Bańka mydlana

I

Nigdy miasteczko nasze nie przedstawia tak doskonałego obrazu jałowej i skwarnej pustyni, jak w dnie letnie w porze zachodu słońca. Bóg widzi, że nie jest ono nigdy ani świetnym, ani wesołym; lecz kiedy po dniu upalnym tumany kurzu i wyziewy kuchenne obejmują je niby wysokim kloszem z brudnego szkła, kiedy rozpalone kamienie bruku zieją suchym gorącem, a ostatnie blaski słońca jaskrawe łuny rzucą na białe ściany kościołów i kamienic, kiedy chodniki ulic głównych zalegną czarne gromady przechadzających się Żydów w długich chałatach i Żydówek w aksamitnych paltotach i kapeluszach z kwiatami, na placach chmary Żydziąt gonią się i wywracają w krztuszącej kurzawie, a na bocznych ulicach krowy wracające z pastwiska poważnie kroczą i z przeciągłym ryczeniem do bramy domostw pochylonymi łbami uderzają; kiedy tu i ówdzie gromady jednokonnych dorożek stają w zaklętej jakby nieruchomości, konie drzemią, a dorożkarze w czerwonych pasach, nie mając nic innego do robienia, drzemią także; kiedy co chwila w rękach przechodniów ukazują się białe chustki ocierające kroplisty pot z mizernych, rozpalonych, skrzywionych twarzy albo w pobliżu leniwie ciekących rynsztoków przyciskające organ powonienia — wtedy spada na miasto ocean ciężkiej, suchej, dławiącej i beznadziejnej nudy. Tam, kędyś, nad szerokimi polami, płyną wysoko różowe puchy obłoków, na zachodzie łagodzone przez liliowe błękity nieba wieszają się świetne tęcze z purpury i fioletu albo ogromne, ciemne, złotem obrębione chmury rysują fantastyczne lasy i zamczyska, upajające wonie i świeże powiewy nadchodzącego wieczora płyną powietrzem… Gdzie indziej znowu, w murach miast wielkich i ludnych… Tu — nic. Wprawdzie od czasu do czasu ku rozweseleniu publicznego ducha w czymś na kształt ogrodu huczeć i dąć zaczynają instrumenty wojskowej orkiestry, a przy energicznych dźwiękach tych małomiejskie lafiryndy osoby swe wraz z akcesoriami z rozkoszą roztaczają przed wzrokiem oficerów brzęczących ostrogami, urzędników w binoklach i rzadszych już dygnitarskich okazów, które oprócz binokli noszą jeszcze na obliczach swych długie, spiczaste bokobrody. Wprawdzie w dość gęsto po mieście rozstawionych budkach z sodową wodą czarowne Fryny w loczkach i kokardach świegotliwe rozhowory toczą z niezbędnymi, na każdym miejscu obecnymi oficerami i urzędnikami w binoklach. Wesoło jest lafiryndom, Frynom, brzęczącym ostrogom, binoklom i spiczastym bokobrodom; ale ktokolwiek nie ma szczęścia należeć do żadnej z powyższych grup społecznych, ten w miejscu tym i w tej porze czuje w piersi swej wysuszający powiew pustyni, a w głowie jego, jak w źródłach pewnych kwiaty, myśl zamienia się w kamień.

W takiej to chwili dnia letniego szła przez ulice miasta para ludzi, widocznie małżeńską parą będąca. Kobieta, skromnie, lecz dostatnio ubrana i dość młoda jeszcze, nie była ani piękną, ani brzydką. Przysadzista nieco i ciężka, cięższą jeszcze wyglądała w zanadto trochę wyfalbanowanej i niezupełnie zgrabnie do mody przystosowanej sukni. Na kapeluszu jej było też za dużo pąsowych kwiatów i brosza spinająca czarny jej szal była także za dużą i zanadto fałszywym kamieniem błyszczącą. Wszystko to przecież dowodzić mogło tylko małej mieszczańskiej próżności chcącej wyrównać strojem tej lub owej sąsiadce czy znajomej, bo co się tyczy zalotności lub chęci popisywania się z czymkolwiek, tych nie było ani śladu w kobiecie tej, której błękitne, bardzo ładne oczy patrzały poczciwie i łagodnie, a policzki, widoczną skłonność do utycia okazujące, lecz gładkie i świeże, pokryte były silnym rumieńcem zmęczenia. Zmęczoną była, niemniej wesołą i co chwilę towarzyszącemu jej mężczyźnie coś ze śmiechem pokazywała. Śmiech jej świeży był i szczery, uwagom, które mu towarzyszyły, nie brakło trafności i rozsądku.

