zaczęliśmy tamże w Haderszlewen, daj, Panie Boże, szczęśliwie, gdzie zażywaliśmy mięsopustu, lubo nie z taką przecie jako w Polszcze wesołością. Mieliśmy jeszcze na przeszkodzie insułę Alsen , która że nam, w tyle zostawała, dlatego też nam na wielkiej była przeszkodzie: i czeladź nam na czatach, porywano, i zdobycz odbierano, bo tam praesidium było wielkie. Przeszło tedy koło niej wojsko brandoburskie i z armatą, i z piechotami, a po staremu uderzyć na nie nie chcieli czyli też nie śmieli, jak to powiadają: „Kruk krukowi oka nie wykole.” Wojewoda raz pojechał na rekognoscencyją w trzysta koni, quidem na przejazdkę; nic nie mówiąc kazał otrąbić, żeby nazajutrz gotowość była wszelka i wsiadać na koń. Jużeśmy tedy nie zapomnieli o lepszym porządku, bo się kazało i w sakwy czeladzi nabrać ad victum , i tak jechali. W pewnym miejscu odcieni lód siekierami, co było morze jeszcze z brzega nie puściło, lubo było nie bardzo zimno i pogody były piękne; toż z drugą stronę dragonija także uczynili; a stało się to w lot, że nie wiedzieli praesidiarii , ażeśmy już aa drugim lądzie byli, bo sobie siedzieli w mieście i po wsiach. Było pływać jako na Pragę z Warszawy, ale w pojśrodku tej odnogi było miejsce takie, gdzie koń zgruntował i mógł odpocząć, bo było takiego miejsca z pół stajania. Sam tedy, przeżegnawszy się, Wojewoda wprzód w wodę, pułki za nim, bo jeno trzy były, nie całe wojsko, kożdy za kołmierz zatchnąwszy pistolety, a ładownicę uwiązawszy u szyje. Skoro przypłynął na środek, stanął i kazał kożdej chorągwi odpocząć, a potem dalej. Konie już były do pływania próbowane; który źle pływał, to go między dwóch dobrych mieszano, nie dali mu tonąć. Dzień na to szczęście był cichy, ciepły i bez mrozu; już była trochę i rezolucyja poczęła następować, ale zaś potem zima tęgo ujęła. Żadna tedy chorągiew nie była jeszcze u lądu, kiedy Szwedzi przypadli. Strzelać tedy poczęli; chorągiew też, która wyszła Z wody, to zaraz na nieprzyjaciela skoczy. Szwedzi widząc, że choć dopiero z wody, a przecie strzelba nie zamokła, ale strzela i zabija, w nogi; owych też, co ich przybywało na pomoc, przerznęli końmi dopieroż w nich jako w dym. Powiedali. zaś więźniowie, „żeśmy rozumieli na was, żeście dyjabli, nie ludzie”.O komendanta tamecznego przysłał król duński prosząc, żeby mu go żywcem przysłać, bo miał do niego wielką jakąś pretensyją; nie wiem, jako go tam witano. Po owej robocie, jak się wojsko dorwało do ciepłej izby, kto kogo mógł złapać, lubo chłopa, lubo też kobietę, to zaraz odar[ł] z koszuli, żeby się przewlec. Przetrząsnąwszy tedy owę insułę, bo to niewielka, jeno jej siedm mil, miast kilka a wsi kilkadziesiąt, obsadził tam Wojewoda na komendzie grzecznego kapitana, szlachcica duńskiego, z ludźmi nowo zaciążnymi. Bo taki był ordynans, że zaraz za nami, gdzieśmy weszli j z wojskiem, oficerowie króla duńskiego werbowali i tymi ludźmi osadzono fortece, które się dostawały. Wzion jednak Wojewoda sobie sto Szwedów dobrych i pomieszał ich między dragoniją w nadgrodę tych, co| przecie tu i ówdzie musiało ich ubywać, jako to zwyczajnie, gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają. Potem wróciło się wojsko do swoich kwater , już się nazad w statkach przewożąc. Jako tedy ten rok pięknie się skończył wzięciem Koldynka z dobrą sławą, tak i ten nowy dosyć się w fortunie zaczął wzięciem tak gloriose tej insuły Alsen. Jużeśmy potem posiedzieli kilka niedziel spokojnie. Poszliśmy potem pod Fryderyzant . Jest to forteca bardzo potężna; nie masz tam miasta żadnego, ale tylko same szańce; fortyfikacyja wyśmienita i od pola, i od morza. Wchodzi ten szańc czuplem w morze, tak że morzem do samego szańca okręt przystąpi; z tego szańca może nie przepuszczać okrętów i bronić ledwie nie [całej flocie]” duńskiej. Tam — lubośmy widzieli, że nie po naszych siłach, ale przecie, że się wolno i o niepodobne rzeczy pokusić — próbowaliśmy szczęścia, podpadaliśmy często. Szwedzi też do nas wychodzili, dawali pole’ przy fortecy, a potem do dziury, kiedy im ciężko było. Z wielkich tylko kartanów okrutnie nam łajali; na kożdy dzień koniom i ludziom dostawało się, bo w tamtym miejscu przenosi kula z długiego działa prawie wszędzie. Aleć Pan Bóg uspokoił, lubo nie wtenczas, ale potem na wiosnę, i podał je w polskie ręce dziwnym sposobem, bez wielkiego krwie rozlania. Tak tedy tę zimę odprawiliśmy kłócąc się ustawicznie i podjazdami bijąc się z Szwedami. Poszliśmy potem do prowincyjej duńskiej, która się zowie Jutland, a przeszedszy stanął pułk królewski w Aarhusen , w mieście pięknym. Na nasze chorągiew że się dostała Julka, co nie było gdzie koni postawić, stajen z czego budować, nawet i miejsca na budowanie ich nie było, bo bardzo w cieśni między wodami, jako Wenecyja, prosiliśmy się u Wojewody, żeby nam pozwolił stać we wsi. Stanęliśmy tedy w Hurnum i insze pułki, i chorągwie po wsiach i miastach różnych. Ustawa tedy stanęła, żeby brać po 10 bitych talerów co miesiąc na koń z pługu (co u nas łan, to tam u nich pług). Braliśmy tedy w pierwszym miesiącu według ustawy, w drugim po 20 bitych, w trzecim już kto co mógł, choćby najwięcej, wytargować, zrozumiawszy substancyją chłopa, jeżeli się miał dobrze na mieszku. Dostało się chorągwi naszej na przysta[w]-stwo miasteczko Ebeldot cum attinentiis i z wioskami do niego należącymi, które przysta[w]stwo już to było w samym czuplu między Morzem Bałtyckim a oceanem, skąd już lądem progredi nie można. Już się to tam zowie ta prowincyja Jutland, a to gdzie Hadersleben, SuderJutland . Chorągiew by tam była bardzo stała rada, ale nie pozwolono ex ratione, że daleko od wojska, żeby jej nie ułowiono, bo to już 10 mil od Kopenhagen morzem, co jest tak snadny przejazd nieprzyjacielowi jak milę iść lądem.. Wysyłają tam tedy mnie na deputacyją, a najbardziej respektem języka łacińskiego, bo tam lada chłop po łacinie mówi , a po niemiecku rzadko kto, po polsku nikt, i taka właśnie dyferencyja mowy Jutlandczyków od niemieckiej jako Łotwa albo Żmudź od Polaków. Luboć mi było trochę okropno jechać tam między same wielkie morza, bo to już w samym czuplu — spojrzawszy i na tę stronę, i na tę: ad meridiem Bałtyckie, tu zaś ad septemtrionem właśnie jakoby na obłoki spojrzał, a lubo to woda, jako to wóda, przecie znać, że insza tego, a insza tamtego morza natura jest; bo uważałem też to, że czasem jedno się wydaje błękitno, drugie czarno, to zaś czasem jako niebo takiego koloru, a drugie zawsze od tamtego odmienne; to. igra, wały na nim okrutne skaczą, a to spokojnie stoi; nawet kiedy oboje stoją, a spojrzysz na nie tam, gdzie się jedno z drugim styka, osobliwie wieczorem _spojrzawszy, to na nim visibżliter rozeznać, jako jaką granicę — trochę mi było, jako mówię, niesmaczno tam jechać; ale przecie mając zawsze apetyt do widzenia świata, nie wymówiłem się. Dano mi tedy czeladzi kilkanaście; pojechałem, wstąpiłem do Aarhusen, aż mi mówią Piekarscy: „Szczęśliwa droga! kłaniaj się tam od nas królowi Gustawowi, bo ty prędzej będziesz w Kopenhagen niżeli u nas nazad.” Ja przecie nie uważając pojechałem. I Wojewoda też mówił mi: „Panie bracie, i mnie się też tam na kuchnią moję dostało. Posyłam tam swego Lanckorońskiego; także tam wiedzcie o sobie, cobyście nie nawiedzili Kopenhagen .” Bo Wojewoda dlatego tam sobie wziął, bo mu powiedano, że tam lud najdostatniejszy. Pojechałem przecie, a Lanckoroński za mną nie przyjechał, aż [w] półtora niedziel,- pokojowy Wojewody. A przyjechawszy tam, jakobym nie umiał po łacinie, pokazałem asygnacyją komisarską. Pytają mię: „Kann der dejcz?” — odpowiem: „Nyks.” Przyprowadzili jednego, co umiał po włosku; pyta mię: „Ita-liano pierla, franciezo?” Ja: „Nyks.” Ledwie nie poszaleli pludracy od frasunku, że się ze mną zmówić nie mogli. Cokolwiek do mnie mówią, to ja tylko odpowiedam: „Gielt.” Pytają mnie: „Co sobie każesz dać jeść?” — to ja po staremu: „Gielt.” Pytają: „Co będziesz pił?” — „Gielt.” Proszą, żeby na nich nie nagle następować o piniądze; ja mówię: „Gielt.” A przecie najczęściej do mnie po łacinie mówią, że to Polakom lingua usiata. Przyprowadzili