku wielka w nim była powaga.
Czy to dlatego, że był nakarmiony
Amerykańskim zwyczajem Osaga?
I uczuł dziwną czczość zjadłszy w parowie
Poetę może, z poematem w głowie?…

Nie wiem… i wolę nie dochodzić wcale.
Więc do powieści. Sowa wszedł do jamy.
Słońce wschodzące przez burzanów fale
Lało się w grotę ognistymi błamy,
Barany białe leżały na skale
Nad grotą. ? Obraz ten oprawić w ramy! ?
Za Sawą wszedł koń w jamę wyzłacaną
Słońcem i poszedł do żłobu po siano.

Za Sawą weszło dziewczę z gołębiami,
Pies łasił się, koń rżał, ptaki gruchały.
Brylantowymi jedno źródło skrami
Padało z tętnem, léjąc się ze skały. ?
Idyllę moją pies cokolwiek plami
Przeszłością; ale któż jest doskonały? ?
Pies więc i grota, koń, gołębie, trzoda;
Spokojne słońce wschodzi, mruczy woda.

Sawa na siodle oparł się; dziewczyna
Siadła przy źródle i czesała włosy.
A do niéj Sawa: „Oj, moja Swentyna,
Latasz po stepie jak cygańczuk bosy,
A czerwieniéjesz teraz jak kalina.
Oj! będzie łycho! Toż to moje losy!
Chciał ja się mieczem wyrąbać na panka,
A siostra wyjdzie na łycho… Cyganka!”

„Na licho wyjdę czy na spokojnicę,
A tobie to co? ty wyjdź na hetmana!
Znajdź sobie jaką piękną krasawicę,
Córkę starosty albo kasztelana,
Taj się żeń… Ja ci ubiorę w brusznice
Korowaj… Sama pójdę w step Bojana,
Gdzie mi śpiewają kwiaty i żurawie:
A spać nie będę na wproszonéj ławie.

„Mnie świat szeroki! ? Jak złotego gila
Przedała kiedyś Włochom guślarycha.
Ty na kurhanie dumał Czaromyla,
Gdzie tobie dumy piała Janczarycha;
A mię Włoch bił, bił! Oj! łza mi rozchyla
Palce, gdy myślę, jak ja była licha!
Jaka ja biedna była niewolnica!
A dziś co ze mnie? ? wiatr! i gołębica!

„Nie łaj mnie, ale na stepy wyprowadź,
Pocałuj, zapłacz, świśnij ? taj polecę!
Gołębie moje umiéją tańcować,
Na chleb zarobią, na cerkiewne świece…
Będzie mnie za co ubrać i pochować.
Albo ja martwa pójdę wpław po rzece,
A gdzieś rusałki srebrne wezmą sobie
I pochowają w śpiewającym grobie.

„Taj będzie koniec z żałośną Swentyną!
Oj! nalatała się ja po kurhanach!
Oj! nakarmiła się gorzką kaliną!
Jak jemiełuszka! była ja przy panach!
I była między chłopami carynąl
A wszystko smutno! ? Chodzę jak w kajdanach,
Ni ojca, ani matki na tym świecie!
Groszów zebrała co? ? taj wiatr rozmiecie!”

Sawa jak szatan zmarszczył się: „Poganko!
A co? straciłaś już twój srebrny wianek?…
Przydybał ciebie ja, moja kraszanko!
Przy tobie jakiś złoty marcypanek.
Szlachcic. ? Co robisz ty z nim? mów, cyganko!
Co ty robiła z nim przez cały ranek?
Cóż? oszukana ? ha? kwiatku kaliny,
A kiedyż prosisz na ślub i na chrzciny?”

Nie rzekła na to nic; lecz zamyślona
Wstała, cmuknęła i ptaki srebrnemi
Ubrawszy swoje wysmukłe ramiona
Pokłoniła się bratu aż do ziemi;
I chwilę stojąc przed nim pokłoniona
Jak brzoza, listki wiéjąca złotemi,
Wstała i nogą jakiś zygzak chiński
Kreśląc na piasku, rzekła: „Słysz, Caliński!

„Pomiędzy nami stoją te hramoty!
Aż przyjdzie rzeka i ten piasek zmyje,
Aż przyjdzie zjeść ten piasek piorun złoty,
Aż przyjdzie wąż skrzydlaty i wypije:
Ani mnie ujrzysz! ? ani ja wiem, kto ty,
Ani ty wiedzieć będziesz, gdzie ja żyję;
Łzami kupiła ja ten świat podniebny
I komu zechcę, dam pierścionek srebrny”.

