Tomek Baran

Tomek otworzył drzwi do karczmy, para buchnęła z izby niby z obory, i zaduch prawie lepki od gęstości go owiał; ale Tomek nie zważał na to, tylko wszedł i poprzez naród splątany gęsto niby żyto na boisku, przechylał się do drewnianych krat, za którymi stał szynkwas.
– Dać półkwaterek, ino krzepki.
– W blaszkę nalać?
– Nie, w szkło.
Odmierzyła mu karczmarka. Zapłacił, wziął buteleczkę, kieliszek i poszedł na drugą stronę izby, do drugiego stołu, usiadł pod ścianą, wódki w kieliszek nalał i wypił. Strzyknął śliną przez zęby, obtarł usta rękawem i zamyślił się. Żarło go coś we środku, bo nie mógł usiedzieć spokojnie, spluwał, bił pięścią w stół, to unosił się chcąc biec, ale opadał na ławę z cichym jękiem i rozcierał oczy kułakiem, bo mu coraz to łza spływała na suche, sinawe i przegryzione policzki, a piekła go jak ogień. Prawie nie wiedział, co się wkoło niego dzieje. Jakieś ciężkie strapienie leżało mu na sercu kamieniem, bo widać było, że rady sobie dać nie mógł i że z coraz większą bezradnością opuszczał ramiona, i że coraz częściej wzdychał i drapał się po głowie.
A karczma aż się trzęsła od hołubców. Ze dwadzieścia par, zwartych ze sobą szczelnie na niewielkiej przestrzeni, krążyło w kółko z przytupywaniem i pokrzykiwaniem:
– Hop! hop! hop! – leciał głośny pokrzyk.
Wódka i upojenie tańcem dymiły ze łbów, a podniecenie dzikie tak podrywało tańczących, że coraz zacieklej przytupywali i coraz szybciej okręcali się w kole. Czerwone wełniaki kobiet pstrzyły się między białymi sukmanami niby maki w polu do- stałego żyta. Kończący się dzień rzucał przez małe, zamarznięte szybki karczmy smugi rudawego światła, a mały kaganek, świecący nad okapem, chybotał się ciągle i podrygiwał jakby w takt hołubców.
Wrzawa głucha podnosiła się niby szum splątany i niewyraźny, z którego tylko wylatywały, jak błyskawice, jędrne: Hop! hop! hop! – i znów na chwilę tonęło wszystko w zgiełku ogromnym; bo przy stołach, po kątach, przy szynkwasie – gdzie tylko miejsce było, wszędzie stali ludzie i raili: o łońskich kartoflach, o księdzu proboszczu, o dzieciskach, o dobytku, o wszystkim, co im leżało na „wątpiach” i z czego w kompanii zawżdy łacniej się wygadać i łacniej mieć pożalenie; bo nawet, na ten przykład, jako i bydlę i ze źródła wody samo się nie napije, a w kompanii pije i ze „chrapu”, tak i człowiekowi samemu nie żyć, w karczmie się nie weselić, do lasu nie jeździć, ino jak Pan Bóg przykazał zawżdy z drugimi – z bratamy.
Wszyscy razem mówią, przepijają do siebie, ściskają się z serdecznością i „kuntentność” z wódką rozpromienia wszystkie oczy i coraz głośniej krzyczy: Hop! hop! hop!
Dyle podłogi pod ciężkimi przycinaniami obcasów skrzypiały coraz ciężej – a basy, umieszczone wysoko na kłodzie z kapustą, śpiewały coraz grubiej:
– Bom, cyk, cyk! Bom, cyk, cyk!
A na to im odpowiadały lipowe skrzypeczki:
– Tuli, tuli, tuli, tuli, tulity, tulity!
I ochota była siarczysta i niepowstrzymywana. Twarze były przy twarzach, piersi przy piersiach, plecy przy plecach – a wszystko tak na wskroś przeniknięte rytmami skocznej muzyki – że oberek szedł taki wściekły, zamaszysty, chłopski, aż sęki wylatywały z podłogi, szybki jęczały żałośnie, a grube, pękate kieliszki na szynkwasie, aż dziw, jak podskakiwały z uciechy.
Od czasu do czasu karczmarz brał bęben z brzękadłami, potrząsał nim mocno niby chłop Żyda za łeb, uderzał pięścią w skórę do taktu skrzypkowi.
– Dyz, dyz, dyz! – brzmiało wtedy zgiełkliwe, zagmatwane i ogłuszające brzękiem – i tu- pot był zaraz siarczystszy, i pokrzyki więcej schrypnięte, a kaganek aż przykucał i kopcił sadzą na powiewające, niby płaszcze, kapoty. Para z topniejącego na butach i przy drzwiach śniegu, dym z papierosów i mrok, jaki panował w ogromnej izbie, przysłaniały tańczących, że zaledwie tylko migotały czerwone twarze i niewyraźne zarysy ciał, i barwy jaskrawe, w tym zapamiętale się kręcącym wirze ludzkim.
– Kto mi będzie usługiwał, usługiwał… cha… cha… cha… i… i… i… – chichotały wesoło skrzypeczki.
– O, to ja, tylko ja… a… a… a… – odpowiadały z jakimś podrygiwaniem basy i zaraz do spółki zaczęły śmiać się i baraszkować, i przenikać wszystkich śmiechem wesela, aż karczma zdawała się trząść od przypływu pijackiej wesołości.

Jedna baba oszalała
A druga się wściekła;
Trzecią diabeł okulbaczył
I pojon do piekła.

Zaśpiewał ktoś jak na pobudkę, bo zaraz zaczęły się zrywać inne zwrotki i bić wesołością coraz większą.
Tomek tylko wciąż siedział zadumany; nalał drugi kieliszek, ale mu go wywrócił jakiś rozhulany tanecznik, więc kopnął ze złości jego tancerkę i wstał, bo i zimno mu było od okna, i markotno siedzieć samemu; poszedł za szynkwas do alkierza.
Narodu i tam było pełno, buteleczki ściskali w garściach, całowali się, gadali i przepijali do siebie, baby wstydliwie przysłaniały się zapaskami i cmoktały okowitę z rozkoszą. Poczęstunek szedł rzetelny – katolicki: stać było kogo na arak – stawiał, abo na spirytus z asencją – stawiał, abo na okowitę samą – stawiał, abo tylko na piwo – stawiał.
Stawiał z dobrego serca i z ochoty.
Wszyscy byli już pijani, ale nic to: raz kozie śmierć, gorzalina nie piekło, a biednemu kiej niekiej trzeba pocieszenia duszy grzesznej i choć kapkę na frasunek.
– O psie jeden – bełkotał pijany chłop do komina – takiś to kum! czekaj!… A ja go tak, a un me tak, a ja go za orzydle, a un me w pysk!… Takiś to kum, o psie jeden, taki krześcijan!… a un me w gembe!… Bartek zmógł siła, to i ciebie zmoże… zmoże… psia… zmoże… A ja go tak, a un me tak, a ja mu pedom grzecnie: bracie!… a un me w pysk! a ja mu pedom: kumotrze!… a un me w pysk! a ja mu potem: takiś ta kum, taki krześcijan… – mruczał coraz niewyraźniej i bił pięścią w komin, aż się echo rozlegało, i zataczał się coraz senniej.

Ja za wodą, ty za wodą,

Jakże ja ci buzi podom?
Podom ja ci na listecku,
A naściże, kochanecku

– zaśpiewała Karlina, ta, co to w kopania męża pochowała i sierociła teraz sama jedna na półwłóce pszennej ziemi, z koniem, z krowami i z niezgorszymi jeszcze szmatami po nieboszczyku. Rzuciła się do młodego chłopaka, stojącego pod ścianą i znowu mu zaśpiewała:

Wojtecku, Wojtecku,
Nie siedź na przypiecku –
Ino chodź do wdowy,
Bo ma chleb gotowy.

– Wojtek, w twoje ręce, parobku kochany. Głupiś, będziesz się ta ojców bojał. Jakem rzekła: grunt ci zapiszę, to zapiszę, bo to nie mój, co?

Będziesz miał kiej w raju – moje ty kochanie,
Zjesz syrek na wieczór – kurę na śniadanie.

– Ojcu duchownemu się pokłoń i na zapowiedzie daj, wieprzaka się uszlachtuje, kołaczów upiecze, araku kupi i weselisko się wyprawi, że aż ha!
– Oj, stara a głupia! Zębów ni ma, a gryzłaby! – odezwał się ktoś z boku. – Hale! gdzieś se wraź ślipie, a nie komu w zęby. Widzicie go, „deputnik[1]” pieski! – rzuciła się Karlina gwałtownie.
– Cichojta, kumo, ja wam coś rzeknę.
– Psu se rzeknij. W palto się ustroiła pokraka i myśli, że „sielny” pan – a choć ty po wsi szczekasz jak ten pies, ja ci i tak gorzałki w gardziel nie wleję.
Zwróciła się do Wojtka, odciągnęła go w kąt i namawiała go sobie dalej, a obok przy stoliku siedziało dwóch chłopów i popijało zpękatej butelki. Jeden drapał się po głowie i milczał, a drugi gestykulował szeroko i gadał:
– Miarkujcie tylko, że Czerwiński to wam rzekł: termedie[2] różne szły na mnie jak baty na żydowskiego konia, a ja nic! Kobita mi się przy dziecku zmarnowała – nic! konie mi ukradli – nic, ino czekam, Jędrek mi zachorował na ospę – o psiachmać! Jak nie wypiję okowitki z tłustością, jak nie zaniesę dobrodziejowi na mszęświętą – i jak ręką odjął! Grzela, rób tak samo, a zobaczysz, że ci pomoże. Czerwiński ci to mówi, to Czerwińskiemu wierz.
– Dziecisków jak pliszek na podorówce, kobieta na świeże[3] chora, podatek trzeba płacić, kartofle mi zmarzły, bieda aż piszczy – a tu na to wszystko – patyk złamany. Laboga, laboga! Pijcie no do mnie! Widzi mi się, że nie poradzę, na rozum bierę i z tej, i z tamtej strony i nic wykalkulować nie mogę.