mi szlachcica, który tam blisko ich mieszkał — zaraz majętności jego i zamek widać było niedaleko Fryderyka — który w wojsku służył i różnie peregrynował, żeby się mógł jakokolwiek ze mną porozumieć. Mówi tedy do mnie: „Ego saluto Dominationem Vestram” ; ja mówię: „Gielt”. Mówi: „Pierla franciezo?” — „Gielt.” Mówi: „Pierla italiano?” — „Gielt” Rzecze do nich: „Żadnego języka nie rozumie.” Pojechał tedy, posiedziawszy. Oni w srogim myśleniu, a było tego przez cały dzień. Już mieli do brandoburskiego wojska posłać nająć [ko]go do rozmowy ze mną, a już się jeden gotował jechać. A tymczasem nazajutrz z rana przynieśli mi w podarunku łososia żywego, wielkiego, w wannie; wołu karmnego i jelenia także żywego, chowanego, na powrozie przyprowadzili, a przy tym w kubku sto bitych talerów. Ponieważ widzieli, że żadnym językiem ni[e] mogli mię zażyć, mówią już lingua nativa, że „przynieśliśmy podarunek”. Dopiero ja do nich przemówił na ów kubek z talerami pokazawszy: „Iste est interpres meorum et vestrorum desideriorum.” O, kiedy to Niemcy skoczą od radości, kiedy się poczną rzechotać, obłapiać mię, kiedy to skoczą na miasto powiedając, że „przemówił nasz pan”, owego gonić, co już był wyjechał po tłumacza; dopieroż się rozmawiać, dopieroż dyszkurować — popieli się Niemczyska na ów śmiech. A nazajutrz dopiero w traktat. Pokazałem im regestr komisarski, jak wiele pługów na którą wieś położył, i już żadnej nie było sprzeczki, i zaprzeć nic nie mogli, kiedy widzieli, że nie mój wymysł, ale komisarska taka jest ordynacyja. We dwóch dniach złożyli piniądze za pierwszy miesiąc. A już kiedy o talarach jaka była mowa, to ich nie mianowali talerami, ale interpretes; które piniądze kazałem im zaraz odwieźć do chorągwie, posławszy przy nich trzech pachołków. Chciałem i sam jechać, ale prosili bardzo, żeby nie jeździć, bo się bali, żeby ich brandoburskie czaty nie infestowały, którzy za sześć mil tylko stali. Jakożi bywali potem, ale szkody nie uczynili, bo choć porwał jakie bydlę, to zaraz puścił obaczywszy załogę, a sam uciekał. Zaraz tedy tam przy oddawaniu piniędzy i o tym też tłumaczu powiedzieli, co zaś potem doniosło się i do Wojewody. Kiedy zaś potem byłem w Aarhusen, aż on mówi do Polanowskiego, porucznika starosty bratyjańskiego: „MPanie pułkowniku! mam tu towarzysza w wojsku, co wszelakie umie języki, ale conditionaliter: trzeba mu wprzód postawić kubek spory srebrny, a bitymi talarami napełniony, to on zaraz gotów przemówić, jakim komu potrzeba, językiem.” Polanowski tego terminu nie wiedział, aż mu wytłumaczył, i odtąd talary w wojsku nazywano interpretes, nawet sam Wojewoda, kiedy do Lanckorońskiego, pokojowego swego, pisał w ten sens: „Tych piniędzy, któreś przyniósł, nie liczył podskarbi, aż po odjeździe twoim, w których znalazło się kilkanaście talarów złych. Bądźże temu . pewien, że tobie samemu dostaną się w zasługach; bo to szpetna rzecz szlachcicowi nie znać się na piniądzach. Masz tam blisko pana Paska, możesz się u niego nauczyć, co to jest bonus interpres.” Jak na drugi miesiąc pisał do mnie porucznik, że „sam wszystkie chorągwie biorą po 20 talarów z pługa, żebyś i ty tak wybrał”. Sarkalić na to niebożęta., że to contra constitutum, aleć przecie wydali i odwieźli. Na trzeci miesiąc kazali wybierać więcej, alem się już tego nie chciał podjąć, bo widziałem też ich wyniszczenie przez wojnę, lubo znać, że bywali dostatni. Nie chciało mi się tedy z nimi drażnić, bo lud dobry, tylko że zrujnowany od nieprzyjaciela. Pisałem do chorągwie: „Albo się tym, jako na przeszły miesiąc, kontentujcie, to jest po 20 talarów, albo mię stąd sprowadźcie, bo ja się tego nie podejmuję być mordercą nad ludźmi, którzy są foederati, nie nieprzyjaciele nasi.” Conclusum tedy, żeby podzielić pługi na kompaniją, a kożdy u swego chłopa niech wybiera, jako może. Takci się stało; przysłali czeladź i kożdy sobie wyciągał, co mógł. Mnie kazano po staremu nie zjeżdżać dla porządku nad czeladzią., żeby ekscesów nie robili; kto tedy prędzej wystraszył piniądze, to prędzej pojechał i chłop z nim, żeby oddawał z rąk swoich piniądze. Jam zaś na swój poczet wziął pługi, którem rozumiał alias którzy się o to prosili i dokupowali. Jużem tedy miał wolniejszą głowę, miałem wygodę wszelką in victualibus, wszystko było, co człowiek zamyślił: trunki dobre, osobliwie miody, których tam obywatele sami nie piją, ale zwarzywszy do inszych prowincyj okrętami posyłają; ryb wszelakich siła; dwa szelągi lipskie, które czynią 4 grosze polskie, posławszy do niewodu, to przyniósł chłop ryb wór, aż się pod nim zgiąn.. Chleb z grochu pieką, ”bo tam tego wielka rodzi się obfitość. Ale przecie pszennego lubo żytnego dostawano mi, osobliwie od szlachty przysyłano. W post wielki jedli z mięsem, nawet i sami zeloci, i konfundowali, kto nie jadł. Jam to zaś sobie miał za skrupuł, tak wiele ryb mając, z mięsem jeść; nawet i tych węgorzów, które wespół z połciami w korycie słoniały, nie chciałem jeść. Jest tam wszelakich ryb dosyć, i mówiących, i jęczących, oprócz karpia, bo o tego skąpo, etc. Miałem tam różne uciechy i zabawy, widząc takie rzeczy, czego w Polszcze widzieć trudno; ale też i to uciecha być przy łowieniu ryb na morzu, których cudowne genera i cudowne species. Kiedy wyciągną” tego okrutne mnóstwo, to które się mnie najpiękniejsze widzą i najlepsze, są złe i jeść się nie godzą, odrzucają na piasek dla psów i ptaków; insze zaś, choć dobre to do jedzenia, są szpetne, że i spojrzeć na nie brzydko. Jest tam ryba tak straszna, że jenom na ścianach kościelnych malowanego widywał owego, co mu płomień z gęby wychodzi, i mówiłem: „Gdyby mi głód największy był, tobym taj ryby nie jadł.” Aż kiedym był w domu szlacheckim, między inszymi potrawami. (bo tam dają na stół i mięso, i ryby zawsze jednakowo) począłem rybę jeść, aż w niej okrutnie smak dobry; nuż ja ją jeść, żem prawie z owego półmiska sam zjadł. Rzecze szlachcic: „Hic est piscis, quem Sua Dominatio diabolum nominavit.” Skonfundowałem się okrutnie, alem widział, że ją i oni z smakiem jedli; a druga, nie wierzyłem, żeby ta, bo mi się widziało niepodobna, aby w tak brzydkim ciele miało być smaku tak wiele; jednak przecie nigdym jej potem nie jadł. Powiedał ten szlachcic, że bywa wędzona po czerwonym złotym funt; ale przezwiska jaj nie pamiętam, bo bardzo dziwne, jako i sama dziwna: jest to tam łeb i ślepie jako u smoka straszne, paszczęka szeroka a płaska jak u małpy; na łbie rogi dwa zakrzywione takie jak u kozy dzikiej, ale . tak ostre, że się zakole jako igłą; na karku hak mało co mniejszy od tych, co na głowie, zakrzywiony na tę stronę ku głowie, i już tak po wszystkim grzbiecie jeden za drugim, a coraz mniejsze, aż do ogona; sama w sobie okrągła jako. pniak; skóra właśnie taka na niej jako jaszczur, co go do szable zażywają, a po tej skórze haczki takie jako i na grzbiecie, ale już drobniejsze, jako szpona u jastrzębia, a srodze ostre; byle się go dotchnął, to zaraz krew wyskoczy. Są i insze cudowne bardzo, co jak u ptaków skrzydła, jak u bocianów nosy i głowy; kiedy jej łeb z worku dziurą wytknie, przysiągłby drugi, że bociana ma w worku; ale siła by o tym pisać. Zażywaliśmy też tam rekreacyjej różnej na morzu, wsiadszy w barkę. Kiedy woda spokojna była, to. bywało jeno stanąć spokojnie a pojazdami nie robić, to się rozmaitego napatrzył stworzenia, rozmaitej gadziny i zwierzów morskich, cudownych ryb, a osobliwie w tym miejscu stanąwszy, gdzie jest trawa, z której sól robią, bo w tym miejscu tak jest morze przeźroczyste, że na sto latrów wzgłąb obaczyć może najmniejszą rybkę i cokolwiek pływa przeciwko owej trawie, która tak się bieli in profundo jako śnieg, i dlatego widać kożdą rzecz przeciwko owej reperkusyjej. Tę trawę rwą osękami żelaznymi, puszczając je na dno na długim sznurze; a tak wyciągają tę trawę i na brzeg wywożą, rozrzucają to po krzakach, a skoro uschnie, to ją palą i sól z tego robią bardzo dobrą. Ale nie tylko z trawy, ale i ziemia znajduje się taka, że kiedy potrawę jaką osolić trzeba, to wziąć na miskę garzć ziemie i wypłukawszy zlać wodę w garnek, za