— Patrz, Jasiu! czy widzisz, Jasiu?

Ale Jaś wyglądał tak zupełnie, jak gdyby nic na niebie i ziemi pocieszyć go nie mogło. Szczupły, zgrabny, trzydzieści parę lat mieć mogący, zgrabnie i dość wytwornie ubrany, był on zapewne w chwilach zwykłych bardzo przystojnym. W tej chwili przecież twarz mu oszpecał wyraz niezwykłego, pognębiająco złego humoru. Było to połączenie smutku, nudy i rozjątrzenia. Przez ulice miasta ciągnął się jak niewolnik po więziennym podwórzu. Spojrzawszy na jaskrawą, nużącą wzrok facjatę kościoła niecierpliwie zamrugał powiekami i wlepił wzrok w ziemię; tuż koło uszu swych usłyszawszy wrzask dwojga Żydziąt ciągających się wzajemnie za rude włosy skrzywił się okropnie. Usta jego układały się pod rudawym wąsikiem w wyraz taki, jakby przełykał coś niesmacznego, a śmiechy i swobodne gawędzenie żony sprawiały na nim wrażenie wiejącego wiatru. Po prostu nie słuchał ich wcale. Widocznie kobieta spostrzegała ten zły humor i to posępne zamyślenie męża, bo od chwili do chwili rzucała na niego przelotne wejrzenie, a błękitne, błyszczące jej oczy mąciły się i przygasały. Lecz spostrzegając udawała, że nie widzi nic i zamiast zarzucać go natrętnymi pytaniami rozmową swą rozerwać czy rozweselić go usiłowała.

— Patrz, Jasiu, patrz! — zawołała znowu i stanęła.

Tymczasem i on patrzał także, a nawet wzrok jego rozjaśnił się i ożywił znacznie. Widoczek, który zwrócił uwagę ich, nie przedstawiał nic osobliwego. Był tam nieduży kawałek przezroczystych, zielonych sztachet, a za nimi, w głębi małego ogródka, szary dom z sześciu oknami i gankiem o dwu słupkach.

Przez pootwierane na oścież okna domu widać było białe firanki, błyszczący samowar z imbrykiem i tylne poręcze sprzętów, w ogródku rosły dwa klony z gęstymi i rozłożystymi gałęźmi, a na kilku klombach kwitły lewkonie, astry, bratki i wysmukłe, sztamowe róże. W tej chwili właśnie młoda służąca, bosa i z rozczochraną głową, i dorastająca panienka, w różowym perkalu, zajęte były w ogródku polewaniem kwiatów, a siwy jegomość jakiś na ganku siedzący z ogromnymi okularami na nosie wczytywał się pilnie w grubą książkę, w której po tęczowych jej brzegach z dala poznać można było zbiór ustaw prawnych.

Czy podobna, aby tak niezmiernie skromny widoczek mógł kogokolwiek zachwycić i przykuć do miejsca. Widocznie jest to możliwym, bo przebywająca miasto małżeńska para stała przed zielonymi sztachetami jak przykuta do miejsca, i w zachwycenie wprawiona kobieta nie tylko wytrzeszczyła szeroko swoje ładne oczy, ale nawet otworzyła nieco usta i we wpółrzewnym a wpółgapiowatym uśmiechu ukazywała zza warg pąsowych białe, zdrowe zęby. Fizjonomia mężczyzny była wprawdzie tego rodzaju, że wyraz gapiowatego podziwu powstać na niej nie mógł. W zamian, zagasłe przed chwilą oczy jego błysnęły, a myślące czoło wypogodziło się pod wpływem uczuwanej przyjemności.