– Głupiś, w twoje ręce, Grzela; już ty lepiej w pysk od dozorcy bierz, a na rozum nie bierz, bo nie poradzisz, a pięścią kiedy niekiedy weźmiesz, ale i robotę miał będziesz na plancie, i świeży grosz. Miarkuj se ino – Czerwiński ci to mówi! a Czerwińskiemu wierz, bo jako dobrodziej powiedzieli, co w parafii on jest jedna głowa, a Czerwiński druga! Niech mu Bóg da zdrowie, mądry on szlachcic i uczony. W twoje ręce, Grzela.
– Pani Jackowa, moja pani Jackowa; flaszeczkę esencji, kwaterkę spirytusu, dwa rządki bułek i kiełbasy font! – wołano od stolika pod oknem, przy którym siedziało czworo ludzi; dwoje ubranych z miejska i dwoje po chłopsku.
– Pani Jackowa, moja pani Jackowa, a octu do kiełbasy, a talerza dla pana Strzelca! Widzi pan Strzelec, ja powiem, jak to było…
– Cicho, stary, ja dokumentniej opowiem, bo ty nie pamiętasz – przerwała mu żona. – Idę se duchtem na ten przykład, idę…
– Stul gembę, zaraz będzie tu ozorem mleć po próżnicy. Ja powiem. Pańskie zdrowie.
– Pijcie z Bogiem.
– Słodka i mocna, panie Strzelec, jeszcze jednego!
– Wasze zdrowie, Andrzeju.
– Pani Jackowa, jeszcze tego samego.
– Bóg zapłać, Andrzeju, ale ja już nie mogę.
– Mój najukochańszy panie, jeszcze kieliszek, tylko ździebko, choćłycka, o… Zaraz powiem, jak to było. Żona mówi: idę se duchtem niby przez działkę pana Strzelca, powiada, leży coś; zając czy nie zając – nie; ni ma ogona, powiada, nie cielak, a i nie świnia, bo nie kwiczy. Baba stanęła, ba, aże ścierpła ode strachu, że tylko odmawia Pod Twoją obronę; a ten zwierz leży furt i rozdziawia gembę, powiada, a kły miało jak palec – a że babski naród zły naród i zapamiętały czy to w złości, czy w dobroci – to jak nie zdejmie trepiska z nogi i jak nie chlaśnie tego zwierza w łeb, i jak nie weźmie uciekać z płaczem do domu – powiada. Przyleciała do chałupy i powiada: Stary! – A co? – odrzeknę. – Zabiłam jakiegoś zwierza na duchcie – powiada. Nie odrzekne nic, bo myślałem, że ją tak z chodu zamroczyło i plecie trzy po trzy, zwyczajnie jak baba. A ta wciąż swoje: – Zabiłam zwierza czy cosik na duchcie. Grdyknąłem ją ano przez plecy, bo co tu będzie pleść, a ta znowu swoje: – Zabiłam zwierza na duchcie, laboga! Z babą nie poradzę, myślę sobie, a może i człowieka zabiła albo co. Założyłem siwka i pojechałem zobaczyć, jako mnie wtedy w lesie i spotkał pan Strzelec.
– Andrzeju, nie cygańcie! Złapałem was, jak kładliście sarnę na wóz.
– Jeszcze kropeleczkę gorzałki, panie Strzelec – na drogę. Ja prawdę rzekłem, jak na spowiedzi przed dobrodziejem. Pan Strzelec jest mi więcej niż ociec, niż brat, bo mój dobrodziej kochany. Wiem, że jak pan Strzelec chciał będzie, to ja w sądzie sprawę przegram, bo już na świecie takie urządzenie jest, że zawsze szlachcic górą, a ty, chłopie, cierp, rób i płać! Wiem, że pan Strzelec człowiek rzetelny, zgodny i sprawiedliwy, to krzywdy mi nie zrobi, a że pana kocham niby rodzonego – świniaka jutro żona zaprowadzi po przyjacielsku i zgoda będzie. Co tam sądom dawać zarobek! Pani Jackowa, jeszcze tego samego.
– Dołożę jeszcze kaczuszków i miodu plasterek, bo wiem, co pani Strzelcowa jest pani szlachetna i delikatna, w szkołach była edukowana, jako i pan Strzelec, a nie takie chłopy- chamy, jak my na ten przykład – dodała chytrze kobieta chyląc się do kolan Strzelcowej, ta zaś ją ujęła za szyję i z rozrzewnieniem zaczęły się całować.
– Już ja mam takie miękkie serce, że nie tylko wam sarnę daruję, Andrzeju, ale jakby wam potrzeba było sosenki jakiejś albo i dąbka młodego – to odmówić bym serca nie miał.
– Pańskie zdrowie, duszo miłosierna i krześcijańska.
Zaczęli przepijać do siebie często, całować się serdecznie i szeptać po cichu, że od drugiego stołu znów słychać było chłopów:
– O juchtra! Zmarnował się człowiek. Wyście z nim razem mieszkali?
– Tylko przez miedzę. Patrzyłem się na wszystko, to juści że człowieka markotność rozbiera niby choroba.
– Czerwiński wam powie tak: mógł jeszcze żyć, „co go wypominam podczas wieczoru, ale w dobry sposób” – mógł.
– Hale! Na wielki dwór wcale już nie chodził, tylko mu ciągle odmiatało; postękiwał, postękiwał, aż i zamarł chudziaszek.
– Doktor u nich był?
– I… dochtory. Jak kto ma zamrzeć, to choćbyś mu gruntu hubę[4] dał i dobra wszelkiego po grdykę – nie ożyje.
– Prawda! W twoje ręce, Grzela!
– Pijcie na zdrowie. A kto był winien temu? Po prawdzie i sprawiedliwości, że tylko świnia i baba, nie kto drugi. Maciorę miał utuczoną niby kłoda; prowadził ją na sprzedanie, bo grosza było potrzeba. Poszedł z ona świnią; śniegi zwaliły po pas, nautykał się, namarnował, zwyczajnie jak przy handlu. Potem kiełbasy zjadł, zastygła w nim i zmizerował się. Żeby był gorzałką zapił, nic by mu, jako Bóg na niebie, nie było, ale nie pił i półkwaterka.
– Bał się nieborak piekła w chałupie.
– Ho, ho! Babę miał marną, ale imistą w garści; prałać go nieraz, prała!
– Wasze, kumie.
– Niech będzie na zdrowie. Czerwiński wam tak powie: żeby był „psiąkrótkę” prał, ażby jej pomroka na oczy wlazła, to miałby żonkę grzeczną, że ha!
– Prawdę mówicie, sołtysie, prawdę. W garści miękki był, chłopskiego pomyślonku nie miał i teraz ziemię gryzie – a wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie.
– Na wieki wieków, amen. W twoje ręce, Grzela.
– Takiście to mąż? – kobieta tam ledwie żyje, a wy tu pijecie sobie, pogany! – krzyczała jakaś baba przepychając się do nich.
– Co mi tam!… dziecisków niby śmiecia, a tu nowe…
– Grzela, nie obrażaj Pana Boga, bo ci jeszcze je pobierze…
– Napijcie się, kumo, kapkę i zaraz pódziemy…
– A jak to mnie Jezusiczek – zaczęła kobieta – nie pocieszył na starość dzieciąteczkiem, a tak prosiłam, do Częstochowy-m chodziła i u różnych doktorów się likowałam i nic – sama zostałam na świecie, jako ten grzeszny palec… sama.
– Ale, miej baba dziecko, jak ci sto lat minie.
– Nie gadałbyś, Czerwiński, nie byłam to młoda, co?
– Pan Bóg wstąpił w niebo, diabeł w babę, a kwas w piwo – tylko że nie wiadomo kiedy! – miarkuj se to, niewiasto, bo ci tak Czerwiński rzekł.
W kącie na skrzynce siedział młody chłopak, organistów miejscowych syn, a przed nim stała bardzo stara kobieta i szeptała przyciszonym, dźwięcznym głosem:
– Siedemdziesiąt sześć roków żyję, paniczku – tom widziała i białe, i czarne, i różne. Sługiwałam i u takich państwa, co tylko w ogiery jeździły, na srybrnych miseczkach jedli i po zagranicznemu gadali – a gdzie są oni teraz! gdzie? I na książce umię, i gospodynią pierwszą na całą wieś byłam, i dzieci miałam, i dobra wszystkiego dotąd… o… i wszystko gdzieś przeszło, skapiało jak to słońce latowe, co go nam Pan Jezus daje grzesznym na pocieszenie. Wiem ja wszystko, paniczku, wiem, że czy to pańskie życie, czy to chłopskie życie – to zawżdy nic innego, tylko ostatnia mizeracja jest. Ja prosta baba jestem, siedemdziesiąt i sześć roków mam – to sobie już wszystko wymiarkowałam. Paniczku! sześć tysięcy lat świat se stoi?
– Prawie sześć tysięcy lat.
– A widzi paniczek, że ja wszystko wiem, a według tego tak myślę: że tyle tysiączków świat stał sobie beze mnie i dobrze było, to przez co ja tyle roków przecierpiała?! Co tu po mnie było?
– Ano trudno, Pan Bóg życie dał… to…
– Paniczku – przerwała mu szybko stara – ja prosta baba jestem, a paniczek uczony, bo na organach grać gra, po łacińsku z ojcem duchownym paniczek śpiewa i wie, kiedy wyciągnąć nutę cienką, a kiedy grubą – ale powiem – może ja grzeszne mam myśli – ale powiem: że to pewnikiem diabeł wypuszcza sobie duszyczki na świat, żeby cierpiały, żeby się tłukły w ostatniej mizeracji przez tyle lat, co ja. To nie Pan Bóg, choć w książkach stoi i księdze mówią: nie. Co by ta Jezusieczkowi przyszło z tego, że tyle narodu się nacierpi, nabieduje, namarnieje… Pan Bóg jest dobry pan i sprawiedliwy… Nie słodkie jest życie, nie aksamitne – tylko drze niby zgrzebło, aże się człowiek krwią serdeczną oblewa.