pół godziny zsiędzie się sól bardzo piękna. Różnych rzeczy dziwnych napatrzy się na dnie morskim. Miejscem są piaski czyste, miejscem trawy i coś jak drzewka; miejscem stoją skały tak jako jakie słupy, jako budynki, a na owych skałach siedzą jakieś zwierzątka dziwne. A kiedyśmy doskonale chcieli napatrzyć się owych bestyj — był tam zamek pusty na morzu, 4 mile wielkie od Ebeltoft na skale wielkiej, który się zowie Ryf wan Anout — to bywało, pojechawszy do owego zamczyska przed południem, postawiwszy barkę przy lądzie, utaić się inter rudera, nic się nie odzywając, to ówdzie powyłaziły na owe skały delfiny okrutne, wielkie psy morskie i insze zwierzęta różne i pokładło się to ku słońcu, one srogie brzuchy tłuste porozwalało. A napatrzywszy się już do woli owych dziwów, to jeno było małym kamykiem tam cisnąć, to się to wszystko w jednym mrugnieniu oka pochowało w wodę. Powiedali tameczni mieszkańcy: choć to i z ruśnice strzeli do tego, to darmo zepsuje nabicie, bo zaraz i z postrzałem w morze wpadnie; choć tam i zdechnie, to się komu inszemu dostanie, bo morze nie wiedzieć gdzie wyrzuci. Delektowałem się wprawdzie spacyjerem na morzu, ale też raz wielkiego nabrałem’ w się strachu, a to z tą racyjej: Zachciało mi się morzem jechać na nabożeństwo wielkanocne do Aarhusen, gdzie stał Wojewoda, bo i bliżej było morzem niżeli lądem, i dlatego też, żeby koni nie turbować. Jechałżem tedy w sobotę, bo morze igrało, ale od północka ustawszy, puściliśmy się w drogę ufając marynarzom, że nie zbłądzą. Była bardzo noc ciemna; udali się k sobie, ku Zelandyjej . Mnie zaraz się to nie podobało, że bardzo długo jedziemy mil tylko sześć. Spytałem, czy dobrze jedziemy. Powiedzą, że „nam tu nie nowina w nocy jeździć; pewnie tu nie zbłą-dziemy”. Dopieroż jak już długo jedziemy, poczęli się trwożyć poznawszy błąd. Poradziwszy się jeden z drugim, chcieli się lepiej naprostować, pojechali gorzej. Jedziemy tedy do uprzykrzenia, nie widać, tylko niebo a wodę; więc że ja miałem bardzo wzrok bystry, pierwej niżeli oni obaczyłem jakieś budynki. „Ecce in sinistris apparet forte civitas.” Oni tego widzieć nie mogli, mówią: „Deus avertat, ne nobis a sinistris appareat civitas; a dextris debet esse nostra civitas.” Jedziemy bliżej, aż okręty stoją w porcie Nikoping . Dopiero trwoga okrutna. Uciszyliśmy się, aż zegar począł bić, a wtem ruszemy się w bok cichusieńko. A już też nas dojrzał szylwach, zawoła: „Werdo?”Nic się nie ożywamy. Drugi raz: „Werdo?” Ja mówię owemu swemu gubernatorowi: „Dicas, quia sumus piscatores.” Takci tedy odpowiedział. Spytał: „Skąd?” Odpowiedział: „Z tego tu lądu.” Kiedy weźmie besztać, źle życzyć: „A szelmo! dy to już święto, dy to już Wielkanoc!” Kiedy to weźniemy rznąć w sześć pojazd! Udaliśmy się do lądu, nie na morze, żeby się nie domyślili. A już się też troszkę znaczył świt. A wtem poczęli z armaty strzelać w tyle nam; dopierom się domyślił, że to już jutrznia, i mówię: „Ecce ibi videtis, quia ibi est Aarhusen, ubi iaculantur.” — „O, per Deum! non Aarhusen, sed Koppenhagen est, circa obsidionem iaculantur.” Ja jem powiedam, że to u nas jest zwyczaj strzelać podczas jutrzniej Resurrectionis Domini. Dopiero się reflektowali, że właśnie tam jest Aarhusen, i już poznali owe tameczne lądy i port; postrzegli się już, w którym są miejscu. Dopieroż oddawszy się P. Bogu, kiedy to poczniemy wszyscy robić, aż ziobro na ziobro zachodziło, już prosto ku owemu strzelaniu. A wtem, nie ujechawszy ledwie z milę od owych okrętów, skoro oświtło (a na morzu mila tak się to widzi jak na ziemi kilkoro stajań), postrzegli nas: kiedy to suną za nami sześcią barek, kiedy my też poczniemy chyżego zaciągać! Gonili nas ze dwie mili; a postrzegłszy, że tak ten szczerze pracuje, co chce uciec, jako i ten, co chce dogonić, a podobno zrozumiawszy coś po morzu, stanęli, potem się i wrócili. Jedziemy dalej, aż mówi ten starszy: „Evasimus de manibus unius hostis, alter imminet ferocior, nempe tempestas. Orandum el laborandum est.” O! kiedy się to znowu weźniemy przeginać, kiedy weźniemy pociągać! Już i Aarhusen widziemy dobrze, a morze też po kąsku ruszać się poczęło. Okrutny strach i szczere nabożeństwo — tak my, jako i lutrzy. Dał tedy Bóg Wszechmogący, że nie nagle poczęło igrać, ale z wielką zegarową godzinę tak się pierwej ruszać poczęło; aż tu już przymykamy się coraz to bliżej miasta, już też woda coraz bardziej skacze. To nas przecie cieszyło, że wiatr był w bok trochę i tak nam przecie pomagał do lądu, nie od lądu, a sternik też bardzo umiejętnie podawał. Z miasta nas widzą; patrzą, co takiego od nieprzyjacielskiej strony idzie. Dopieroż kiedy się już woda poruszy, dopiero kiedy weźnie ciskać bardzo, przecież jedni robią pojazdami, drudzy wodę wylewają już i kapeluszami niemieckimi, czym kto miał, bo nie było, tylko jedno naczynie do wylewania wody. Co przypadnie wał, to i nas, i barkę przykryje; co ten ustąpi, człowiek trochę ochłodnie, spojrzysz, aż cię taki drugi dogania, to jakoby cię znowu nowy nieprzyjaciel i ostatnia zguba potykała; ten minie, inszy zaraz następuje. Barka trzeszczy, co ,ją przełamują wały; wołają lutrzy: „Och, Her Jesu Christ!” Oni na samego Syna, a katolicy zaś i na Syna, i na Matkę wołają — zgoła weryfikuje się owa sentencyja: „Qui nescit orare, discedat in mare.” Wpadło mi to przecie na myśl, żem musiał zawołać: „Boże! nie daj nam ginąć; wszak widzisz: taką tu puściliśmy się intencyją, że na chwałę i na służbę Twoje.” Z miasta ludzie biegną z sznurami, co zwyczajnie ciskają toniącym, wołają na nas, kiwają rękami: nie słyszemy nic; co też nasi wołają, oni nie słyszą, bo kiedy morze igra, to taki huk uczyni się, jako z dział bił. A tymczasem jużeśmy też blisko bulwarków. Co nas przyniesie wał do bulwarku, to znowu nas impet wody odrzuci na morze; znowu inszy wał przybije, znowu odrzuci. Aż ci przecie uchwycili sznur i dopiero, jak też przytarł wał do bulwarku, to tak się stało uderzył, że sternik wypadł na bulwark, a my wszyscy padliśmy na bok w owę barkę, prawie pełną wody, której siła było, choć ją ustawicznie wylewano. Takoi powyłaziwszy na bulwark jako myszy, cośmy mieli trafić na jutrznią, tośmy i mszej nie słuchali, przed nieszporem przyjechawszy. Poszedłem do gospody, dał mi gospodarz koszulę suchą; uczyniono ciepło w izbie — rozpaliwszy w pół izby w przykopie tak jako w korytku, nałożono węglami, bo tam taki zwyczaj — porozwieszano suknie i moje, i czeladne. Jeść mi dają, nie chcę, ale kazałem spory garniec miodu wstawić (bo tam wina złe), nasypałem gwoździków, imbieru, tom tak pił. Jakem kąsek otrzeźwiał, już mi się też jeść poczęno zachciewać. Posłałem do księdza Piekarskiego prosząc o święcone jajko i kazałem opowiedzieć, w jakich byłem terminach. Przysłał mi tedy i baranka, placków, jajec. Dopierom zażył święconego, a już też i na wieczór było. Dowiedziawszy się o mnie dobrzy różni przyjaciele przyszli, a ja u ognia w koszuli siedzę a zagrzewam się owym mio dem. Dopieroż pytać: „Coś to robił? jako to?” Powiedałem o swoim strachu; takci jaki taki, powinszowawszy mi tak wielkiego szczęścia, porozchodzili się. A ja też układłem się spać, bo właśnie po takiej łaźni trzeba było wczasu. Nazajutrz wstawszy — suknie też już poschły — poszedłem do Regimentarza, a opowiedziawszy za jego pytaniem wczorajszą biedę i dwa strachy, to jest od Szwedów i od wody, rzecze Wojewoda: „Już to prawda, że to terminy były niedobre, ale też, panie bracie, masz Waszeć nad całe wojsko, bo W[aszeć] wojujesz po morzu, a wojsko na lądzie. Chciał Waszeć zburzyć [regnum Sueticum] sam i przed nami honoris palmam wziąć.” Jam odpowiedział: „Jeżeli Chrystus Pan dnia dzisiejszego zburzył regnum nieprzyjaciół dusznych, toć i nam trzeba starać się, żebyśmy burzyli regna nieprzyjaciół cielesnych. A ponieważ WMMPan sam mówisz, że dwojaką manierą wojuję, to ja też proszę o dwojaką zapłatę: i wodną, i lądową.” Takci nażartowawszy się, poszli[śmy] na nabożeństwo. Zażyłem tedy przez poniedziałek i wtorek nabożeństwa. Mówią mi drudzy: „Już teraz będziesz wolał dziesięć mil jechać lądem niżeli wodą?” — „Nie