— Mój Boże! — szeptała kobieta — jakie śliczne kwiaty!

— I te klony… takie cieniste! — powtórzył mężczyzna i wnet dodał: — Helka przystojnieje i ładniejszą jeszcze będzie od panny Józefy.

Stosowało się to widocznie do podlotka w różowej sukni.

— Jaki tam miły chłód być musi! Patrz, Jasiu, toż to już tam, pod drzewami, szarzeje prawie, a na ulicy jeszcze taka spieka.

Z blaszanych polewaczek kołyszących się w rękach służącej i podlotka strumienie kroplistej wody ze szmerem lały się na kwiaty buchające silną wonią.

Mężczyzna z rozkoszą widoczną woń tę wciągał w piersi, kobieta splatając ręce szepnęła:

— Mój Boże! Żeby to nasza Jańcia mogła po dniach całych bawić się w takim ogródku! Jakby to jej zdrowo było!

— Chciałbym przywitać się z tą milutką Helką, ale mnie zaraz nieznośny ten Skiwski przytrzyma… Nudny gaduła i w dodatku… niekoniecznie uczciwy człowiek. Już to pannie Józefie i Helci powinszować takiego stryja…

— Toteż Józia wkrótce już wyjedzie i siostrę zabierze…

Siwy jegomość zdjął okulary i podniósł głowę znad książki, panienka w różowym perkalu cienkim głosikiem szczebiocząc coś do rozczochranej sługi z polewaczką swą zbliżała się ku sztachetom. Niegrzecznie byłoby stać tam dłużej i do cudzych kątów zaglądać. Odeszli. Chodnikiem wąskim i ostrymi kamykami jak ćwieczkami najeżonym postępując a o pobielony parkan jakiś, który białe ślady na odzieniu ich zostawiał, ocierając się kobieta rzekła:

— Wiesz co? Jasiu? Józia mówiła mi, że Skiwski najdalej za lat parę dom swój sprzeda i przeniesie się na mieszkanie do syna… Po co staremu kłopot ten? Cóż ty, Jasiu, na to?

Zapytany z niecierpliwością pewną odpowiedział:

— A cóż ja na to? co mnie do tego?

— Jak to: co ci do tego? nieraz już przecież mówiliśmy z sobą o tym, jakby to było dobrze dom ten z tym ogródkiem kupić!

— Nie wiedzieć za jakie pieniądze! — gniewnie już prawie rzucił mężczyzna.

— Jak to: za jakie? Za te, które sobie zbierzemy. Mamy już przecież około dwóch tysięcy, a słyszałam, że Skiwski sprzedałby dom swój za sześć.

— Bagatela! niewielka różnica!

— Wielka, to wielka, ale da Bóg nie poumieramy ani jutro, ani po jutrze! pomału, pomału, zbierze się…

— Póki słońce wejdzie, rosa oczy wyje! — sarknął mężczyzna, a potem uchylając nieco czapki i pot z czoła ocierając szydersko dodał: — Jakie to są wielkie, wygórowane marzenia! Dom własny z pięciu klatkami, dwa drzewa i trochę kwiatów. Żeby tylko w zimie nie marznąć w wilgotnych murach, a w lecie nie schnąć na bruku… Ot! A jednak i to za wiele! i na to czekać trzeba, aby może nie doczekać się nigdy! Psie życie!

Powietrze stawało się coraz gęstszym i duszniejszym. Najlżejszego znikąd powiewu wiatru, a tylko w zaułku z wysokimi domami, w który właśnie weszli, smrody kuchenne wychodzące z suteren i opadające w dół czarne dymy kominów.

Po prostu oddychanie stało się pracą. Kobieta ocierając także pot z czoła i twarzy i ciężko dysząc wesoło jednak mówiła:

— Cóż robić? Jasieczku! trzeba czekać! młodzi jesteśmy. Jańcia mała… o, Boże mój! jakże gorąco! Chwała Bogu, że już blisko do domu…

— A w domu co? — ironicznie zapytaś Jaś.