– Co wy też, Jagustynko, wygadujecie, przecież to grzech…
– Tylko krzywdę drugiemu człowiekowi robić jest grzech, a ja bym psa nie żgła kijaszkiem, bo żyw i takoż cierpi przez to. Paniczku, prosta baba jestem, ale serce mam jak ten węgielek przez ogień spieczone, przez gorzkość, com ją piła całe życie i za siebie, i za drugich, i wiem, że diabeł dałżycie, aby się ludziska po wiek wieków marnowali po świecie, przez złość do Pana Boga, ale Jezusiczek najukochańszy zlitował się nad nami, przeparł złego i po trochu wybiera se ludzi do swojej chwały – i wybierze kiedyś wszystkich. Ja tylko czekam, aż kostucha przyjdzie i rzeknie: Pódzi!… czekam i pacierz oto mówię, niechby najprędzej oczy przywrzeć, nie mieć już nijakiej turbacji ni biedy – i odpocząć sobie rzetelnie, odpocząć, paniczku… Wyprostowała się nad drzemiącym organiściakiem i suchą, przeradloną troskami i starością twarz zwiesiła, a w wybladłych, przepalonych łzami oczach błysnęły jakieśłzy… obtarła je szybko zapaską, westchnęła cicho i zwróciła się do Tomka siedzącego samotnie na skrzynce z flaszką w garści.
– Tomek! tobie z oczów coś złego patrzy – szepnęła dotykając jego ramienia.
– A co by, jak nie bieda? bo to babka nie wiedzą?…
– Słyszałam coś, ale ludzie różnie gadają, że nie wiadomo kiej wiara, a kiej para.
– Dymisję mi dali – szepnął chłop smutnie.
– Bez co?
I w głosie jej zadźwięczało ogromne współczucie.
– Bez co?… bo trzeba było dawać dozorcy: to gąski pod jesień, to masła na zapusty, prosiaka i jajków na Wielkanoc, to kuraków na Świątki – a ja nie nosiłem jak drugie: skąd wziąłbym? Dzieciom nie było co dać jeść – kobieta mi się z biedy zmarnowała, krowa padła też nie przez dobrość, kartofle, wiecie, jakie były łoni… mniej wykopałem, niż wsadziłem. Darłem się prawie i ani żonie, ani niczemu nie poradziłem; harowałem na służbie i w domu, i w dzień, i w nocy, a biedy nie zmogłem. Dozorca ciągle pomstował na mnie – com mu miał dać? pod żebro może, bo sam z dziećmi nie mieliśmy co na ząb położyć. Pędził mnie i pilnował przez złość coraz barzej. Pisał do naczelnika laporta, że jestem hardy, że lenciaj[5], że na służbie śpię, że plantu nie obchodzę – potem powiedział, że żelazo ukradłem z magazynu, że…
– Tomek, wziołeś? powiedz mi prawdę, już ci wszystko jedno, co?
– Nie wzionem, babko, nie – żebym tu jak zły pies skapiał przy świętej spowiedzi, prawdę mówię, nie kradłem nigdy, kradli nieraz drugie kolegi, ale mój ojciec nie kradli, to i jego syn nie będzie złodziejem. Biedny ja jestem, ale i tak złodziejem nie jestem.
– I tylko cię przez to wygnali. Powiadali, że żelazo znaleźli u ciebie…
– Juści. Rzetelna prawda, znaleźli, ino że nie ja przyniosłem. Rafałów Michał obiecał dać dozorcy pięćdziesiąt rubli, jak go zrobi dróżnikiem, a że wakansu[6] nie było, to on podrzucił u mnie żelazo i denuncjował. Rewizję zrobili u mnie, znaleźli i wygnali mnie. Wszystko przepadło, bo chociem wiedział, kto to zrobił – świadka nie miałem. Sześcioro narodu zostało bez chleba. Zarobić nie ma gdzie, jeść nie ma co, żyć nie można, a jak Jezus miłosierny nie pomoże, nie ścierpię, nie ścierpię!
Jęczał bezradnie i łzy mu pociekły strumieniem po sczerniałej twarzy.
– O dolo ludzka: tylko płacz policzki przeżre, tylko dusza z bolenia skurczy się jak ptaszek na mrozie, a żaden poratunek znikąd nie przyjdzie. Tylko głupi naród mów, że jest jaka dobroć na świecie; oj, jest dobroć, aże gardłem wyłazi! – szepnęła gorzko stara.
– Nie daj się, Tomek; i złego Pan Jezus przeparł to czemuby poczciwy człowiek nie poradził biedzie z pomocą Panienki Najświętszej – rzekła mu pocieszająco i poszła do szynkwasu; kupiła dwa rządki bułek, kwartę kaszy jaglanej i z tym powróciła do niego.
– Tomek, weź kaszę i bułeczki dla dzieci, biedna jestem sierota, dać bym dała, ino nie mam co. Kto ma owce, kupi co chce, a ja komornicą jestem. Ale! Tomek, poradzę ci coś…
– Poradźcie, babko, to wam Pan Jezus i ta Przenajświętsza zapłacą za mnie biednego.
– Idź jutro do dozorcy, obłapij go za nogi, może się ulituje; przecież sam ma dzieci, bo samemu tobie zdychać z głodu, nic to – ale bidota taka, co jeszcze nic nie kalkuluje, nie potrafi ścierpieć i grzech jest, coby skamlały dzieciska z głodu.
– Nie, babko, nie pójdę – szepnął z ponurą zaciętością Tomek. – Niech skapieją, przyjdzie zdechnąć z głodu, to zdechnę, a jego prosić nie będę. Leżałem ja temu piekielnikowi u nóg i o robotę jak pies skamlałem, i jak pies skamlałem o zmiłowanie nad dziećmi – to mnie kopnął nogą i kazał wyciepnąć za drzwi!… Nie, nie pójdę, bo się boję grzechu, bo się boję – bo jak go zobaczę, to mnie tylko ciągotki bierą, żeby go za gardziel chwycić i jak złego zwierzaka zakatrupić! Szeptał przytłumionym nienawiścią głosem i pięści zaciskał coraz silniej, potem chwycił się za piersi i znowu zaczął:
– Aż mnie w piersiach boli, tak się zmagam, ale ścierpiałem tyle, że więcej nie wiem, czy poradzić bym poradził.
– Baran, trzymaj ty w sobie tego wilka mocno, trzymaj, bo o nieszczęście nie trudno.
– Do boru jutro pójdę siągi rąbać.
– Koszula nie rządzi, kiedy brzuch błądzi.
– Od ćwierci sążnia złoty i groszy dziesięć psiadusza Żyd tylko płaci i potrzeba na to dobrze dwa dni żebra wyciągać.
– Tomek, idź ty zaraz do proboszcza i proś – on się zna z urzędnikami, to mógłby przemówić za tobą, aby ci robotę jaką na plancie dali.
– Hale, kiedy ksiądz jeździ do dozorcy i znają się ze sobą dobrze…
– Głupiś, ksiądz zawdy na sprawiedliwość i na biedny naród ma większe uważanie. Poradzić ci co może i pomóc.
– Nie mam co w pazury wziąć, a tak gołkiem, bez niczego, śmiał nie będę.
– Głupiś, dzieciska mu na podarunek nie weźmiesz, a co innego masz?
– Prawda, ale… zawsze… nie zanieść nic dobrodziejowi…
– Głupiś, mówię ci, idź zaraz, do nóg dobrodziejowi padnij, wszystko opowiedz – a tylko się w piersi bij i płacz, i mów o dzieciskach – to zobaczysz, że ksiądz zmięknie zaraz.
– Ta! to i pójdę – szepnął prędko przekonany i wstał ze skrzynki, kożuch obciągnął, baranicę na głowę nadział i przepychał się przez alkierz i przez tańczących.
Stara wyszła za nim, przed karczmą powiedziała mu jeszcze:
– Tomek, nie bądź hardy z dobrodziejem i proś grzecznie, bo chłop bez gruntu, to jak ptak we wodzie, rozpłaszczy się skrzydełkami i musi płukać, coby mu drugie pomogły, boby sam utonął.
Nie odrzekł nic, bo go taki mróz owionął, że aż się zachłysnął zrazu, ale baranicę głębiej jeszcze nasunął na oczy i poszedł prosto od karczmy przez pola wydeptanąścieżką.
„Będziem jedli, będziem pili, będziemy się weselili!” – śpiewały za nim skrzypeczki.
„Jak Bóg da, jak Bóg da!” – mruczały ciszej basy podrygując wesoło, ale Tomek nie słuchał tych głosów, co się wydzierały przez strzechę karczmy i rozpryskiwały w mroźnym powietrzu niby brylantami skrzący się deszcz dźwięków – tylko szedł ostro.
Na polach widno było od śniegu i księżyca jak w dzień.
Olbrzymie białe chmury leżały w przestrzeniach, co się rozciągały nad ziemią w wielkim majestacie ciszy i ogromu niby srebrnopłowe opony. Równiny, pofalowane wzgórzami, poznaczone nagimi szkieletami drzew, zsypiskami kamieni – rozlewały się morzem oślepiającym białością skrzącego sięśniegu. Taka głęboka cisza panowała w polach, że Tomek długo jeszcze słyszał odgłosy karczmy i chwilami odwracał się, by spojrzeć na nią i na migoczące złote plamki światełek wsi, ale potem przyśpieszał jeszcze kroku i biegł nie zważając na mróz, kłujący go w policzki i zapierający mu oddech.
Przydrożne, oszroniałe krzyże rzucały błękitne, długie cienie; zdejmował przed nimi czapkę, żegnał się nabożnie i wzdychał głęboko – czasami zabijał ręce skostniałe o ramiona, zaciskał mocniej pas i szedł dalej.
