Wielkież ten świat lada co i niegodzien, żeby
Zacz go mieć, tylko ciału temu od potrzeby
Jedna gospoda, karczma, popas i z noclegiem,
Gdzie człowiek, kilkoletnym zmordowany biegiem,
Zaśnie, i ono ciało, jako było z prochu,
Tak się zaś w proch w podziemnym rozsypuje lochu.
Nie każdego tu potka, jako sobie życzy,
Ale jako zapisze komu stanowniczy,
Wczesna albo niewczesna; niech tylko nie kapie,
A obrok choć w pół z sieczką z mej prace był szkapie:
Bo kto go ziarnem karmi, kto go dobrze tuczy,
Z trudnością go osiędzie, z trudnością najuczy,
Często mu się narowi, wierzga, na kieł bierze,
I cóż po tym robactwu przyczyniać wieczerze;
Ani go też zaś nazbyt głodem trzeba wędzić:
Byle wcześnie mógł jeździec noclegu dopędzić.
Toć to ciało jest koniem w nas rozumnej dusze;
Na tym gdy wyznaczone stajanie przekłusze,
Wyjechawszy z noclegu, na walnym popisie
Weźmie zakład zawodu: na niebie, jeśli się
Dobrze sprawi; jeśli nie, jako jej śmierć rzekła
Na ostatniej pościeli, pojedzie do piekła.
O, jakoż tu rzadki gość, raczej go pielgrzymem
Nazwę, żeby tę karczmę, okopciałą dymem,
W jednym gnoju z gadziną, z bydłem, w parsku, w smrodzie,
Chciał porzucić, o lepszej wiedzący gospodzie,
Ba, królewskim pałacu, gdzie na wieki wieczne
Nie dadzą nocy postać promienie słoneczne,
Sami żyją królowie: precz bóle i prace,
Nie znają żalu, grzechu niebieskie pałace.
Nie masz prawie żadnego, wyjąwszy klasztory
(I tam ledwie dziesiąty, bez względu tej skory
Wstępuje; mało co ich cnota – mus, mus wielu
W osobny kąt z świeckiego wygania burdelu) –
Wszyscy ten byt doczesny, ten moment żywota,
Choć krótki i z szczyrego ulepiony błota,
Tak lubią i grunt wszytkich w nim kontentec kładą,
Jakby wierzyli, że stąd nigdy nie wyjadą,
Ciało tuczą, i nie dziw, gdy mu rosłą buje,
Ani jeźdźca na grzbiecie, ani siodła czuje.
Gdzież podróżny tak głupi i utratny, co by
Dla wczasu i jednego popasu ozdoby
Izbę kazał malować i nowy piec stawić,
Wiedząc, że się godziny dłużej nie ma bawić?
A ty zamki zakładasz? o, jakoż ich wiele
W poły nie dorobionych czas grzebie w popiele!
Wsi skupujesz, a drugie chwytasz przez kaduki,
Z ubogim dla zagona prawujesz się sztuki,
Nie podasz żebrakowi biednej chleba skory,
Panosząc, żeby mieli co pić, sukcesory.
Nie widzisz, że cię już, już śmierć za gardło chwyta,
A diabeł długi regiestr twoich grzechów czyta.
Nie ośmdziesiąt, jeśli się komu dadzą dożyć,
Lecz ośmdziesiąt tysięcy śmiem z godziną złożyć;
Nie z godziną, bo i te mogą mieć komputy,
Milijon lat do jednej stosuję minuty
Przeciw wieczności, i to, i to jeszcze mało,
Gdzie sposobu rachunków i liczby nie stało.
Nie da z sobą żadnego wieczność równać czasu,
Nie znajdziesz podobieństwa, dopiero kompasu.
Tak długo, tak, bogaczu, tak długo, tyranie,
Będziesz cierpiał, w siarczystej pokutując wannie.
Przebóg! cóż za szkarada świat trzyma ślepota,
Że śmiertelnego mgnienie, punkt i nic żywota
Drożej cenią niż wieczność: przekładają niebu
Tę karczmę żalu, bólu, łez, grzechu, pogrzebu;
Nie wierzą zmartwychwstaniu, chociaż mówią usty,
Tu, tu wszelkiej uciechy zakładają gusty;
To im niebo, to im raj, gdzie diabeł z swym dworem
Uwija się, jak złodziej jarmarkowy z worem.
Ja, mój Boże, choć płaczę tak wdzięcznego syna,
Płaczę na grzechy: bo te płaczów mych przyczyna.
Ufam twojej litości, że w tej, w tej lepionce
Zaświeci mi po śmierci z moim synem słońce.