myślę o tym, żebym się miał tego nieszczęścia lękać, które mię już wczoraj minęło; kto mię dnia wczorajszego wybawił, ten mię i w jutrzejszym konserwuje.” Jakoż i uczyniłem tak; wysłuchałem mszej świętej we środę, wsiadłem w tęż gondułę i pojechałem. Alem się już trzymał nad lądami, bo nie masz niebezpieczeństwa i małym statkiem po morzu jechać, byle niedaleko od lądu, byle uciec obaczywszy jaką odmienność następującą. Aleć nam to tego nic nie narobieło, tylko nocny błąd. Po Przewodniej Niedzieli zachorował Wojewoda periculose. Wszyscy zlękliśmy się byli bardzo; posprowadzano doktorów różnych, kurfistrz swoich przysłał. Amirał olenderski przysłał doktora okrętem, bardzo sławnego, ale nie pomnie, z którego miasta. Takoi go ratowali wszystkimi sposobami. Ex consilio generali wynaleźli medycy, żeby mu muzyka grała continue. Grano tedy zawsze w drugim pokoju na tej muzyce cichej, jako to na lutniach, cytrach, teorbach i tam innych, etc. I takci przyszedł do zdrowia z wielką wojska uciechą i dziękczynieniem P. Bogu. Wojsko zaś stało po konsystencyjach, aż dobrze convaluit ; i ja też na owej deputacyjej byłem, i nigdy się nie próżnowało, ale zawsze starałem się, żeby widzieć to, czego w Polszcze widzieć nie mogę. Tylko że trzeba było być zawsze na ostrożności; bo skoro się już ociepliło, to Szwedzi od Zelandyjej, od Fionijej częściej niż pierwej wypadali na lądy. Jednego czasu przyszło pod Ebeltoft siedm okrętów olenderskich i stanęły w porcie tamecznym, żeby Szwedom na tym tam trakcie czyniły impedyment, i nas też do Fionijej przewozić miały. Stoją tedy tydzień i więcej; więc że to byli nasi kolegaci i szwagier to był księcia pruskiego ten princeps Auriacus, bo jego miał siostrę rodzoną za żonę Wilhelmus, która z nim była na tejże wojnie, dlatego się też już z nami kumali. Kiedy przyjeżdżał amirał z okrętów do kościoła na nabożeństwo do Ebeltoft, z nami się też poznał i był tak niepyszny, choć to właśnie tej prerogatywy jako u nas hetman, że wstępował do naszej gospody z kościoła wyszedszy i nas też do siebie zapraszał. Jednego czasu prosił mnie i Lanckorońskiego do siebie na okręt w dzień niedzielny. Lubo tam jest port spokojny i cichy, ale przecie nieprzystępny, bo do samych bulwarków okręt wielki wojenny nie przystąpi, chyba te małe okręty kupieckie, szmagi; trzeba tedy było do okrętu wozić się. Tak tedy siedliśmy w barkę i zajechaliśmy do okrętu. Jeno tedy jeść dano, aż woła majtek, ten co na najwyższym maście pilnuje, że idą dwa okręty o[d] Zelandyjej. Przychodzi strażnik, powieda o tym wodzowi po niemiecku, a on zaś nam po łacinie i zaraz dołożył: „Isti duo nobis prandium non impedient.” Kazał jednak upatrować bander, jakie są, czy szwedzkie, czy jakie insze, których jeszcze z daleka rozeznać trudno. Woła znowu, że idą drugie dwa; zaraz potem powieda, że idzie ich więcej, ale jeszcze daleko. Patrzą przez perspektywy. „Co widzicie?” Powiedzą, że „jeszcze nic więcej nie możemy rozeznać”. Każe on sobie podać swoję perspektywę; znać, żeby to albo oko lepsze, albo też zaś, co zwyczajnie bywa, lepsza zawsze u pana perspektywa, dojrzał zaraz [z] owych najpierwszych bander, że Szwedzi, a potem coraz to więcej się ich pokazuje. Że już ich widać piętnaście , kazał tedy okrętom swoim trochę lepiej rozszerzyć się, jako mógł capere port, ale z portu nie wychodzić, żeby ich nie mogli circumvenire, bo luboby się on był z nimi śmiele potkał, choć ich więcej było, ale że ludzi nie miał na okrętach, mało co tylko armat a puszkarzów, a tych ludzi, co ad gubernium statków należą (bo to on, jakem już napisał, miał wojska nasze przewozić na Fioniją i dlatego okręty przysłano bez żołnierzów, wiedząc, że u nas są piechoty), sam widzi. Szwedzi też dowiedziawszy się, że przy tych okrętach mało potęgi, przyszli ich brać jako swoich własnych. Doszli, że Szwedów o tym awizowano z wojska brandoburskiego, jako to o zdrajcę wszędzie nietrudno. Gdy tedy owe dwa pierwsze okręty już niedaleko, mówi do nas amirał: „Forsan abeundum est in civitatem?” Odpowiem: „Manebimus adbuc.” Lanckoroński rzecze: „Pojadę ja; mam piętnaście tysięcy wybranych piniędzy, by tam kto w tumulcie do nich się nie przypytał.” Wsiadszy w barkę, odwieziono go do bulwarka; jam się został. Kiedy przypadną na lewe skrzydło, nasze też dwa wysunęły się ku nim. Kiedy przypadną srogim impetem, dadzą ognia do siebie z obuch stron tak, jako z ręcznej strzelby gęściej ognia nie może dać. Odrzucą się zaraz od siebie najmniej na dziesięć stajań i poczęli lawirować et interim armatę nabijać; owe też dwa nasze cofnęły się nazad w port, a potem lawirują czekając, że tamte nadejdą . Przychodzą tedy drugie dwa, stanęły równo z tamtymi, wyrychtowawszy żaglów, a potem i trzecie dwa też to czynią. Jak drugie przyszły, w mieście na gwałt biją w dzwony, w bębny; lud się sypie na bulwark. Kto cokolwiek ma umiejętności okrętnej, wsiadają w barki, zwożą się do okrętów. A Szwedzi tymczasem armują się. Kiedy się już wymoderowali, idą ławą; zewrą się bliżej niż na stajanie. Kiedy poczną prażyć do siebie, aż się zaćmiło od dymów powietrze. Jeden szwedzki zniósł się był, że wpadł między olenderskie tak jako między [gwiazdy] miesiąc; kiedy dadzą do niego ognia i z boków, i z tego okrętu, gdzie sam amirał siedział, to dosyć na tym, aż deszczki z niego leciały; poszedł zaraz na stronę, właśnie jak ów pies chromiąc, gdy mu nogę s[t]łuką. Znowu powtórnie zerwą się, uderzą z armat; co się trochę odsuną, to znowu [nacierają]. Chcieli Szwedzi koniecznie tył wziąć Olendrom, ale żadnym sposobem nie mogli, bo się Olendrowie przy porcie trzymali. Tak tedy strzelali do siebie, aż był wieczór; potem się rozeszli, uciszywszy. Ja też wsiadłem na barkę i wyjechałem na bulwark. Nocą tedy wzięli [Szwedzi] z bulwarku okręt kupiecki, a skoro świt, zaprowadzili go po wiatru i ustroiwszy go, jako należy do żeglugi, wyhysowawszy żagle, zapalili go, puścili między okręty olenderskie; od którego zaraz jeden się okręt zapalił, bo to jest rzecz tak chwytliwa jako siarka. Sami też zaraz nacierają za ogniem; poczęli okrutnie bić z armaty. Tam było właśnie tragiczne spectaculum, kiedy to [nie wiedzieć], czyby się ogniowi, czy nieprzyjacielowi bronić! Tu się od owego zapalonego umykać trzeba, tu się strzec, żeby ich nieprzyjaciel nie rozerwał, a tu zaś z owego zapalonego uciekają, kto co może porwać, lada deszczkę, lada drewno, to się z nim uderzy w morze. Tu z miasta, kto przecie śmiały, podjeżdżają z barkami, ratują, sznury toniącym rzucają, żeby się ich chwytać; a tu ‚z obu stron armata huczy. Uważyć, że na jednym okręcie 80 będzie i 100 dział, jaki tam musi być ogień! Zgoła, straszna jest wojna na ziemi, ale daleko straszniejsza na morzu, kiedy to maszty lecą, żagle na morze spadają, człowiekowi zaś i człowiek nieprzyjaciel, [i] woda nieprzyjaciel. Owe kule, co okrętów chybiały, to zaś ludzi na lądzie raziły tych, co z miasta wyszli. Bo gdyby byli Olendrów zwyciężyli, pewnie by byli i miasto wyrabowali. A jeszcze wtenczas wszystko mieli w domach, bo się ubezpieczyli, że mają wojsko do obrony, i dopiero wtenczas, skoro obaczyli zapalające się okręty, dopieroż swoje pignora do wody kryć. Bo to u nich wszystek depozyt najpoufalszy w morzu, a nie tylko comestibilium, ale też i vestimentorum, i sreber, i piniędzy; sufficit, że utopi, kiedy chce, i dobędzie, kiedy chce. A mają sposoby takie i naczynia takie adaptowane, że się w nich nic nie zepsuje i nie zamoknie; a w tych też miejscach topią, gdzie morze nie wyrzuca, jako to w tych hafach, odnogach etc. Zapaliły się były żagle i na szwedzkim jednym okręcie, ale zaraz pościnali maszty i pozrucali w morze. Drugi okręt szwedzki przebito z armaty tak, że zaraz poszedł na dno ze wszystkim, coś niewiele z niego ludzi [u]ratowano; u trzeciego utrącono maszty dwa, u czwartego jeden największy, przez co musiały mieć mutilationem, ów też w okazyjej wczorajszej już nie pomógł zepsuty, tylko z daleka stał. Sufficit, żeby ich byli zabrali Olendrowie, gdyby byli w ludzi trochę potężniejsi. Już tedy widzieli Szwedzi swoje okaleczenie i szkodę większą, niżeli