Czasami stado kuropatw podrywało się z cichym a przejmującym krzykiem, kołowało chwilę i zapadało w białej, srebrnawej mgle, wiszącej nad śniegami – to znowu zając sadził przez pola, przystawał, nasłuchiwał, stawał słupka i pomykał dalej; to znowu jakaś bezkształtna, szara chmura płynęła przez przestrzenie i rzucała błękitnawy cień na śniegi; to jakiś głos suchy mrozu leciał nad ziemią i rozbity w miliardy drgań, skrzył się w blaskach i mącił ten boski spokój nocy zimowej; to pomruk, podobny do westchnienia ciężkiego, biegł od lasów; to szum głuchy i odległy – i była znowu cisza, martwota, pustka i wielka, słodka senność na ziemi. Tomek nie zważał na nic, bo sobie w myśli układał: jak to on przyjdzie do księdza, jak padnie mu do nóg, jak powie: Dobrodzieju! jak się rozpłacze i zacznie przed tym kochanym ojcem wyjawiać swoje strapienia i nędzę swoją, i tak się już przejmował, że łzy rozczulenia zabłysły mu w oczach, stoczyły się po policzkach i zamarzły na wąsach. A potem myślał o domu i dzieciach:
– Marysię dam w służbę, Józwę też – będzie dziewuchom lepiej, a i mnie lżej – ale coś go zabolało w sercu na myśl rozstania się z dziećmi. – Śpią se robaki kochane, śpią – pomyślał obmacując starannie bułki i kaszę, które miał w zanadrzu. – Pan Jezus da doczekać wiosny, to o robotę będzie łatwiej i ony coś niecoś zarobią – myślał. – Praży też Jezusieczek, praży – szepnął rozcierając sobie twarz śniegiem. – Folguje se Pan Jezus, folguje… – i przystawał nasłuchując. Od stodół dworskich, z daleka majaczących szarymi ścianami, dochodziły odgłosy psiej wrzawy. Zaczął iść wolniej i coraz lepiej wytężał wzrok i trwożliwiej, bo ten psi gwar, naszczekiwania, skowyt – brzmiały coraz bliżej i groźniej. Wkrótce zobaczył kilkanaście psów, coś zajadle rozrywających pomiędzy sobą.
Na folwarku owce zdychały na motylice całymi setkami, więc je służba po odarciu ze skóry wywłóczyła za budynki i zakopywała w śnieg. Ze wszystkich stron psy się zlatywały do biesiadnego stołu i przez całe dni i noce ucztowały żrąc się o padlinę.
Tomek ominął je z daleka i poszedł na przełaj ku wsi rozrzuconej na stokach wzgórza, uwieńczonego małym drewnianym kościołem i gromadą lip potężnych, co usiadły niby starce dokoła i swoimi olbrzymimi, rosochatymi ciałami broniły go od wichrów i złej doli, gwarząc szeptem w ciche miesięczne noce.
Plebania stała niżej nieco, w środku ogrodu, rozrzuconego na zboczu wzgórza i dotykającego wsi. Przed gankiem, większym niż niejedna chłopska chałupa, Tomek się zatrzymał, czapkę zdjął i zaczął przestępować z nogi na nogę, bo odwaga opuściła go zupełnie; zaglądał w oświetlone, ale przysłonięte roletami okna, drapał się po głowie, spluwał, to znowu siężegnał dla nabrania odwagi, ale wejść nie śmiał.
Kościół stał tak blisko i tak czerniał tajemniczo, a okna tak dziwnie się lśniły księżycowym światłem, lipy miały dzisiaj taki groźny wyraz, a krzyże odwiecznych grobowców na cmentarzu były tak wielkie i tak się ostro rysowały na tle śniegów, że Tomka jakiś zabobonny strach ściskał za gardło. Zaczął w sobie dygotać, ale stał wciąż.
Chwilami posępna chmura odgradzała księżyc od ziemi, rzucając przejrzysty niby od wachlarza cień, to znów w ogrodzie, w krzakach, coś zatrzeszczało tajemniczo; czasem gonty na kościele albo żerdzie w płotach pękały z hukiem od mrozu, to znowu wrony łopotały skrzydłami i tłukły się z wrzaskiem po drodze, po kupach śmieci; koń gdzie w stajni zarżał, rozległ się bek owiec albo kwik świń odgryzających przy korycie, przedarł się z księżych chlewów i drżał chwilę w powietrzu, aż cisza znowu zapadła i ogarnęła wszystko.
Tomek wciąż stał, patrzył machinalnie na białe opary podnoszące się z oparzelisk, to na błyszczące gdzieniegdzie we wsi światełka. Przyszły mu na myśl dzieci, więc tylko szepnął: „Bidoty kochane”, i zaraz wszedł przezwyciężając nieśmiałość prosto do kancelarii proboszczowskiej.
Ksiądz na łoskot otwieranych drzwi powstał od stołu i spiesznie zakładał okulary. Tomek czapkę w kąt rzucił i jak długi runął mu do nóg..
– Ojcze! Dobrodzieju kochany! – szepnął łzawo, ściskając mu nogi.
– Co! kto to? coś ty za jeden? czego? Rzucał wylęknione zapytanie proboszcz, przestraszony gwałtownością ruchów Tomka.
– Zmiłowania przyszedłem prosić dobrodzieja. Ksiądz wsadził nareszcie swoje okulary, przyjrzał się klęczącemu i już spokojnie mówił:
– A! Tomasz Baran! Wstań, moje dziecko, wstań! Usiadł sam, kraciastą chustką przetarł okulary i rzucił ją na kupki miedziaków, porozstawianych regularnie na stole. Tomek powstał i obcierał rękawem załzawione oczy.
– Co mi powiesz? masz interes jaki, może ci kto umarł?
– Gorzej, ojcze duchowny, bo wszyscy po trochu mrzemy – odpowiedział i zaczął dosyć spokojnie opowiadać o dymisji, o braku zarobku, o biedzie, jaka go z dziećmi jadła; miałłzy w oczach a cichą, bezbrzeżną rozpacz w głosie i mówił o wszystkim z taką szczerością, że ksiądz musiał mu w części uwierzyć, bo na jego białej twarzy, podobnej do maski zblichowanego wosku, pełnej słodyczy jakby zastygłej, migotał cień smutku i współczucia. Tomek skończył, a ksiądz ze srebrnej tabakierki tabaki zażył i długą chwilę milczał. Miał serce bardzo litościwe, ale tyle razy go wyprowadzono w pole kłamliwymi łzami i udawaną szczerością, że się teraz bał ulec, więc nastrajał twarz chmurnie, odymał groźnie usta i pokrywał, o ile mógł, rozrzewnienie, jakie czuł w sobie.
– Siódme: nie kradnij! – powiedział twardym głosem. – Gałgany, ciągle wam to mówić z ambony, hę! Pan Bóg was karze, bo nie słuchacie jego świętych przykazań.
– Nie kradłem, ojcze duchowny, kiej na spowiedzi świętej mówię; nie wzionem, to tylko przez złość, że nie dawałem żadnych dyngusów ani podaronków, zmówiły się na mnie i wygnały.
– Ósme: nie mów fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu twemu. Nie mówisz, Baran, pacierza, nie pamiętasz, hę!
– Prawdę rzekłem, ojcze duchowny, świętą prawdę, bo dozorca ciągle na mnie warł, czy było o co albo nie było – bo mu nie dawałem; bo za te dziewięć papierków, co mi w miesiąc płacili, ledwie się mogłem wyżywić.
– Dziesięciny i powinności wiernie oddawać. Mam ci ciągle przypominać, czego Pan Jezus i święty kościół katolicki naucza, hę!
– Ojcze najlepszy! krześcijan jestem, do spowiedzi chodzę, na mszęświętą daję, ale zmiłowania przyszedłem prosić, bo mi dzieciska mrą z głodu, a mnie już dur przychodzi do głowy; sypiać nie sypiam od ciągłej turbacji i rady dać sobie nie mogę. Zaborgowałem się u Żydów i u ludzi; sprzedałem ostatnie szmaty, sprzedałem prosiaka, com miał ostatniego i już teraz jestem na glanc, że tylko jedna kostucha ma co brać. Laboga! laboga! – szeptał ciężko – już dłużej nie zdzierżę, jak mi ojciec kochany nie pomogą, to już i umrzeć przyjdzie. Upadł znowu do nóg księdzu i prawie ryczał płaczem niepowstrzymanym i tak się trząsł, tak łkałżałośnie, że ksiądz odwrócił się nieco, aby obetrzećłzy i bardzo cicho, trzęsącymi się ustami, zaczął mówić:
– Moje dziecko. Chrystus cierpiał za nas niegodnych; za nas, niewdzięczne dzieci, dał się ukrzyżować, zbezcześcić tłuszczy podłej i nie rzekł ni słowa, choć mu ostrymi gwoźdźmi przebili ręce, przebili nogi, choć mu krew zalewała oczy i bolały rany; nie skarżył się, tylko rzekł: Stań się wola Twoja, Panie! Bracie mój… Tomku Baranie… – urwał nagle, bo mu łzy rozczulenia przysłoniły twarz, obcierał się spiesznie i szeptał: – Biednyś ty, Baran, biednyś ty, sierota… biedny…
Milczenie zawisło ciężkie, bo pełne rozbitych drgań i akcentów płaczów i skarg Tomkowych.
– Pojutrze odprawię na twoją intencję mszęświętą do Przemienienia Pańskiego, może ci Pan Bóg przemieni. Nieskończony On jest w swojej dobroci, tylko Mu ufaj, módl się, miej wiarę – mówił proboszcz poważnie.
– W chałupie nie masz już ani okruszyny chleba, a dzieciska tylko skwierczą – szeptał w dalszym ciągu Tomek.
– Nie poradzę ci na to. Przyjdź na mszę, wyspowiadaj się, to ci będzie lżej nosić ten krzyż, jaki podobało się Panu włożyć na ciebie.