Tu Sawa wściekły wrzasnął: „Ty wyrodna!
Z pierwszym szlachcicem cyganisz na jarze!”
Na to ? jak róża, która nie jest do dna
Białą, lecz w liści kryształowéj czarze
Kryje rumieniec, a kiedy swobodna,
Słońcu odemknie łono i pokaże
Swój rubinowy wstyd i tę konieczną
Białego kwiatu rumianość serdeczną ?

Podobnie wtenczas się zarumieniła:
I ręką bijąc powietrze przed sobą:
„Nie! nie! ja nigdy!” Białą twarz zakryła.
„Pierwszy raz jestem spłoniona przed tobą;
Teraz się będę zawsze czerwieniła,
Przed każdém okiem, przed każdą osobą.
Bogdajbyś ty tak, gdy się będziesz żenił,
Pierwszy raz twoję miłą zaczerwienił!

„Gdy dawniéj w rękach i na linie Włocha
Gięłam się jak wąż, cóż robiły pany,
Aby mnie słowem sczerwienić choć trocha!
A byłam jako kwiatek ołowiany.
Nie czerwieni się serce, aż zakocha;
Nie zawsze blady jest, kto nie kochany.
Bądź zdrów, nie będę nadaremnie szlochać,
Jeśli, jak mówisz, kocham ? lecę kochać!

„A gdy się dowiesz, że w kurhanie leżę,
O! przyjdź na kurhan mój z psem i sokołem!
Połóż się chwilę na darniny świeże,
Niech sokół czarnym krzyż obleci kołem.
Ja także jestem jak polscy rycerze,
A ksiądz mię posłem nazywa aniołem;
Ja listy noszę, ja zapalam słupy,
Ja zbieram, grzebię i obmywam trupy.

„A któż przypomni o mnie, kiedy zginę?
Jeśli ty mówisz, że miłość tak trudno
Zyskać ? kto w grobie położy Swentynę?
Kto różę na nim posadzi odludną?
Kto złoży na krzyż moje ręce sine?
O! jak tam w grobie niekochanym nudno
Spać na kamieniu!” Tak mówiła śpiewna
Ta czarodziéjska, stepowa królewna.

Sawie zabrakło na odpowiedź czasu…
Wybiegł na stepy, nad swój dom gliniany,
A za nim nimfa mojego Parnasu,
Jako duch ze mgły na słońcu różany,
Stanęli. ? Burzan, podobny do lasu,
Purpurowymi podpływał bałwany,
By morze blaskiem piorunów rozbite;
W burzanie wojska brzęczały ukryte.

Czasem chorągiew wybiegła nad morze,
Jak maszt łaciński u rybackiéj łodzi,
Czasem ujrzałeś, że koń piersią porze
Trawy i z trawy jak delfin wychodzi,
Lecz cały na wiatr wyskoczyć nie może,
Jak posąg, co się u snycerza rodzi
I cały w głazie osadzony zadem,
Po piersi koniem jest, a po pas ? gadem.

I tak się wojsko przez burzany pruło
Jak prąd ogromny sumów lub łososi.
I tak się jako wąż żelazny snuło,
Co czasem ogon, czasem łeb podnosi. ?
Ale się pieśni narzędzie popsuło,
O wypoczynek moja muza prosi;
Ambrozji słodkiéj już zabrakło w krużu.
A więc żegnajcie! na stepowym wzgórzu,

Moje posągi dwa od słońca złote!
Me szyki w trawach tonące i ziołach!
Tu Malczewskiego trzeba mieć tęsknotę,
Tęsknotę, co jest w ludziach pół?aniołach;
Tu trzeba śpiewać, a ja baśni plotę,
Bo kiedy grzebię w ojczyzny popiołach,
A potém ręce znów na harfie kładnę,
Wstają mi z grobu mary, takie ładne!

Takie przéjrzyste! świeże! żywe! młode!
Że po nich płakać nie umiałbym szczerze,
Lecz z nimi taniec po dolinach wiodę,
A każda, co chce, z mego serca bierze:
Sonet, tragedią, legendę lub odę ?
To wszystko, co mam, co kocham, w co wierzę.
W co wierzę… Tu mię spytasz, czytelniku:
„W co?…” Jeśli powiem ? będzie wiele krzyku.

A naprzód ten rym, co drwi lub przeklina,
Ma polityczne credo; jest to sfera
Dantéjska. Wierzę sercem poganina
W rym Szekspirowski, w Danta i w Homera.
Wierzę w respublik jedynaka?syna ?
Mochnacki nim był u nas, ten kostera!
Co wielkich marzeń nie przestając snować,
Przez Dyktatora dał się ukrzyżować. ?