uczynili nieprzyjacielowi; zaraz poszli na garugę, bo im już wiatr nie służył tak i nie był spokojny nazad powracającym. Olendrowie też niebożęta dziury w okrętach łatali, zabitych wywozili, chowali, a potem zaś armaty i swojej, i szwedzkiej podobywali, jako sami powiedali, skoro raz do nas przyszli pod Fryderyzant. Bo mają taką scientiam i nurków takich, którzy się w wodę wpuszczają, po samym dnie chodzą i tam zakła[da]ją instrumen-ta, że kożdą rzecz wywindować mogą ex profundo, i ludzie okrętni umieją pływać bardzo, że mogą daleko płynąć in necessitate. Białogłowa jedna z olenderskiego okrętu tego, co zgorzał, płynęła dalej niżeli trzy ćwierci mile i dopłynęła do samego bulwarku. Brandoburskiej piechoty przyszło 3000 już po odstąpieniu Szwedów; poosadzano oweż okręty według potrzeby, ostatek się ich wróciło do wojska. Często Szwedzi tego fortelu zażywają in pugna, a zwłaszcza gdy w porcie zastaną debiliores od siebie aemulos. I potem słychać było, że tegoż zażyli kunsztu na nich i drugi raz; dał był Szwedom wiadomość o tym zdrajca jakiś z wojska pruskiego. Był natenczas komendantem nad tymi Szwedami Wrangiel. Pojechaliśmy zaraz po odstąpieniu Szwedów do amirała z kondolencyją, ale zastaliśmy wesołego i nic nie żałującego owej szkody; u nich to okręt stracić, jako ładunek wystrzelić. Miał to sobie za wiktoryją, że się nie dał I w nieprzyjacielu szkodę uczynił; mnie dziękował, żem go nie odstąpił pierwszego dnia, lubom mu tam nic nie pomógł. I przed Wojewodą to o mnie powiedał, że choć polowy żołnierz, nie wzdrygał się wodnej bitwy. Na te działa utopione mówił, że „to wszystkie moje będą”. Ale mi się to rzecz niepodobna widziała, biorąc miarę, jaka bieda, kiedy działo w błocie uwięźnie, a cóż, kiedy w morzu, i życzyłem sobie bardzo widzieć i być przy tym dobywaniu; ale oni czekali, aże się woda ociepli, a mnie też tymczasem z tamtego miejsca sprowadzono, kiedy się już wojsko ruszało do obozu. Póko mi tedy frysztu stawało, nigdy nie było bez konwersacyjej, tak miłej, żebym i w Polszcze lepszej nie znalazł między krewnymi. Już były różne tentacyje nie jechać do obozu; rezolwowałem się jednak i pożegnałem się z dobrymi przyjaciołami, cum regressu praecedentibus tot contestationibus et spe, żeśmy z wojskiem mieli przyść tamże na drugą zimę. Pojechałem do chorągwie, otrzymawszy do komisarza atestacyją dobrego zachowania, w której zaraz komisarza proszą tameczni incolae, żebym zaraz na drugą zimę do nich ja, a nie kto inszy, był przysłany. Czeladnik jednak mój, Wolski niejaki, szlachcic spod Brzezin, został się tam i ożenił się ż poddanką tego szlachcica, córką jednego gbura, który postępek czynił im lepszą nadzieję, że i ja zapewne do nich powrócę. Aleć i on parolu nie dotrzymał, bo uciekł od żony i wyjechał do Polska z pułkiem Piaseczyńskiego, powiedając patem, że przez sen i na jawie jakby mu coś za uchem wołało: „Odstąpiłeś Boga.” Jakem stanął u chorągwi, zaraz czwartego dnia ruszyliśmy się do obozu, który był założony między Fryderyzant i między Rypen . Jest to Fryderyzant nie miasto, ale forteca bardzo potężna między morzem;. Rypen zaś miasto bardzo piękne, sławne niegdy za katolików archiepiscopatu Ripensi”. Ta zaś pomieniona forteca Fryderyzant tego tu morza, któ[re] vergit ad latus Oceani versus Fioniam, insze zaś kąty ma dwa, to jest Helsonoriam et Cronoburgum, które przeciwko sobie directe stoją; i nikt na świecie, choćby z najpotężniejszą flotą, nie może przechodzić na ocean ex mań Baltico bez pozwolenia króla duńskiego i okupić mu się za to każe. Ten Kronenborg Fridericus Daniae rex — nie wiem, który numero, bo tam Fryderyków kilku — mirabiliter fundował, rzucając w morską głębokość okrutną kamieni wielkość, z których jakoby uczynił fundamenta in profundo, i dopiero na tym wyniósszy nad wszystkie wody i wały ich igrające założył fundamenta, które i największych morskich i dotąd nie wzdrygają się insultów. Tam między tymi fortecami kożdy nawigujący kłaniać się i prosić musi, i płacić vectigal constitutum albo raczej portorium. Tym się tam poszczycają tameczni ludzie, że się to trafiło raz, że kiedy wojował Aleksander Farnesius , dux Parmensis, contra Belgas foederatos, za rozkazaniem króla duńskiego 500 okrętów olenderskich zamknięto in mań Baltico, tak żeby było wszystkich wyduszono i nikt by nie uszedł; ale srogie poskładawszy piniądze confoederati okupili ich. To to taki jest pożytek tych Zundów in mari Baltico, z których król duński wielkie ma dochody, choć żadnej w państwie nie ma auri ani argenli fodyny. Ma przy tym prowincyje żyzne w ryby i zwierzynę, miody obfite; to ‚jedna drugiej dodaje, czego komu potrzeba. Grenlandyja ma tak wiele ryb, że gdyby ich nie wyławiano, nie mogłoby być przed nimi fretum navigabile; osobliwie śledziów, stokfiszów, które łowią in Ianuario i suszą na mrozie i na wietrze tak, aż się zeschnie jako drewno. W jednej prowincyjej ma jedno, w drugiej insze rzeczy i’ tak niczego nie upragnie. Ale dawszy pokój [opisowi] tamecznych prowincyj i natury ich, ponieważ ja tu nie historyje, ale cursum życia mego opisać proposui, wracam się jednak do odbiegłej materyjej. Przy ordynansach do ruszania się wydanych taka była ordynacyja, aby wszystkie pułki jednego dnia stanęły w obozie, co i tak się stało cum aedificatione wojsk cudzoziemskich, bo w jednym dniu jako z rękawa wysypało się wojsko; cesarskie zaś półtory niedziele ściągało się. Stanęły tedy wojska o milę tylko od drugiego. Miał generał Montekukuli urazę do Wojewody o to, że wszyscy oficyjerowie króla duńskiego z nowymi werbunkami nie do niego, ale do Wojewody ściągali się i stąd brali ordynansy, bo taki mieli od króla swego rozkaz. Za pierwszym tedy widzeniem powadzili się o to. Rzekł mu tedy Wojewoda: „Nie trzeba tu się swarzyć ani gniewać o tę prezencyją , którą między nami może uspokoić żelazo. Tyś żołnierz, ja żołnierz; ty generał, ja generał: sprawię się jutro.” Posłał tedy do niego Skoraszowskiego, porucznika krajczego koronnego Leszczyńskiego, wyzywając go na parol sam a sam , żeby wojska nie turbować; aleć był tak grzeczny, że nie chciał wyjechać, wysłał jednak oficyjerów z pewnym traktatem; których gdy obaczył dziad , skoczył jako piorun ku nim supponendo, że generał wyjeżdża; aleć jak obaczył, że kto inszy, stanął i obaczył legacyją. Kurfistrz natenczas był z wojskiem swoim o trzy mile od nas, kiedy się to agitowało, ale jak się zobaczył z Montekukulem, miał to mówić: „Dobrześ uczynił, żeś nie wyjechał, bo gdyby[ś] był z Czarnieckim jaki uczynił eksperyment, pewnie byś to był i ze mną uczynić musiał, bom tu ja jest w osobie króla polskiego.” Aleć trzeciego dnia Pan Bóg skarał Montekukulego, bo go z działa postrzelono; jakoby go nie sama kula uderzyła, ale trzaska z okrętu, od kule wycięta, obiedwie mu podcięła łysty. Chciał też to popisać się, bo był nic nie sprawił, a przez dwie zimie chleb zjadał, i chciał czegoś bez nas dokazać. Osadził owe okręty olenderskie i inne posprowadzawszy kupieckie — swymi ludźmi, wjechał między Fioniją i Fryderyzant; jak go [Szwedzi] poczęli obracać i z tej strony, i z tej, wrócił się z konfuzyją i łytek nadwieruszył. Znać, że ordynacyja boska taka była, aby jako tę fortecę tak sławną, także i tamtę prowincyją nie szpada niemiecka, ale polska zawojowała szabla, chcąc też to podobno Bóg nadgrodzić narodowi naszemu onę konfuzyją, którąśmy za Jego dopuszczeniem od narodu szwedzkiego w ojczyźnie naszej ponieśli. Od tego tedy czasu kazał ich Wojewoda niewczasować podpadając, strzelając, wywabiając ich od wałów. I byli zrazu tak głupi, że się dali łowić; ale potem zaniechali siedząc w fortecy. Dopieroż wtenczas podszańcowali się nasi i szańczyki w nocy wysypali tak blisko, że i z muszkietu, nie tylo z dział, donosiło; ale że niedoskonała była fortyfikacyja owych szańców, stało wojsko dokoła cały dzień, żeby wycieczki na owe szańce nie uczynili a nie wyparli naszych. Jak noc przyszła, dopiero lepiej opatrzono, koszów nasprowadzano, ponasypywano, armatę sprowadzono, a wszystko cichusieńko; bo w dzień trudno tego było robić, gdyż rażono bardzo od