Tomek patrzał na księdza ogłupiałymi oczyma, nie wiedząc już co mówić, spostrzegł tylko te kupki miedziaków na stole i miał chwilę, w której poczuł jakąś ciemną jeszcze chęć, schwycić te pieniądze i uciec, ale to prędko przeszło, przetarł sobie kułakiem oczy, westchnął głęboko i mówił:
– Może by się ojciec duchowny wstawili za mną do urzędników albo i dworu choćby, co bądźby płacili, niechbym tylko robotę miał, bo oni się wszyscy zmówili na mnie i nigdzie przez to nie dadzą roboty. Chcę przecież robić, chcę…
– Hardy byłeś. Kto wiatr sieje, zbiera burzę, a pokorne cielę dwie matki ssie. Pamiętaj o tym. Pomówię o tobie, bo biedny jesteś: pomógłbym ci zaraz, ale wiesz, że u mnie zawsze krótko… I miłować będziesz bliźniego swego, jako siebie samego… Nie mam nic… Wiesz, karego mi ten łajdak Antek, żeby Boga przy skonaniu nie oglądał, schwycił tak, że mi zdechł. Składałem sobie trochę, aby konisko jakie kupić, ale Wawrzon się spalił, to znowu Kłębowi krowa padła – i zmiłuj się Boże, nie mam znowu grosza… Co ja ci dam, moje dziecko… jeść ci się chce?
– Juścik, ale to nic, ino że dzieci drugi dzień już nie jedzą.
– Boże kochany… – szepnął i poszedł do wmurowanej w ścianie szafki, wyjął z niej ledwie napoczęty bochenek chleba i już miał go dać cały, ale spostrzegł oczy Tomka, pożądliwie wlepione w pieniądze, więc się w porę powstrzymał, ukrajał tylko duży kawał i dał. Tomek dziękował mu z serdecznością i zabierał się do odejścia.
– Czekaj no, dam ci parę groszy, wiele nie mogę, bo to nie moje. – Wziął kupkę miedziaków w rękę. – To, widzisz, są pieniądze dla Ojca świętego!
– Dla Ojca świętego! – szepnął chłop z trwogą pobożną i przeżegnał się prędko.
– A tak! Dobre, litościwe, chrześcijańskie dusze się składają, żeby Ojciec święty miałżyć z czego… Zabrali mu wszystko, co miał, i poszedł ubożuchny – on! zastępca Piotra świętego. On! mocen zawiązywać i rozwiązywać wszystko na ziemi – jest także biedny, także cierpi niedostatek, moje dziecko – odłożył prawie bezwiednie połowę miedziaków do drugiej ręki – ale wierna owczarnia nie da zginąć pasterzowi swemu – odłożył jeszcze kilka – każdy niesie swój grosz wdowi z miłością synowską, bo co dasz ubogiemu, to jakbyś dawał Bogu samemu – wyjął dziesiątkę z pozostałych w garści. – Masz, moje dziecko, nie mam więcej, idź z Bogiem. Już ja tam za tobą przemówię, gdzie potrzeba. Biednyś ty, Tomku, ale zmiłowanie Pańskie i moc jest wszechpotężna. – Pocałował gow głowę i zrobił nad nim krzyż w powietrzu, szepcząc jakąś modlitwę półgłosem.
Tomek wyszedł do głębi wzruszony, ale i pokrzepiony na duchu.
– Niech ci Bóg da zdrowie, to dobry szlachcic! – szepnął i poszedł prosto z plebanii przez zaśnieżone pola, nie patrząc już dróg ani ścieżki, ku domowi.
„Laboga! i Ojciec święty biedny! Zabrały mu wszyćko! O miemcy psiaścirwy, o heretyki!” – myślał i zaciskał groźnie pięści, i zadumywał się głęboko o niedoli Chrystusowego Namiestnika.
Było mu jakoś lżej na duszy, jakby odetchnął nieco po udręczeniu. Pobożne i współczujące słowa księdza napełniały czułością jego proste, poczciwe serce – przenikało go jakieś ciepło nadziei.
– Biednyś ty, Baran, sierotaś ty, Tomku! – powtarzał odruchowo słowa księdza i tak się wnętrznie rozczulał tymi przypominanymi dźwiękami słów, że mu łzy rozrzewnienia płynęły po twarzy i bezwiednie się pochylał, jakby pragnąc kogoś objąć za nogi. Mróz coraz siarczystszy oprzytomniał go zupełnie, że prawie zapomniał o księdzu i o biedzie, tylko coraz chciwiej oczyma chwytał kontury swojej chałupy, słabo szarzejącej pod lasem i serce biło mu niepokojem o dzieci. Chałupa, stawiana niegdyś dla strycharza wypalającego cegły, była teraz zupełną ruderą: płaski, dranicowy dach zapadł się zupełnie i leżał na pułapie, ściany były pokrzywione, popodpierane kołami, wbitymi w ziemię i z jednej strony obsypane ziemią i sosnowymi igłami.
Pustka była dokoła, aż strachem mroziło; las ponury, świerkowy stał zaraz posępną głuchą ścianą i tak coś ciągle szumiało w nim, gadało, wyło tysiącami głosów, że ludzie, o ile mogli, omijali go z daleka. Mroźnymi nocami i w odwilżne dni marcowe wilki wyłaziły z niego gromadami i szły do wiosek na żer. Pustosz była dzika i bezludna, ale Tomek chałupę wynajmował od dworu, bo mu było blisko na plant, tanio płacił i latem dzieci miały gdzie krowy paść. Zżył się z tą pustką, odwykł od wsi i od gromady ludzkiej, zdziczał, ale czuł się dobrze ze swoimi tylko.
Skoro tylko nadbiegł, zajrzał przez zamarzniętą szybę do wnętrza, ale ciemno było w izbie. Wszedł cicho i zapalił kaganek. Wszystkie dzieci na jednym spały łóżku, ponakrywane szmatami, zagrzebane w słomę. W chałupie zimniej było niż na świecie: wilgoć zatęchła, przejęta zgnilizną, aż dusiła. Odrapane ściany, pokryte warstwą szronu, świeciły niby posrebrzone. W miejsce podłogi ubity z gliny tok, skostniały od mrozu, dudnił głucho pod jego nogami. Nachylił się nad łóżkiem posłuchać oddechu śpiących, bo go obleciał strach, czy nie pomarzły.
– Śpi se bidota kochana, śpi! – szepnął radośnie. Wiórów z sieni przyniósł i w żelaznym cyganku rozniecił ogień, a potem w wiaderku urąbał nieco lodu i nakładł go do garnuszka, który zaraz przystawił do ognia. Połowę przyniesionego chleba nakrajał w miskę, osolił i czekał, aż się woda zagotuje. Kręcił się po izbie prawie bez szelestu i coraz to przystępował do łóżka i przyglądał się dzieciom… W jego niebieskich, jakby wyblakłych oczach świeciła taka chłopska miłość dzieci, dla której poza nimi nie ma już nic na świecie droższego.
– Sieroty moje, zaraz będziecie jedli, zaraz – szeptał rozradowany i dokładał coraz więcej do ognia, a gdy woda zaczęła wrzeć, przystąpił do łóżka.
– Maryś! Józwa! wstańta, dzieci! – zawołał potrząsając nimi. – Wstańta na kolację. Rozbudziły się zaraz. Było tego pięcioro: cztery dziewczyny i chłopiec najmłodszy, może sześcioletni – tego Tomek wziął na ręce, okręcił połą kożucha i przysiadł przed ogniem – chłopak rozespany popłakiwał i grymasił.
– Cicho, synku, cicho! Naści chleboszka, to ojciec duchowny dla was dał, naści, synku. Chłopak nos i oczy przecierał, a chleb gryzłłakomie.
– No, chodźcie, dzieciuchy, wodzianka już jest.
Nalał wrzątku na chleb.
Pościągały się z łóżka, poprzykucały dokoła miski i jęły się tej wodzianki z ogromnąłapczywością.
Sine, wynędzniałe twarze dzieci miały w tonie skóry coś z barwy tych ścian odrapanych i oszroniałych, uzupełniały je niejako. Nędza długa, taka chłopska nędza, co to powoli dobiera się do gardzieli i długo dusi, napiętnowała te twarze wymownie, zostawiła im skórę na kościach, spojrzenia zaiskrzone i tępe, usta poociągane i niezmiernie ruchliwe, i apatyczne w całym wyrazie. Tomek ogarniał dzieci wzrokiem ojcowskim, sam prawie rzadko sięgał do miski, aby im jak najwięcej zostawić – podtykał tylko chłopcu.
– Jedz, synku, jedz… Bardzo się wam jeść chciało?
– Przecie – odezwała się Marysia. – W połednie poszłam do wsi, stryjna Jadamowa dała mi kartofli – ugotowałam i zjedliśmy – a teraz od wieczoru, to Józiek i Anka płakały, że ich w dołku boli – jeść im się chciało, położyłam ich spać, i tyla.
– Jedzta, dzieci – ten chleb babka Jagustynka dała, a ten – ojciec duchowny. Maryś, jest tam zdziebko jagieł, ugotujesz im jutro. Pan Bóg miłosierny nam pomoże, trafi się jaka robota, to może z korczyk kartofli się kupi albo i kaszy ze ćwiartkę, niechby tylko do wiosny przecierpieć jako tako.
– To krowe se kupimy, prawda, tatulu? – zapytał Józiek.
Ogień bystro się palił i od rozgrzanego do czerwoności piecyka rozchodziło się ciepło przyjemne, że nawet świerszcz gdzieś na przypiecku zaczął głośno strzykać, a dziewczyny posiadały u nóg ojcowskich, zbiły się w kłębek i patrzyły na niego jak w obraz. Tylko Marysia siedziała z boku na ławce i kijaszkiem raz po raz poprawiała węgielki.
– Kupicie krowe na wiosnę – prawda, tatulu?