Wierzę, że powstał w człowieczéj postaci
I szedł na wielki sąd, co kraj rozwidni;
Po drodze wstąpił do Arystokracji
I w tym bez ognia piekle bawił trzy dni;
Potém w książeczce sądził swoich braci,
Tych, co są prawi, i tych, co bezwstydni.
Weń uwierzywszy z dwóch tomów zaczętych,
W emigracyjnych wierzę wszystkich świętych

I w obcowanie ich ducha z narodem,
I w odpuszczenie naszym wodzom grzesznym,
I w zmartwychwstanie séjmu pod Herodem
Obieranego, co jest bardzo śmiesznym
Ciałem i będzie najlepszym dowodem
Ciał zmartwychwstania, fenomenem wskrzesznym.
Na końcu dodam, o przyszłość bezpieczny,
Że w tego séjmu ? wierzę żywot wieczny.

Amen… To „amen” krztusi mię i dławi,
Jak Makbetowe „amen”. ? Jednak wierzę,
Że ludy płyną jak łańcuch żurawi
W postęp… że z kości rodzą się rycerze,
Że nie śpi tyran, gdy łoże okrwawi
I z gniazd najmłodsze orlęta wybierze,
Że ogień z nim spi i węże, i trwoga…
Wierzę w to wszystko ? ha! ? a jeszcze w Boga!

Boże! kto Ciebie nie czuł w Ukrainy
Błękitnych polach, gdzie tak smutno duszy,
Kiedy przeleci przez wszystkie równiny ?
Z hymnem wiatrzanym, gdy skrzydłami ruszy
Proch zakrwawionéj przez Tatarów gliny,
W popiołach złote słońce zawieruszy,
Zamgli, sczerwieni i w niebie zatrzyma
Jak czarną tarczę z krwawymi oczyma;

Kto Cię nie widział nigdy, wielki Boże!
Na wielkim stepie, przy słońcu nieżywym,
Gdy wszystkich krzyżów mogilne podnoże
Wydaje się krwią i płomieniem krzywym,
A gdzieś daleko grzmi burzanów morze,
Mogiły głosem wołają straszliwym,
Szarańcza tęcze kirowe rozwinie,
Girlanda mogił gdzieś idzie i ginie;

Kto Ciebie nie czuł w natury przestrachu,
Na wielkim stepie albo na Golgocie,
Ani śród kolumn, które zamiast dachu
Mają nad sobą miesiąc i gwiazd krocie,
Ani też w uczuć młodości zapachu
Uczuł, że jesteś, ani rwąc stokrocie,
Znalazł w stokrociach i niezapominkach,
A szuka w modłach i w dobrych uczynkach,

Znajdzie ? ja sądzę, że znajdzie ? i życzę
Ludziom małego serca: kornéj wiary,
Spokojnéj śmierci. ? Jehowy oblicze
Błyskawicowe jest ogromnéj miary!
Gdy warstwy ziemi otwartéj przeliczę
I widzę koście, co jako sztandary
Wojsk zatraconych, pod górnymi grzbiety
Leżą ? i świadczą o Bogu ? szkielety,

Widzę, że nie jest On tylko robaków
Bogiem i tego stworzenia, co pełza.
On lubi huczny lot olbrzymich ptaków,
A rozhukanych koni On nie kiełza…
On ? piórem z ognia jest dumnych szyszaków…
Wielki czyn często Go ubłaga, nie łza
Próżno stracona przed kościoła progiem:
Przed nim upadam na twarz ? On jest Bogiem!

Gdzież więc ten człowiek, który jest zwiastunem
Pokory? co się Bogiem ze mną mierzył?
Ja go chcę jeszcze, w głowę tnę piorunem,
Tak jakem wczora go w piersi uderzył.
Czy widzieliście? i on ma piołunem
Zaprawne usta… Lud, co w niego wierzył,
Radość udaje, ale głowy zwiesił,
Bo wie, żem skinął Ja ? i wieszcza wskrzesił.

Jam z wolna serca mego rwał kawały,
Zamieniał w piorun i w twarz jemu ciskał;
A wszystkie tak grzmią jeszcze jako skały,
Jakbym ja w niebie na sztuki rozpryskał
Boga, a teraz kawałki spadały…
Jam zbił ? lecz cóżem dziś u ludzi zyskał?
Za błękitami był bój i zwycięstwo ?
Ludzie nie widzą we mnie, tylko męstwo.