Szwedów. Jak tedy w piątek obaczyli ufortyfikowane szańce, a zaraz ich tegoż dnia nad świtaniem nawiedzili nasi, dragonija z swoim oberszterem Tetwinem, tak blisko, że się prawie muszkietami siągali i już od jednego beluardu odparli byli Szwedów, zaraz stracili serce. Wypadli byli w tenże dzień po południu Szwedzi, ale ich potężnie nasi wytrzymali. Wojsko też z obozu obces skoczyło; uciekli nazad, zostawiwszy trupa kilkadziesiąt. W tej nocy tedy z piątku na sobotę poukładawszy się na statki •— a tu na wałach od naszego obozu czynili okrzyk, hałas, strzelanie — uciekli do Fionijej spodziewając się szturmu generalnego w sobotę rano. Nazajutrz dziwujemy się, czemu tak ciche samsiedztwo; jednym razem, jak tam już nasi postrzegli, aż tu na wałach wywijają chorągwiami, wołając: „Vivat r.ex Daniae!” Sunie się co żywo z obozu z czeladzi dla zdobyczy, a Wojewoda zaraz posłał strażnika Mężyńskiego, żeby tej minuty pod garłem wszyscy wyszli z szańców i żeby Tetwin dokoła dał wartę, żeby się [nikt] nie ważył tam wchodzić. Niż strażnik przyjechał, już tam wyrabowano, co kto znalazł; bo też tam i nie bardzo było co brać, oprócz trochę leguminy, którą prawie na tym miejscu poznoszono, gdzie były prochy podsadzone. Jak tedy wszyscy powychodzili z szańców, dopiero zapaliły się miny, ale w ludziach nie uczyniły szkody najmniejszej, nawet i wałów, i budynków nic nie naruszyły, tylko dwa budynki podługowate jako szopy spaliły się; podobno to były szpiżarnie;. insze budynki całe zostały. To to jest rozumnego wodza dzieło: domyślić się i zabieżeć, aby nie gubić wojska; bo tam niepodobna rzecz, żeby tam nie mogło być bez szkody;a to druga, że przecie prędko postrzeżono, że nieprzyjaciel uciekł, i zaraz potem wpadli nasi i rozebrali, co było. A Szwedzi supponebant,że nierychło postrzegą, i dlatego tak nierychły ogień zapalili. I tak owa forteca, która 20 000 ludzi strawiła, kiedy ją brał Szwed królowi duńskiemu — bo Szwedów 9000, a Duńczyków 11000, jako sami komisarze powiedali , zginęło — wróciła się nazad i bez uszczerbku wojska. Tak powiedali komisarze, że się tu ta ziemia ludzkiej krwie tak nasyciła jak wody po wielkim deszczu. Uciekli tedy Szwedzi z Fryderyzantu przed śmiercią do Fionijej spodziewając się, że ich tam nie znajdzie między morzami; ale zawiedli się na tym, bo w krótkim czasie i tam za nimi przepłynęła, o czym niżej. Winszował kurfistiz Wojewodzie tej szczęśliwości, ale jawną znać mu było z oczów zazdrość i Niemcom, że Pan Bóg sławną podał fortecę. Szwedzi się też okrutnie tym konfundowali, że na minie nic nie wskórali. Wprowadził tedy Wojewoda aż trzeciego dnia praesidium ludzi duńskich i komendanta tegoż narodu, bo się obawiał, żeby jeszcze nie było min drugich. Owe też okręty olenderskie zaraz stanęły przy tej fortecy w porcie bardzo zacnym. Et interim radzono, jako sobie postąpić z Fioniją, ponieważ Fryderyzant, tak potężna forteca, dostała się w ręce nasze; która była Fionijej socia, obróciła się in aemulam. Staliśmy tedy w obozie. Ale przecie nasz dziad nigdy nie próżnował, bo było barek ze dwieście; to lada kiedy powsiadawszy dragonija [i] semenowie to napadli Szwedów w Fionijej i znacznie infestowali, osobliwie jednak semenowie, których było 300, cudownych rzeczy dokazowali, bo to tam ludzie, byli tak wybrakowani w lata, wzrost, jakoby ich jedna porodziła matka. Mieli Szwedzi co robić z sobą w Fionijej, bo ta prowincyja jest na mil 14, to trzeba było wszystkich lądów dobrze pilnować; nie wiedzieć, skąd nieprzyjaciel wysiędzie, osobliwie w nocy. Zgoła we wszystkich okazyjach Pan Bóg nam tam błogosławił jawnie, tak jako na podjazdach, jako też w szturmach, i gdziekolwiek potkawszy się z Szwedami, wszędzieśmy ich bili. Cesarskich zaś lekce ważyli Szwedzi. Porwali na podjeździe towarzysza Myśliszowskiego i posłali go królowi pod Kopenhagen. Tam król między inszymi rzeczami pytał go : „Co to tu jest za wojsko z Czarnieckim?” Powiedał: „Które zwyczajnie w jego dywizyjej chodzi.” Pytał: „Gdzieżeście wtenczas byli, kiedy ja był w Polszcze?” Powiedział: „Tameśmy też byli i bijaliśmy się z wojskiem WKMości.” — „Czemużeście tak dobrze nie wojowali jako teraz?” Odpowie: „Tak znać była wola boska.” Mówi król: „I to racyja; ale ja tobie powiem drugą, a to tę, że nie kożdy by trafił do domu, gdyby się dostało przegrać, i dlatego staracie się, żeby zawsze wygrać.” Towarzysz zamilknął. Król go pyta: „A czemu milczysz?” — „Bo przeciwko prawdzie nie wiem, co mówić.” Ale i sami więźniowie szwedzcy przyznawali to, że cale odmianę fortuny widzą. Jak prędko król tedy szwedzki dowiedział się o wzięciu Fryderyzantu, zaraz z duńskim począł o pokój traktować. W wojsku zaś kazał wytrąbić, że ktokolwiek do Polski chce wyniść, wolno mu in gratiam Radziejowskiego abszyt i kontentacyją wziąwszy. Aleć takich niewiele się obrało; bo ich było w wojsku szwedzkim [tysiące], a nie wyszło ich z Radziejowskim ledwie z półtorasta szlachty samej, między którymi Kompanowski, Przeorowski, Kaznowski i Jarzyna Rafał, syn Marcina, kasztelana sochaczowskiego. Korycki jeszcze tam był został i tak wiele Polaków, którzy tam już assueverunt” i nie spodziewali się tak mieć w Polszcze dobrze, powróciwszy na swoje fortunę. My też, stojąc blisko siebie obozami cum Caesareis przez niedziel 8 czy więcej, uprzykrzyliśmy się sobie znacznie; oni na nas narzekają, że „czatownicy nas kradną”, my zaś na nich, że nam żony ich w obozie chleb zjadają. Odsunęliśmy się tedy od nich trzema milami; i tam po staremu trafiły, lubo tak już nie często. Przychodzą interim listy od króla naszego denuntiando imminentia na ojczyznę od Moskwy pericula, ażeby za powtórnym ordynansem być na pogotowiu ad regressum ku granicy. Mnie jedno wielką czyni dystrakcyją owe afektów zawzięcie. Listy latają częste stamtąd i ode mnie. W jednej godzinie napadnie myśl, żeby zostać, w drugiej — tego nie czynić; znowu koniecznie nie może być inaczej, tylko uczynić, bo mi przecie żal było rzucać nie tak daleko fortunę, jako afekt taki, któremu o podobny trudno. Pasuję się tedy z owymi myślami jako z niedźwiedziem. Kiedy ten umysł przypadnie, żeby zostać, to jakaś wesołość ogarnie człowieka; skoro zaś nastąpi, żeby nie zostawać, to jak[aś] znowu alteracyja, żałując afektu owych ludzi i biorąc przed oczy tak, jako tam wpadnę u nich in censuram nieszczerości i niewdzięczności. Niektórzy z kompanijej postrzegli i pytają: „Coć się to dzieje, że się to czasem zapamiętywasz?” Powiedziałem, że nie może nigdy człowiek być jednakowy, a [z] sekretu przed nikim na świecie nie spuściłem się i nie wiedzieliby byli nic, tylko że Lanckoroński trochę się wygadał przed chorążym naszym o tych afektach. Ale i on poufale nie wiedział, choć tam ze mną bywał; komplement tylko widząc, z tego brał miarę i podobieństwo. Dopieroż tych trochę myśli moich investigarunt kompanija i już mi wszystko wymawiali. Przychodzi zatem list przez umyślnego rajtara, jak się też to tam dowiedzieli, jak się wojsko polskie przybliża ku granicy, którego jest ten sens, lubo insze poginęły, których było siła: „Magnifice Domine N. N.! Quae cordi sunt, animo venerari volunt, verbis testari cupiunt, oculis amplecti desiderant. Magnificus pater meus, quo prosequitur affectu insignem gloriosae gentis heroem tantique ducis commilitonem qua colit dilectione, ipsa testatur Tuae Magnificentiae nominis saepissima commemoratio, firmissimum semper in ore habens propositum Te suum non adoptivum, sed proprio sanguine natum amare filium. Quem si diligit pater, non minus filia, cuius pectori immutabiles bo? affectus ita haerent radices, ut si liceret sollicitum in hac scheda transmittere cor, profecto legere quilibet possit manifesta visibiliaque sinceritatis documenta. Fateor nunc, quod diu latuit me, per totum vitae meae curriculum nulli hominum inter tot concurrentes praeter Te, Magnifice, annexum sentire cor; quod quia ex mente Dei, Eiusque procedit instituto, facile credo. Tu, Magnifice, si idem corde foves, quod ore professus es, bonum est; si contrarium docuit me lingua satagentis, peccatum esse[t] contra dilectionem proximi. Meum