– Prawda, synku, kupie. Będziesz se pasał albo i z Jagusią.
– Kiedy ona mnie dzisiaj zbiła, tatulu!
– Nie bój się, jak ją spierę, to zaraz cię nie będzie tłukła.
– Graniastą? kupicie, tatulu?
– Graniastą albo i siwuchę, synku.
– I da mi Marysia mleka, tatulu?
– Da ci, robaku kochany, da!
– A kiedy, tatulu?
– Na wiosne, tylko cieplej Pan Jezus na świecie zrobi.
– A bez co to zimno teraz, nie wiosna, tatulu?
– Panu Jezusowi na uciechę, a grzesznym ludziom na upamiętanie.
– To my grzeszne, tatulu? i Józwa, Maryś, Jagusia, Antka i ja, tatulu?
– Wszystkie grzeszne, synku.
– A dlaczego my grzeszne, tatulu?
– Laboga, taki marny robak, a już deliberuje.
– To wszystkie chłopy są grzeszne, tatulu?
– I chłopy, synku, i pany, i wszyscy.
– A kupicie owieczków, tatulu? – zapytał znowu po długim przestanku, z trudem podnosząc klejące mu się powieki.
– Kupie ci, synku, kupie. Maryś uprzędzie wełny i zrobi ci porteczki.
– I spencerek! z guzikami! jak ma Wawrzonów Franek, prawda, tatulu? i Józwie wełniak, i Ance, prawda, tatulu?
– I spencerek dla ciebie, i Józwie wełniak, i wszystkim odzienie – niech tylko Matka Przenajświętsza nas zapomoże, to wszystko będziecie mieć, robaki kochane.
Zaniósł Józka do łóżka i troskliwie go ułożył.
– Idźcie, dzieci, spać, idźcie, prędzej wam nocka zleci.
Dziewczyny zaczęły mówić głośno pacierz, a on przyniósł sobie z sieni wiązkę słomy i rozesłał ją pomiędzy piecykiem a łóżkiem, zgasił lampkę, okręcił się kożuchem i legł spać. Milczenie zaległo izbę, przerywane tylko równymi oddechami dzieci i cichym łkaniem.
– Maryś! – rzekł po długiej chwili, dosłyszawszy płacz – co ci to, córko?
– Nic, tatulu, tylko mnie tak rozebrało, że my takie biedne, choć nikomu nic złego nie zrobiliśmy.
– Cicho, córko, nie płacz. Ojciec duchowny obiecał nam pomóc i tak pięknie mówił, że musi być, co nam Pan Jezus przemieni; robotę jaką dostanę, to i ostoja przed biedą będzie. Nie bój się, Pan Bóg nie rychliwy ale sprawiedliwy.
Przyciszyło się znowu, płacz się urwał, tylko świerszcz podbudzony ciepłem strzykał głośno, a czasami węgielki w piecyku trzaskały i rozsiewały coraz słabszy w ciemności pył purpurowy – ciemność coraz większa przepełniała izbę, i senność.
– Maryś, śpisz?
– A bo to mogę! śpik mnie gdzieś do cna odszedł i co przywre oczy, to mi się widzi, że matula stoją przede mną, to znowu jakaś pani szlachetnie ubrana idzie i kiwa na mnie palcem albo że ten prosiak, coście go sprzedali, kwiczy za ścianą.
– Zmów se pacierz, córko; to nic, tylko z głodu taki sen przychodzi do głowy. Pójdziemy jutro do lasu, może się da siągi rąbać.
– Hale! Stryjna Jadamowa mówili, że już dróżkami ani duchtem nie przejdzie, bo śniegi na chłopa. Kłąb powiedzieli, że pisarz z lasu o dziesiątkę chce płacićwięcej, aby tylko ludzie rąbali.
– Ze wsi idzie kto?
– A jak iść, kiedy śnieg taki, że wyleźć nie mogłam, jak poszłam po drwa. Zamilkli znowu. Pociąg przechodził, aż chałupa dygotać poczęła iw ścianach coś groźnie skrzypiało, a potem słychać było słabe echa trąbek dróżniczych.
Przycichło wszystko zupełnie, tylko przez szybki przeciskał się głuchszy szum lasu i suche poświstywanie wiatru. Tomek nie mógł zasnąć, przewracałsię z boku na bok i rozmyślałcościężko.
– Maryś, do służby poszłabyś, córko? – zapytał cicho i trwożnie.
– Jak tatuś każą, to i pójdę – tylko że sama mieć będę lepiej, ale wam nic nie ulży. Tomek już nie odpowiedział i wkrótce posnęli.
Nazajutrz życie powlokło się tym samym szlakiem nędzy, która ich otaczała coraz twardszym kołem.
W południe zjedli resztę wczorajszego chleba i kaszę.
Tomek tylko patrzał dzieciom w oczy, głaskał je po głowach i nie mówił nic, bo mu wnętrzności szarpała rozpacz. Łaził koło chałupy jak senny; rąbał drwa, obciosywał jakieś kołki, gotował się gdzieś iść, wyglądał na przebiegające niedaleko pociągi; w godzinach, w których kiedyś wychodził na służbę, wychodził i teraz, podchodził do kolei spiesznie i jeszcze spieszniej powracał, bo sobie gorzko uprzytomniał, że nie ma gdzie iść i po co!
Tyle lat chodzenia w obroży automatycznie wykonywanej służby zostawiło w nim głęboki ślad – bezradność. Tracił po prostu przytomność, nie wiedząc, jak tu żyć dalej – bez służby i nie mając ziemi. Nigdy o niczym sam nie potrzebował myśleć, bo przez szesnaście lat myślała za niego nieboszczka żona, a przedtem ludzie, u których służył. Był z tych chłopów, którym koniecznie musi ktoś powiedzieć: idź tam, zrób to – myśl tak; to i pójdzie, i zrobi, a teraz spadł na niego ten trud myślenia razem z biedą, więc choć się ciskał, łamał w sobie, wył z bezsilności – nic nie wymyślił. Nędza szczerzyła do niego zęby i kąsała mu dzieci – a on siedział dnie całe, bezmyślnie zapatrzony w siebie i nie umiał temu zaradzić. Do ludzi na wieś nie szedł prosić, bo mu to wprost na myśl nie przychodziło. Całe życie na każdy kęs musiał robić ciężko, musiał go wyrywać krwią i potem, nigdy mu nic nie przyszło darmo – więc i teraz, jeśli myślał, to tylko jedno – zarobić! Zarobić nie było gdzie – padał wyczerpany.
Dopiero wczoraj zaświtała mu w karczmie myśl rąbania sągów i stara Jagustynka dała mu radę udania się o pomoc do księdza.
Po południu, jak tylko mróz nieco zwolniał, zabrał Marysię i poszli do poręby, gdzie leżały stosy pościnanego jesienią drzewa, ale tak zasypane śniegiem, iż cała poręba była jedną oślepiającą białością równiną.
– Maryś, zmożewa? – szepnął Baran drapiąc się po głowie.
– Pies, nie zima! – mruknęła ponuro dziewczyna uderzając rydlem w śnieg. Nic już nie mówiąc zabrali się do odkopywania świerków.
Rzucili się do roboty z gorączką. Tomek robił za czterech, a Marysia z jakąś wściekłą pasją kopała niestrudzenie, nie bacząc na pot zalewający jej oczy, ani na wyczerpanie, jakie wkrótce poczuła. Przypinali się do tego śniegu, jakby do nienawistnego nieprzyjaciela, jakby do uosobienia wszystkich ich nędz i darli go łopatami z dzikim, kamiennym uporem chłopskim.
Śnieg był zmarznięty i twardy nieledwie jak lód, że z trudem wielkim można go było ryć żelaznymi łopatami; robota szła niesporo i ten opór rozwściekał ich po prostu. Tomek zrzucił kożuch, został tylko w koszuli i nic nie widząc dokoła, z jakimś rozszaleniem kopał – gruba koszula pociemniała mu na plecach od potu, baranicę rzucił także, że włosy niby rozczochrana wiecha trzęsły mu się za każdym ruchem.
– Świniaś, psiachmać! – mruczał chwilami nienawistnie i tylko mu twarz zmęczona, groźna zawziętością, migotała nad śniegiem krwistofioletową plamą. Marysia przysiadała chwilami, aby złapać tchu i odpocząć nieco, ale zaraz zrywała się i z zawziętością nową szarpała białe łono.
A las, biały od masy śniegu na gałęziach, stał dokoła wyniosłą ścianą i jakby w śnie zimowym pogrążony, tak był cichy i spokojny. Czasami tylko gałąź jaka drgnęła pod ciężarem i kaskada białego pyłu polała się nad ziemią, wrony przeciągnęły nad lasem z krakaniem, to znowu sroki całą bandą padły na wyniosłe nasienniki, kołysały się na sękach, biły skrzydłami i jakby drwiąc z Tomka, krzyczały:
– Głupi Baran, głupi! – i tak skrzeczały, że Tomkowi wydało się to wprost wyśmiewiskiem; rzucał kawałkami śniegu i odpędzał – i znowu zapadała cisza, pełna oślepiających blasków śniegu i słońca, przerywana jedynie zgrzytem rydli, świstem wyrzucanych kawałków śniegu i chrapliwym, ciężkim dyszeniem kopiących.
Godziny płynęły wolno i las niepostrzeżenie zaczął smętnieć, oblekać się w fioletowopurpurowe tumany zachodu, potem poszarzał i cicho wsączał w siebie mrok, co się rozlewał od miedzianych zórz na niebie, pociemniał i zdawał się w końcu w jakieś głębie nocy nadchodzącej zapadać zwolna i zlewać się w jedną nieskończoną masę ze śniegiem, z przestrzenią i staczać w senność i zadumę.