— Jak to: co? A herbata!… — naiwnie zawołała kobieta, lecz rzuciwszy spojrzenie na twarz męża do najwyższego już stopnia sposępniałą dodała: — Zawsze tam jednak chłodniej trochę… odpoczniesz… i Jańcię Józia do domu już odprowadzić musiała…

Na koniec znaleźli się przed bramą tego domu. Była to duża kamienica, której ściana, trochę brudna i trochę z tynku odarta, wznosiła się nad zaułkiem. Mirewiczowie weszli do mieszkania, którego okna wychodziły z jednej strony na zaułek, z drugiej na dziedziniec z oficynami i stajniami, ciasny, brudny, napełniony stosami opałowego drzewa i belek, na których ze skrzypieniem i wrzaskiem kołysały się roje żydowskich dzieci.

Mieszkanie składało się z czterech pokoi, z których największy, jadalnią będący, wesoło wnet błysnął światłem lampy wiszącej u sufitu nad stołem przykrytym ceratą i krzesłami ostawionym. Drugą lampę Mirewicz zapalił w pracowni swej, na biurku napełnionym papierami i książkami. Oba oświetlone pokoje urządzone były skromnie, lecz dość wygodnie, i panowała w nich czystość nieskazitelna. Zapaliwszy lampę Mirewicz ze stukiem zamknął okno, przez które wchodziło z dziedzińca duszne i cuchnące powietrze i rzucając się na stojący u ściany szezląg mówił znowu:

— Psie życie!

Potem czoło na dłoni oparłszy pogrążył się w zamyśleniu. Mirewiczowa za to nie zamyślała się ani na chwilę. Kędyś, za jadalnią, w kuchni zapewne, słychać było głos jej dźwięczny i donośny:

— Nie zagotował się samowar? jeszcze nie zagotował się? A, moja Kasiu! jakże można było nie nastawić go wcześniej? pewnieś do ogrodu na muzykę latała!

— Jak Boga kocham, proszę pani…

— No, nie przysięgaj tylko! ot, dmuchaj lepiej! mocniej! poczekaj! ja sama podmucham!

— Już gotuje się, proszę pani. Para! o, para już idzie!

Rozległ się stuk gdzieś z boku roztwierających się drzwi i Kasia — wedle panującej mody miejscowej — rozczochrana i bosa, wpadła do jadalni z błyszczącym i parą buchającym samowarem. Za nią Mirewiczowa, w sukni osłoniętej naprędce płóciennym fartuchem, niosła koszyk z bułkami, masielnicą i kilka talerzy.

— A sztuka mięsa odegrzana? Żywo, Kasiu, idźże ją odegrzewać! O Boże, mój Boże! A Jańci jak nie ma, tak nie ma! Już by ją Józia dawno odprowadzić była powinna!

Posępnie zamyślony Mirewicz usłyszał nagle obok siebie na nutę płaczu nastrojony głos żony:

— Jasiu! mój Jasiu! Wyobraź sobie, że Józia dotąd jeszcze Jańci nie odprowadziła…

Z przykrością przerwał bieg swych myśli.

— I cóż stąd? Skoro poszła z panną Józefą, możesz być przecież o nią zupełnie spokojną. Wiesz sama, że panna Józefa jest uosobieniem powagi i rozsądku…

Ostatnie wyrazy wymówił ze złośliwym przekąsem. Dosłyszała to Mirewiczowa.

— Mój Jasiu, nie wiem, dlaczego od czasu jakiegoś zacząłeś nie lubić Józi… Wprzódy tak admirowałeś ją…

— At! — rzekł — admirowałem… inteligentniejszą jest i wykształceńszą od innych tutejszych kobiet, a więźniowi zamkniętemu w ciemnicy najmniejszy promyk światła wydaje się czymś nadzwyczajnym i prześlicznym…

Słowa te wywarły na Mirewiczowa bardzo przykre wrażenie. Nie odpowiedziała nic, ale przy biurku męża stojąc z oczami w papiery wlepionymi zamyśliła się smutnie. On milczał także; wtem na dziedzińcu ozwał się turkot dorożki i u samych drzwi mieszkania głos kobiecy, dźwięcznie i imponująco brzmiący, u stróża domu zapewne zapytywał:

— Czy tu mieszka pan Jan Mirewicz?