Zaprawdę… Gdybyś mię widział, Narodzie!
Jak ja samotny byłem i ponury
Wiedząc, że jeśli mój grom nie przebodzie,
Litwin z Litwinem mię chwycą w pazury.
Już przypomniawszy gniazdo me na wschodzie,
Wołałem ręką Krzemienieckiéj Góry,
Ażeby weszła rozpędzić tę ciemną
Zgraję ? i stanąć za mną ? lub pode mną.

Bo się kruszyła we mnie serce smętne,
Że ja nikogo nie mam ze szlachetnych;
I próżno słowa wyrzucam namiętne,
Pełne łez i krwi, i błyskawic świetnych,
Na serca, które zawsze dla mnie wstrętne ?
Ja, co mam także kraj, łąk pełen kwietnych,
Ojczyznę, która krwią i mlekiem płynna,
A która także mnie kochać powinna.

Jeśli wy bez serc! wy! ? to moje serce
Za was czuć będzie, przebaczać bez miary.
Ikwo! płyń przez łąk zielonych kobierce!
Ty także sławna, że fal twoich gwary,
Jakoby z Niemnem w olbrzymiéj rozterce
Gadają. ? Tyś zmusiła Niemen stary
Wyznać, żem wielki, że w sławę płyniemy…
Lecz rzekł: „Niech idzie tam, gdzie my idziemy”.

Ha! ha! Mój wieszczu! Gdzież to wy idziecie?
Jaka wam świeci? gdzie? portowa wieża?
Lub w Sławiańszczyźnie bez echa toniecie,
Lub na koronę potrójną papieża
Piorunem myśli podniesione śmiecie
Gnacie. ? Znam wasze porty i wybrzeża!
Nie pójdę z wami, waszą drogą kłamną ?
Pójdę gdzie indziéj! ? i Lud pójdzie za mną!

Gdy zechce kochać ? ja mu dam łabędzie
Głosy, ażeby miłość swoję śpiewał;
Kiedy kląć zechce ? przeze mnie kląć będzie;
Gdy zechce płonąć ? ja będę rozgrzewał;
Ja go powiodę, gdzie Bóg ? w bezmiar ? wszędzie.
W me imię będzie krew i łzy wylewał.
Moja chorągiew go nigdy nie zdradzi:
W dzień jako słońce, w noc jak żar prowadzi.

Ha! ha! odkryłeś mi się, mój rycerzu?
Więc teraz z mieczem pod ciebie przypadam!
Naprzód ci słońce pokażę w puklerzu,
Przed słońcem ciebie z trwogi wyspowiadam…
Fałsz ci pokażę w ostatnim pacierzu
I pokazanym fałszem śmierć ci zadam;
Patrząc na twoją twarz zieloną w nocy
Jak księżyc ? słońca wyrzekłeś się mocy?

Jam ci powiedział, że jak bóg litewski
Z ciemnego sosen wstałeś uroczyska;
A w ręku twym krzyż jak miesiąc niebieski,
A w ustach słowo, co jak piorun błyska.
Tak mówiąc ? ja syn pieśni! syn królewski! ?
Padłem. ? A tyś już następował z bliska
I nogą twoją jak na trupie stawał?
Wstałem. ? Jam tylko strach i śmierć ? udawał!

Znajdziesz mnie zawsze przed twoim obliczem,
Nie powalonym, hardym i straszliwym…
Nie jestem tobą ? ty nie jesteś Zniczem.
Lecz choćbyś Bogiem był ? ja jestem żywym!
Gotów wężowym bałwan smagać biczem,
Dopóki ten świat pędzisz biegiem krzywym…
Kocham Lud więcéj niż umarłych kości…
Kocham… lecz jestem bez łez, bez litości

Dla zwyciężonych. Taka moja zbroja!
I takie moich myśli czarnoksięstwo!
Choć mi się oprzesz dzisiaj ? przyszłość moja!
I moje będzie za grobem zwycięstwo!…
Legnie przede mną twych poetów Troja,
Twe hektorowe jéj nie zbawi męstwo.
Bóg mi obronę przyszłości poruczył:
Zabiję ? trupa twego będę włóczył! ?

A sąd zostawię wiekom. ? Bądź zdrów, wieszczu!
Tobą się kończy ta pieśń, dawny boże.
Obmyłem twój laur w słów ognistych deszczu
I pokazałem, że na twojéj korze
Pęknięcie serca znać ? a w liści dreszczu
Widać, że ci coś próchno duszy porze.
Bądź zdrów! ? A tak się żegnają nie wrogi,
Lecz dwa na słońcach swych przeciwnych ? Bogi.