Było już dobrze ciemno, gdy skończyli robotę. Oczyścili trzy potężne świerki. Tomek się wyprostował, przeciągnął i uderzając łopatą w śnieg, rzekł szorstko:
– Zmogliśwa! a ścierwo, zmogliśwa! – Odział się starannie. – Idź, Maryś, do chałupy. Ja pójdę do Żyda, wezmę pieniędzy na robotę, bo jutro jak nic ćwiartkę postawię. Przyniosę zaraz jeść. Idź, córko, a otul się, boś się sielnie zharowała, a i mróz na noc idzie. – Pogłaskał ją pieściwie po twarzy i poszedł w głąb lasu.
Marysia okręciła głowę zapaską, zabrała łopaty i wolno poszła w las, ku domowi. Czuła się nie tyle zmęczona, co głodna i bardzo senna. Z początku szła bezmyślnie, ale potem las zaczął się jej wydawać taki groźny i ponury, tak czerniał dziwnie i jakby rozbrzmiewał jękiem w głębiach, że obleciała ją trwoga niewytłumaczona. Zdawało się jej, że niezliczone pnie drzew zabiegają jej drogę ze wszystkich stron, że pomiędzy nimi świecą w dali jakieś oczy czerwonawe i migocą trójkątne pyski wilków; przymykała na chwilę oczy, ale strach rósł nieustannie. Zaczęła szybciej lecieć i dla dodania sobie odwagi, na pół już przytomna, śpiewała:

Mazury, Mazury! chłopy kiej drabany!
Sadzić wama kury – nie chodzić do panny!
Hu-ha!

A później:

Nie boję się chłopa, choćby była kopa –
Nie boję się wilka, choćby było kilka.
Hu-ha!

Ale bało się biedactwo ogromnie…
Tomek dostał na robotę od pisarza leśnego za osiem złotych żywności i rubla gotówką. Żyd dał chętnie, bo znał go z uczciwości i sążnie były im gwałtownie potrzebne do odstawy na kolej.
Na drugi dzień rano Baran kazał się ubrać Marysi odświętnie, rubla zawinął w szmatkę i poszli do kościoła, ale proboszcz nie chciał wziąć od niego za mszę i tak się rozczulił, że kazał mu dać korzec kartofli i parę garncy kaszy.
Tomek się wyspowiadał i całe nabożeństwo leżał krzyżem – i tak się modlił, tak prosił gorąco, tak się trząsł w łkaniu, tak żebrał zmiłowania, tak jęczałżałośliwie w bólu, skardze i prośbie, że ludzie z szacunkiem spoglądali na rozkrzyżowanego przed ołtarzem.
– Jezus! Panno Częstochowska… zmiłuj się nad grzesznym… Do Częstochowy piechty pójdę… koronkę dzień w dzień mówić będę… chorągiew kupię… świec kupię… zmiłuj się nad grzesznym… O słodka Panienko… O Królowo… ofiaruję Tobie siebie z dziećmi… Przemień nam… Za co bądź robić będę, aby tylko na zebrę nie iść, aby mi tylko dzieci z głodu nie pomarły!… O święty!… święty… święty… – jęczał i płakał krwawymi łzami skargi, prośby i błagał zmiłowania.
Organy brzmiały cichym, uroczystym hymnem, co jak purpurowa fala dźwięków rozpylał się nad jego głową i przejmował mu serce świętym dreszczem trwogi; głos księdza miał jakieś tęczowe blaski i przenikał go takim ukojeniem i rzewnością, że mu łez płynęło coraz więcej i coraz cichszych. Poczerniałe złocenia ołtarzy, dźwięki dzwonów, głębokie westchnienia modlących się, szepty pacierzy, dobrotliwe spojrzenia świętych z obrazów, tęczowy mrok padający przez kolorowe okna, złotawe płomyki świec, jakby balsamiczne rytmy muzyki, co wciąż płynęły z chóru – wszystko to stopione w jakąś mistyczną harmonię niewypowiedzianie słodką, rozpłaszczało Tomka jeszcze bardziej u stóp Wszechmocy i przejmowało go ufnością bezgraniczną, pocieszeniem i wiarą – że już pod koniec mszy nie mógł zebrać myśli, tylko wzdychał, całował podłogę i płakał.
Wyszedł z kościoła ze zdwojoną wiarą i zapalczywością do roboty.
– Maryś! – rzekł w połowie drogi, kiedy wracali do domu i przystanął nieco, bo dziewczyna szła za nim. – Maryś, widzi mi się, że nam przemieni Pan Jezus, bo to, jak ojciec duchowny powiedzieli: o liliach i ptaszkach, i innych choćby najmniejszych robaczkach pamięta, a nie miałby Jezus kochany o człowieka stoić, co?
– Musi być, co Pan Jezus zarówno stoi o wszystkich – odpowiedziała poważnie. Życie wydało mu się teraz jaśniejsze, bo na parę dni było co jeść w domu i mróz znacznie zwolniał, a nawet w południe zrobiła się mała odwilż. Tomek przeczuwał odmianę powietrza, bo słońce zaczynało się nie pokazywać i masy szarych, rozrzedzonych chmur zaciągały horyzont, więc niepokoił się znowu.
– Śnieg rośnie, ale nic to, Pan Jezus sobie dmuchnie i rozwieje wszystko – powiedział dzieciom, idąc do lasu rąbać drwa. Do wieczoru postawiłćwierć, choć się zmęczyłśmiertelnie. Poszedł spać wesoło, bo dzieci miały co jeść i sam się znowu poczuł wciągnięty do dawnego życia – robił.
Nazajutrz, gdy się obudził i wyjrzał na świat – sposępniał.
Śnieg sypał tak gęsto, że świata nie było widać i wiatr się zrywał z poświstem. Zanosiło się na zadymkę i ani można było marzyć o rąbaniu w lesie.
I jak zaczęły śniegi sypać, wichry wyprawiać dzikie harce po polach, zawieja zaciemniać świat, tak i nawet wyjść z chałupy było ciężko.
Nie było prawie dni ani nocy, tylko jakaś posępna, szara orgia huraganu przewalała się po polach i przestrzeniach i biła ustawicznie potężnymi falami w Baranową chałupę i w las, co się tylko pokładał w tym mocowaniu się z wichurą, ale powstawał niezmożony i straszny, bo się rozsrożył walką i tak szumiał, trząsł się, trzeszczał, wył dziko i przeciągle, huczał – że dzieci nocami nie spały, a ptactwo uciekało z niego w pola. Tomek pilnował chałupy, bo groziła zawaleniem, aż ją całą zarzuciłśniegiem zupełnie, że wyglądała niby wzgórze śnieżne.
Żywność się wyczerpywała, nie było na świeżą ani można było iść po nią, tak drogi i pola były zawalone śniegiem. Drugiego dnia zadymki pociągi stanęły w śniegach i wszelki ruch ustał zupełnie, ludzie się trwożnie cofnęli ustępując miejsca żywiołom. Dopiero trzeciego dnia rano zawierucha ustała nieco, ale olbrzymie zaspy dymiły niby kratery obłokami rozpylonego śniegu.
Tomek ubrał się w kożuch, wziął łopatę i poszedł na plant. Dozorca, jego pomocnicy, inżynier dystansowy, masy chłopów spędzonych ze wsi okolicznych, wszystko to uwijało się około zasypanego w przekopie pociągu. Rozdawano ludziom wódkę i kiełbasę, byle prędzej oczyścić tor.
W białych tumanach śnieżnego pyłu Tomek widział całe setki ludzkich sylwetek pracujących wesoło, słyszał gwar rozmów, śmiechy, skrzyp rydli – łowił chciwie uchem te odgłosy i posępniał coraz bardziej, bo dla niego ani miejsca, ani roboty nie było. Nikt go nie wołał do niej. Stał na przejeździe parę godzin zziębnięty, głodny i zrozpaczony, aż się doczekał Starszego, pochylił mu się do nóg i bardzo pokornie prosił o robotę.
– Baran przecież wie, że był ogłoszony okólnikiem po całej drodze, iż go uwolnili za kradzież z zastrzeżeniem nieprzyjmowania do żadnych robót na kolei. Cóż ja wam, moi kochani, poradzę?…
Tomek nie odrzekł nic, tylko smutnie zwiesił głowę i powlókł się do chałupy.
– A ścierwy! ścierwy! ścierwy! – zaczął naraz krzyczeć i taka nim złość zatrzęsła, że łopatę potłukł i przyszedłszy do izby Marysię wybił, Józka kopnął i jak oszalały tłukł się po izbie, rwał sobie włosy, ale że to mu nic nie pomogło i wyczerpał się prędko, uspokoił się i znowu czekał.
Od księdza nie było żadnej wieści, dnie się wlokły strasznie wolno i strasznie głodno. Jednego wieczoru, po całodniowym poście, przyszło mu coś na myśl.
Dzieci płakały, a Józiek cicho się skarżył, że go coś gniecie pod piersiami i że mu jakoś we wątpiach piszczy, był rozpalony od gorączki, przez sen się zrywał, krzyczał i prosił o chleb.
– Nie płacz, synu, przyniesę wam jeść – powiedział Baran krótko. Wziął worek, siekierę i poszedł ku dworowi.
Brnął w śniegu po pas, ale doszedł do tych stodół, gdzie niedawno widział psy wyprawiające ucztę. Szukał padliny – macał w śniegu nogami, to steliskiem siekiery, ale nie znalazł nic. Miał już odchodzić z niczym, kiedy dosłyszał ciche warczenie od szczytu budynku – tam poszedł.
Kilka psów rozrywało pomiędzy sobą owcę i warczało. Rozpędził je siekierą. Psy ustąpiły niechętnie, szczękając zębami na współzawodnika, Tomek wybrał z tej owcy najmniej uszkodzone części, wsadził do worka i zarzuciwszy go na plecy, zawrócił ku domowi.
Psy rzuciły się za nim ze skowytem; skakały mu do worka, rwały go za kożuch i docierały zajadle. Odganiał je siekierą i spiesznie biegł, ale znalazł się pod śniegiem rów jakiś, w który wpadł. Psy skoczyły na niego. Wszczęła się krótka walka, z której wyszedł zwycięzcą – ale z porozrywanym na plecach kożuchem, z przegryzioną ręką i okaleczoną twarzą.