pone prae oculis affectum, quem neque loci distantia neque verecundia status mei a Te separare potest. Currit velox per tela, per ignes et tot discrimina rerum, festinat lustrare Bellonae domicilium, eius non formidando satellites, satagit intrare castra; quem non clangentia Martis terrent classica, ire praesumit, quo fata ducunt cordisque intimant penetralia. [Deus] faxit violentias exprobrationum evitare stipulatasque venerari manus. Mittit victima?n de-votum Tibi cor: suscipe et memor sis verbi Tui, in quo mihi spem dedisti. Familia parentum meorum Dei favore sat celebris, quae antiquissimis regni Poloniae potest aequiparari familiis. Facultates prae oculis; mores meos, licetsi viles, utique laudasti; quos si placere iudicas, displicere non permittas. Religio non vitiat; hanc etenim confiteor S. Trinitatis personam, cuius muneris est inspirare corda hominum. Verba patris mei non sint obstaculo, quae protulit non deportandam esse extra regnum substantiam. Huius legis pater meus est conditor, Tu interpres, Tu, Magnifice, plenarius dispen-sator. Tuum erit iubere, meum obsequi. Magnificus Richaldus, generalis regni noslri commissarius et secretarius, retulit mihi boni affectus symbola, huiusque veritatis teslimonium peto a Deo et sorore mea carissima, quae profecto meas cluddahit propensiones. Quot verba, tot suspiria; quot commemorationes, tot singultus, Si quis quaerat: «Cur ita facis?», mihi dicere sat: «Responde pro me, cor!» Cor meum iam non meum, Tuum est; me dereliquit, Te comitatur, in Te manet, Si veritatem loquor, inquire; cum rebelli quid faciendum, consule! Quae cuncta, si volueris, facile sanare po-tes; si neglexeris, metnento iram Dei fuisse semper ingratitudinis vindicem.” Qtwd licet si non opto neque de ante dictis dubito, praecaveo tantummodo, ne jiant talia, quae in praecedentibus saeculis damnamus scandala. Nunc me plura dcsiderare non expedit praeter solam Magnificentiae in domo patris mei praesentiam, qua mediante omnia feliciores credo sortiri succes-sus. Pro una ad minimum adveniat hora, connixe rogo, firmiter propono, avidissime expecto, uti Magnificentiae ad vitae meae tempora intbne deditissima Eleonora in Croes Dyvarne.” Dołożyła przy tym przy podpisie instancyje i za czeladnikiem moim, który się tam me inscio ożenił, w ten sens: „Dominus Wolski sperat hac occasione procumbere ad pedes Dominationi Suae una cum supplici nostrum omnium libello et deprecari gratiam Magnificentiae.” Który list, źe terminami nie bardzo podobien do konceptu białogłowskiego, i ja sam nie bardzo bym wierzył, gdybym nie wiedział scientiam i nie nasłuchał się nieraz extemporaneos discursus. Już tedy jakoby kajdany włożył na serce. Nieodmiennie postanowiłem jechać tam; odpisałem list obiecując się, że :jadę. Akomodowałem go też tak, żeby był pisany terminami za terminy. Wyjechałem potem trzeciego dnia, nie wiedział nikt dokąd i po co. Jadąc już w drogę wstąpiłem do pułku Piaseczyńskiego pod chorągiew pułkowniczą, gdzie Rylski, krewny mój, chorągiew nosił. Spuściłem się przed nim tego sekretu in toto; pokazałem listy i brałem też consilium jako od swego. On mi perswadował omnibus modis, żebym tej nie rzucał okazyjej, i sam jechać ze mną deklarował. Pijemy tedy na owę imprezę dzień, także i drugi. Trzeciego dnia wyjechaliśmy; aż wiadomości przychodzą, że kilka tysięcy Szwedów wysiadło z morza pod Skanderborgiem , które miejsce trzeba nam było przejeżdżać przebierając się do tamtych ludzi. Jedziemy przecie, aż już koło Weila trwogi. Prusacy się armują, pytają nas, dokąd jedziemy. Powiedzieliśmy; perswadują nam, że „niepodobna, abyście się tam mieli przeprawić, bo Szwedzi wysiadszy starych szańców poprawiają i chcą się tu osiedzieć, żeby w Jutlandzie jakiekolwiek mieli dominium i rekompensę Fryderyzantu, i książę JMość gotuje się na nich, żeby ich stąd wykurzyć”. Usłuchaliśmy tedy, żeśmy się nazad wrócili. Przyjedziemy do obozu, aż tu armują się na podjazd. I sam Wojewoda chce iść, już in procinctu drogi, aż bieży obersztlejtnant od kurfistrza, nie życząc tej wojsku turbacyjej, gdyż on sam, jako tam od nich pobliżej, może sufficere temu eksperymentowi. Wojewoda rzekł: „Baba z woza, kółkom lżej. Niech też sobie przynajmniej tą jedną okazyją nadgrodzą, co tu jeszcze nic dobrego nie sprawili, a chleba siła zjedli.” Roztaszowaliśmy się tedy, a ja po staremu intendo, jak Szwedów z tamtego miejsca wyrkurzą, zaraz jechać. Jeszcze tedy Prusowie nie wyskubli się tam przeciwko nim, aż nam przychodzi ordynans od króla, żeby wychodzić do Polski. Zadumawszy się ja na owe impedimenta, myślę sobie: „Miły Boże! podobno to do mojej intencyjej nie masz Twojej świętej woli.” A wtem Rylski wchodzi i pyta: „A nasze zamysły w co?” Odpowiedziałem: „Po dobno w nic.” Aż on rzecze: „Tak i ja rozumiem, że temu trzeba dać pokój.” I tak sobie o tym dyszkurujemy, żeśmy i podpili, jako to moda polska. Przy owym podpiciu co się przypomnie afekt, to się ledwie nie łzami koloryzuje trunek; a potem rozeszliśmy się. Noc nie dała snu na oczy, choć podpiłem. Jużem i pieł więcej, żeby usnąć; żadnym żywym sposobem nie mogło to być. Tak to uprzykrzone w młodych ludziach są afekty. Mnie ani dobre mienie, ani gładkość, która w owej dziewczynie niewypowiedziana była przy takim rozumie i niezwyczajnej stanowi swemu nauce, ale afekt jej, który sobie do mnie, lichego człowieka, urościła, a po prostu in plurali mówiąc, urościli, bo jako onej samej, tak rodziców obojga, jako [i] domownicy, poddani, już mnie tam właśnie za własnego syna mieli pańskiego. Ofiarując to w dyspozycyją boską a ścisnąwszy nóżki Panu Jezusowi, którego miałem na obrazie z Najświętszą Panną, to zaraz jako plastr przyłożył i ochota zaraz nastąpiła ta, żeby do Polski jechać, a tam nie zostawać. Nazajutrz otrąbiono za trzy dni ruszenie; aleć się odwlekło do tygodnia, bo kurfistrz przysłał prosząc, żeby mu cokolwiek zostawić komonika, przynajmniej dla sławy, że nie wszyscy Polacy wyszli ex regno Daniae. Takie tedy conclusum, że naznaczono Piaseczyńskiego z półtora tysięcy ludzi. Jak ten stanął ordynans, zaraz też consilium mego pana Rylskiego odmieniło się; bo co mię przedtem odwodził, żeby nie zostawać, tak in contrarium przywodził, żeby zostać, ex ratione że i on zostawał się, podając mi wiela sposobów, że będzie wiela okazyj, że tam możemy być i postanowić de ulterioribus, a potem wolno będzie czynić z tym, co chcieć. Znowu tedy nachyliła się myśl do tej perswazyjej. Ksiądz Piekarski dowiedział się o tym traktacie. Dopiero inwektywy na mnie: „Nie czyń tego! Coć po tym? Albo wiesz, quo fine rzeczy pójdą? A kiedy cię tu uwiedzie dulcedo dobrego mienia et usus cohabitandi, żeć do tego nie przyjdzie wyjechać do Polski, kiedy nastąpią persuasiones continuae i ułowią cię, że tu mieszkać będziesz — z jakim przestajesz, takim się stajesz — zostaniesz lutrem. Aż tu będzie piękna: żony dobrać, a duszę stracić. A do tego co by za pociecha rodzicom i krewnym z tego tu dobrego była ożenienia, gdyby przez poczty tylko o tobie słyszeli, a ciebie nie widzieli? Tak właśnie, jakobyś też umarł a dostał się do nieba, gdzie jest regnum amplissimum i z większymi dostatkami niżeli pana Dywarna facultates. Nie toć to jest pociecha słyszeć o krewnym, że się on ma dobrze za 200, za 300 mil, ale to, kiedy ja mam go blisko. Nie czyń tego, proszę!” Takci się tedy stało, i podobno dobrze, bo Rylski prędko potem na Fionijej zginął. Quis scit, jeżeliby się tam i mnie nie dostało? Bo pewnie i ja tam zostawszy musiałbym był tej okazyjej nie omieszkać. Poszliśmy tedy szczęśliwie ku granicy, pożegnawszy się z owymi, co tam zostawali, a zapłakawszy poglądając w tamtę stronę, gdzie się mnie na zimę spodziewano. Oni zaś, jak się dowiedziano, że się wojsko nasze rusza do Polski, wyprawiono tegoż to Wolskiego z listem, ordynowawszy go, jeżeli już wojska w obozie nie zastanie, żeby gonił choćby do Amburku , prosząc przynajmniej, żebym w Amburku zaczekał na dalszą konferencyją. Ubrali chłopa w niemieckie suknie, a język był mazowiecki, bo nie umiał więcej wymówić, tylko: „Gib Brut, gib