Dwa psy wyły tarzając się z bólu i znacząc krwiąśniegi, reszta uciekła, a on pozbierał się ledwie i powlókł wolno do domu ze zdobyczą.
– Macie jeść – rzekł Marysi, rzucając worek na izbę.
Mieli co jeść, ale Józiek, jego dziecko najukochańsze, na drugi dzień po tym jedzeniu rozchorował się na dobre.
Leżał na łóżku czerwony, obrzękły, cały w potach i tak bezsilny, że głowy nie mógł podnieść. Tomek aż głową tłukł o ścianę, zrozpaczony śmiertelnie o jedynaka, w końcu poszedł starać się o lekarstwa.
Pachciarz dworski, który różne medykamenta sprzedawał po kryjomu, dał jakieś proszki na kredyt, jak również nieco żywności. Proszki nic nie pomogły, bo już po nich, trzeciego dnia, Józiek leżał bezprzytomny i tylko coś bredził gorączkowo.
Tomek, jako po ratunek ostateczny, poleciał po starą Jagustynkę, która się znała na chorobach i czy się komu zwił kołtun, czy go coś wewnątrz bolało, czy potrzeba było odczynić urok albo przemierzyć przesunięte dzieci, wszystko to z równym szczęściem leczyła zażegnywaniem, odczynianiem albo ziołami.
Przyszła z nim zaraz i aż się za głowę ujęła zobaczywszy chorego.
– Loboga! temu tylko Pan Jezus pomóc może – szepnęła.
– Sprobójcie, babko. Lekujcie tego mojego parobka kochanego.
– Przemierzyć by go potrzeba albo i okadzić, i zażegnać… bo ja wiem co!…
– Wszystko róbcie, aby mi tylko nie zamarł chudziaszek. Loboga! taki sielny parobek. Na wiosnę byłby już do pasania – a taki układny, taki obserwant, taki dobry, loboga! – jęczał ze łzami Tomek.
– Jak Pan Jezus kogo miłuje, to mu niczego nie żałuje… Ale, Tomek, ojciec duchowny mi powiedzieli, żebyś ty zaraz szedł na stację; będzie naczelnik, przyjedzie oglądać te zaspy. Idź zaraz i telko nie bądź hardy, obłapij grzecznie za nogi i proś. Ksiądz przyjedzie później i pogada, tak mi powiedział.
– A chłopaka zostawić?
– Idź, chłopaka dojrzę, co będzie trzeba koło niego zrobić – zrobię.
– Dobraście, babko, że i rodzona nie byłaby lepsza.
– Ale! a dlaczego to miałabym być zła!…
– Insze kobiety nie mają takiego pomiarkowania.
– Bo insze widzą tylko swoich chłopów, dzieciska i kłopoty… No, idź już. Tomek, wprawdzie z pewnym ociąganiem – poszedł na stację.
Stara przyniosła ze wsi ziół, siwy gliniany garnczek z pokrywką i zaczęła w nim coś warzyć. Józka rozebrała do naga i ułożyła go na środku izby – podesławszy mu snopek prostej słomy; leżał cicho i bez tchu, był nieprzytomny.
Potem wrzuciła do garnka trochę gromnicznego wosku i skoro się rozpuścił we wrzątku, zaczęła nim chłopca nacierać mrucząc coś niezrozumiale.
Dziewczyny zbiły się pod piecyk i z trwogą spoglądały na ceremonię.
Stara pozostałą od nacierania wodą odlała rodzaj trójkąta, w środku którego leżał Józiek i przystąpiwszy do pierwszego kąta izby powiedziała głośno i z namaszczeniem:
– Czarnemu kapeczkę – białemu kwatereczkę! – Odlała kroplę w kąt, a całym strumieniem chlusnęła na izbę. Powtórzyła to trzy razy. Potem wzięła glinianą pokrywkę, nałożyła na nią rozżarzonych węgielków, na to nasypała suchych bobków owczych, suchych kwiatów, zwanych „stulipysk”, pół wianka rosiczki, poświęconej w oktawę Bożego Ciała. Dmuchała dziewięć razy, aż się rozżarzyło wszystko i cienki strumień dymu popłynął w powietrze – wtedy zaczęła okadzać leżącego i szeptać jakąś formułę odczyniania.
Okadzała następnie ściany; wyszła na dwór i nie zważając na zaspy okrążyła chałupę trzy razy, nie odetchnąwszy i okadzając bezustannie.
Chłopak wciąż leżał wyciągnięty i nieruchomy. Ciało miał pokryte sinawymi plamami, obrzękłe, suche i świecące.
Jagustynka, wytarłszy go raz jeszcze wodą, okręciła w płachtę i położyła na łóżku, a później zajęła się dziećmi.
Tomek tymczasem już naczelnika zastał na stacji, zobaczył go spacerującego z dozorcą po olbrzymiej i wspaniale brudnej sali klasy III. Wyciągnął się zaraz przy drzwiach niby struna i czekał, bo dalej postąpić kroku nie śmiał.
A oni chodzili tam i z powrotem, tak zajęci rozmową, że nawet nie zauważyli jego wejścia. Ile razy przychodzili bliżej, tyle razy Tomek prostował się jeszcze sztywniej i otwierał już usta, ale tak jakoś prędko zawracali, że zawsze było za późno. Wreszcie, po długiej pauzie i czekaniu na sposobność, zebrał w sobie odwagę i powiedział stłumionym i drżącym głosem:
– Dopraszam sięłaski wielmożnego naczelnika. Nie słyszał naczelnik, bo dozorca półgłosem mówił…
– Pozwolę sobie zwrócić uwagę pana naczelnika, że i nam polityka Watykanu nie podoba się, a już te umizgi kurii rzymskiej do dzisiejszej Francji…
– Przepyszny kraj, przepyszny – szepnął naczelnik wrzucając sobie w oko monokl.
– Kraj rewolucjonistów, masonów[7], ateizmu[8]; kraj wiecznej anarchii[9].
– Tak, ale i kraj drugiego cesarstwa.
– Pan naczelnik skłania się ku temu, co się zwie bonapartyzmem?
– Przede wszystkim, skłaniam się ku paryzmowi, ku monarchii Paryża nad światem – i uśmiechał się słodko do wspomnień kosmopolitycznego lupanaru[10], i skubał delikatnie szpakowatą, iście senatorską brodę.
– Dopraszam sięłaski wielmożnego naczelnika – powiedział znowu Tomek, ale nieco głośniej, bo się niecierpliwił i niepokój o Józka przejmował go coraz większy.
– Pan naczelnik bawił długo w Paryżu?
– Piętnaście lat. Mgnienie, powiadam wam, rozkoszne mgnienie.
Zamilkł; dozorca kręcił sumiaste wąsy a naczelnik melancholijnie spoglądał na własne paznokcie i okręcał monoklem.
– Dopraszam sięłaski wielmożnego naczelnika! – krzyknął prawie Tomek, bo myśl, że tam Józiek może kona, tak ostrym go przejęła strachem, że już nie wiedział, co robić. Naczelnik, usłyszawszy go, przystanął, wrzucił z precyzją monokl w oko i rzekł:
– Ha! cóż ty bracie powiesz?
Tomek rzucił mu się do nóg i gadał prędko i bezładnie:
– Dostałem dymisję, wielmożny naczelniku, wygnali mnie. Piętnaście lat służyłem i zostałem bez służby… do roboty nie chcą mnie wziąć… pięciorgo sierot zostało przez chleba… Przyszedłem się dopraszaćłaski wielmożnego naczelnika… bieda tak mnie już zmogła, że i tchu złapać nie mogę… Na plancie wszystkie roboty znam… poczciwie służyłem…
– Panie naczelniku, to ten Tomek Baran, dróżnik, wydalony ze służby za kradzieżżelastwa kolejowego.
– Nie kradłem, wiel… naczel… a wygnali mnie… Nie wzionem, jak na spowiedzi świętej mówię… Wygnali mnie sierotę… i lemeryture wzieny, strączkę z pensji wzieny… kaucje wzieny… Zostałem bez niczego, jak ten palec.
– Mógł być pociągnięty do odpowiedzialności karnej – szepnął dozorca, obojętnie patrząc w okno.
– Widzisz, a toż zasłużyłeś bracie na więzienie, ha! – powiedział poważnie naczelnik.
– Przez co ja miałem iść do kryminału! Zabiłem to? ukradłem co? – zawołałżywo Tomek i aż zadygotał cały ze złości nagłej.
– Z litości się to zatarło, bo ma dużo dzieci.
– Nie wsadzono cię, bo miano litość nad twoimi dziećmi, ha! Powinieneś być wdzięczny, ha! – powtarzał wolno i uroczyście naczelnik.
– Przyszedłem się dopraszać sprawiedliwości. Pan dozorca przecież wiedzą, co mi urządzili. Pan dozorca sam…
– Denuncjacja[11]! Zaraz pan naczelnik pozna nasz lud kochany.
– Denuncjanty my z dziada pradziada nie były, to i nie będziemy. Do oczów staje i powiem, jak było – a piętnaście lat strączki, choćby i bez procentów, nie daruję, jako nie daruję kaucji…
– Nie dostanie składek emerytalnych, bo prawo jest wyraźne.
– Prawo jest to, co sprawiedliwe, a sprawiedliwa rzecz wygnać niewinowatego?!… sprawiedliwa, nie oddać pieniędzy przez tyle lat z krwawicy odtrącanych?! sprawiedliwa?!… Do sądu choćby pójdę dochodzić prawa, bo mi się krzywda stała! – wołał Tomek unosząc się coraz bardziej.
– No, gadaj tu z chamem! Nie znasz instrukcji?
– Znam to, że instrukcje pisali dla siebie, a narodowi prawdę drogo borgują. Oszukiwać, to i parch albo drugi pies potrafi…
&#821