Szpek, gib Haber!” I tym podrwili; bo gdyby był w polskich sukniach jechał, ledwie by był wojska nie dogonił od obozu w piętnastu mil (jakom zaś konfrontował czas z jego powieści); ale przejechawszy owe miejsca, które byli zalegli Szwedzi — bo już byli, skąd przyszli, nazad uciekli nie chcąc z kurfistrzem experiri — napadł na cesarskich. Mówią do niego po niemiecku, nic; po łacinie, nic; dopieroż mówią: „Szpieg ty jakiś: suknie niemieckie, według stroju mowy nie masz.” Wzięli konia, odarli i listy przeczytawszy piechotą go nazad puścili. I tak nie przyszło owych ostatnich czytać komplementów, o których zaś Wolski powiedał wyszedszy do domu stamtąd, że niepodobna rzecz, aby było nie uczynić dla tych listów, które były od rodziców. Te listy czytali przy nim cesarscy i zaś potem, kto umiał po polsku, pytali go de statu rerum, co to i jako. Jak powiedział, którzy uważni, mieli za złe tamtym, co go zatrzymali i porabowali, ponieważ to w takiej był posłany materyjej. Kazali mu tedy czwartego dnia potem wyniść wolno spod warty; który jako powrócił do pana, dopiero napełnił się dom lamentem. Bo oni jeszcze mieli nadzieję, że za tymi listami zostanę w Hamburku, jeżeliby był z nimi dogonił, a stamtąd już by były sposoby przejazdu. To dziwna — żem zaś konfrontował czas z czasem według relacyjej Wolskiego — to właśnie wtenczas, kiedy się tam źle działo, kiedy go z listami zatrzymano, kiedy za powrotem owe w domu nastąpiły żale, to mnie też takie ciężkości na sercu czyniły, żem nie wiedział, jeżelim żyw. Zaręba Jędrzej to mię nie odstąpił piędzią, widząc po [m]nie owe alterationes. Jak to przecie serce praesentit! W tym wszystkim znać boskiej woli nie było i dlatego tak się stało. Jakeśmy tedy odeszli z Jutlandu, Piaseczyński Kaźmierz, jako mąż chciwy i w rycerskim dziele prawie par Czarnieckiemu, starał się pilnie, żeby stawać pro gloria gentis i żeby owi, którzy z nim aemulabantur widzieli, że tam nie darmo chleba zjada. Piaseczyński tam, żeby sobie i Polszcze dobrą zostawił sławę, upatrzywszy tedy czas i widząc, że już Szwedzi nie tak diligenter jako przedtem, póko nasze wojsko nie przeszło, pilnują lądów Fijonijej, ale bardziej tam się opponunt przeciwko cesarskim i brandoburskim, wziąwszy u kurfistrza 3 regimenty piechoty przeprawił wojsko w statkach i konne, i piesze. Lubo tedy broniono potężnie naszym wysiadać, ale jakom już namienił, rozerwaną mieli Szwedzi potęgę po różnych szańcach nad lądami; niżeli się tamci zgromadzili, tymczasem ni[e] mogli ci wytrwać i wpuścili naszych na ląd. Skoczyli tedy nasi konni na owych, rozerwali i wycięli, a potem stanąwszy czekali, że więcej będą mieli gości, gdyż tam samych Szwedów było 12 tysięcy; tameczni zaś incolae kożdy strzelec, kożdy żołnierz, a do tego i charakternik. Przyszła tedy potęga na małą ludzi garzć. Jak się zerwą z obu stron, zaraz w pierwszym impecie pułkownik Piaseczyński kulą w piersi uderzony zginął. Ryłski, brat mój, równo z nim zginął, towarzystwa kilka także i czeladzi. Ale też jak im ów ogień wytrzymali, a wzięli na szable, już też Szwedom i nabijać nie było czasu. Et interim przeprawiło się więcej Prusaków inszym miejscem, to jest tym, skąd już byli Szwedzi poschodzili: dopieroż Szwedów ścinać, kłuć, strzelać. Szwedów wycięto, miasta i wsi porabowano. Wszyscy tam mieli zadosyć, bo się Polacy mścili krwie swego pułkownika. I wszystkim incolis znacznie się dostało; jak w pół zginęło ich, bo ich zastano in armis i bronili się tak jak Szwedzi; bo oni już cale króla szwedzkiego mieli za pana nie spodziewając się nigdy, żeby kiedy dał sobie ich wydrzeć. Ale jak oni odstąpili pana, tak też ich protektor piekielny, w którego oni totaliter ufają. Aleć to i dyjaboł ustąpi, kiedy Bóg ma kogo skarać. W całym królestwie szwedzkim i w duńskich niektórych prowincyjach tymi dyjabłami tak robią, jako niewolnikami w Turczech, i co im każą, to czynić muszą, i nazywają ich spiritus familiares. Kiedy był posłem do Szwecyjej Rej , zachorował mu stangret jego kochany, którego zachorzałego zostawił u pewnego szlachcica, mając go odebrać powracając nazad do Polski. Ten chory leżał w jednej izbie pustej, a kiedy go gorączka ominęła, usłyszał muzykę jakąś pięknie grającą. Rozumiejąc, że to tam w inszych pokojach grają, leży. Aż z myszej jamy wyskoczy jeden chłopek maleńki, po niemiecku , za nim drugi i trzeci, [a]że potem i damy; muzykę też coraz to lepiej słychać, poczną tańcować po izbie. Ów woźnica w okrutnym strachu. Potem wezmą wychodzić parami i wychodzić do drzwi, [a]że wyszła i muzyka, wyprowadzono i pannę, zwyczajnie tak jak do szlubu ubraną; wyszli tedy drzwiami z izby, jemu żadnej nie czyniąc wiolencyjej. Ów ledwie od strachu nie umiera. A potem powrócili jednego malca, który mu mówi: „Nie turbuj się tym, co widzisz, bo tu tobie i włos z głowy nie spadnie; my jesteśmy tu domowi duchowie. Mamy też to wesele swoje: żeni się nasz brat, idziemy do szlubu i nazad tędy powracać będziemy, i ciebie też weselnego aktu uczyniemy uczęśnikiem.” Ów nie życząc sobie patrzyć na owo spectaculum wstał i założył drzwi na haczek, żeby tamtędy nazad nie powracali. Skoro tam już po owym szlubie powracają, aż drzwi zamknięte. Muzykę znowu słychać; interim ruszą drzwiami: zamknięte. Wlazł jeden malusieńki szparą pode drzwi i uczyniwszy się w oczach jego dużym mężczyzną pogroził mu tylko palcem i złożywszy haczek, otworzył drzwi i tak[im] się znowu co i pierwej traktem prowadzili, i potem w owę myszą jamę po [w] chodzili. Kiedy już jakoś za godzinę czy lepiej, wyszedł znowu jeden z owej dziury i przyniósł mu. na talerzu kołacza bogato konfektami i rozenkami przeplatanego mówiąc: , „Ten młody posyła-ć, żebyś też zażył weselnych wetów.” Odebrał ów z wielkim strachem i podziękowawszy postawił wedle siebie. Przyjdą potem do niego ci, co go doglądali w jego chorobie, i ten medyk, co koło jego zdrowia chodził. Pytają: „Ktoć to dał?” Powiedział wszystkę sprawę. Pytają: „Czemuż nie jesz?” Powieda, że „się ja tego boję jeść”. Owi mu: mówią: „Nie bądź prostakiem, nie bój się: dobre to rzeczy; nasi to są domownicy, nasi przyjaciele, jedz!” Ów po staremu nie chce. Wziąwszy owi kołacz, przed oczami jego zjedli powiedając mu, że „się to tu nam często dostaje jadać od nich, a nic nam nie szkodzi”. Zażywają oni ich tam i do roboty, i do różnych posług. W tę protekcyją. Fi [o] nowie bardzo ufali, aleć nie słyszałem od żadnego Polaka, żeby się któremu szabla na karku wyszczerbieła; bo też zawsze przed okazyją kulę przyprawiali, pocierali różnymi świątościami. Śliśmy nazad ku Polszcze do samego Hamburka tymże co pierwej traktem. Widzieliśmy tam klasztor augustyjański, z którego Marcin Luter na apostazyją uciekł. Stał w nim Wojewoda. Ja zaś był w tym curiosus, żem wszystkie miejsca, piękność i ozdobę jako klasztoru, tak celi zrewidował; nawet i w celi, gdzie mieszkał, byłem, bośmy się kilka nas [o] powiedzieli, żeśmy lutrowie, i dlatego nas poufale wodzili i pokazowali wszystkie miejsca owego antiquitales, i powiedali zaraz, co i jako się działo; my też wzdychali. Zowie się ten klasztor, (jeżeli dobrze pamiętam, Uraniburgum . Strukturą cudownie piękną i w miejscu bardzo sposobnym do obrony, bo go oblewa srogie jezioro na kształt morza ze trzech stron; z czwartej strony tylko przystęp, i to w wielkiej równinie. Cela w nim kożda tak piękna, żeby się mogła nazwać gabinetem królewskim; a jest ich z pięćset. Okna po wszystkich malowane, wielkie, a po staremu jasne, bo na jednych kwaterach są różne piktury świętych bożych, a najwięcej Najświętszej Panny, wszystko cum inscriptionibus, a drugie z białego jako kryształ: szkła. Kościół sam tak piękny i wspaniały, że mu równego nigdzie w Polszcze nie widzę. Ołtarze, obrazy staroświecką robotą, ale tak śliczne farby, pokosty i pozłoty, tak śliczny porządek, że i proszka na niczym nie zobaczy, rzekłby kto, jakby dopiero trzeci dzień stamtąd zakonników wygnano. Intrata — powiedają -— wielka jest do tego klasztoru, ale też — powiedają — zakonników bywało 400. Po wszystkich tedy owych celach, gdzieś jeno zajrzał, było pełno kobiet, dzieci,