— Jasiu! Jasiu! pewno jakaś nowa klientka, z interesami… ja tu niepotrzebna, ale przez drzwi popatrzę…

Ze słowami tymi cofnęła się do ciemnego pokoju, a bosa i rozczochrana Kasia drzwi otwierała. Po krótkiej chwili przybyła kobieta ukazała się w pracowni Mirewicza i — o Boże! — jakimże blaskiem zajaśniała na tle skromnych ścian tych słabo oświetlonych a oklejonych tanim obiciem w szafirowe kraty! Było to jakby niebieskie widzenie, zesłane na ziemię umyślnie po to, aby napoić rozkoszą znudzony i posępny wzrok Mirewicza. Wysoka, kształtna, jasna blondynka z silnymi rumieńcami na białej twarzy, ubraną była trochę fantastycznie, lecz bardzo uroczo, w jakieś jasne draperie, a fantastyczny kapelusik jej, wpółkobiecy, wpółmęski, zuchwale i wysoko podnosił się nad jej czołem, tak zarzuconym płowymi loczkami, że aż opadały jej one na oczy… jakie oczy!

Ach! dumnie, śmiało i zarazem wahnie patrzały one na Mirewicza, gdy uśmiechającymi się ustami wymawiała:

— Nie poznajesz mię, Jasiu?

Mirewicz, jakby oczom własnym nie wierząc, rzucił się naprzód i znowu stanął.

— Paulinka Mirewiczówna! — zawołał.

— Paula Mirewicz! — poprawiła i wyciągnęła ku niemu ręce, dość duże i niezupełnie klasycznych kształtów, ale duńskimi, długimi rękawiczkami ociągnięte. Mirewicz pochwycił je i do ust swych poniósł.

— Jak to? ty, kuzynko, tutaj? skąd? kiedy? dlaczego?

— Z daleka! w tej chwili! Przejazdem w dalekie strony! — zawołała śmiejąc się i rzuciwszy na stół wykwintny parasolik na szezląg osunęła się, a raczej upadła, obie ślicznie obute nóżki daleko przed siebie wyciągając, a zdjęty z głowy kapelusik rzucając na krzesło, na którym on, parę razy kulka przewróciwszy, znieruchomiał i zuchwale zjeżył się wysokim swym skrzydłem.

— Słyszałam, że ożeniłeś się! zaznajomże mnie z żoną swoją, bo przecież dopóki u was mieszkać będę. Ale poczekaj, niechże ci się przypatrzę! jak wyglądasz, czy bardzo zmieniłeś się? Z dziesięć lat już cię nie widziałam!

Zerwała się z szezlongu i Mirewicza za ramiona pochwyciwszy oglądać go zaczęła od stóp do głowy, niby wódz żołnierza stającego do musztry. Ręce jej przyciskały mu ramiona, a śmiałe oczy ciekawie i bystro zatapiały się w jego twarzy. Mirewicz, zdziwiony i zachwycony, oblał się silnym rumieńcem; Paula wybuchnęła rubasznym trochę, ale serdecznym śmiechem.

— Cha, cha, cha! — śmiała się — rumienisz się jak staroświecka panienka! cha, cha, cha! Czy ożeniwszy się przemieniłeś się w mniszkę? Otóż to! teraz mężczyźni przemieniają się w kobiety, a kobiety w mężczyzn.

Rumienienie się, mój drogi, jest dowodem zbytniej wrażliwości naszych nerwów… Ale wy tutaj ciemni pewno jesteście jak w rogu i nie śledzicie rozwijania się idei czasu…

Trzymając ręce jej w swoich i patrząc w jej oczy Mirewicz wpółserio, wpółżartobliwie mówił:

— Ależ owszem, śledzimy… śledzim… ja przynajmniej bardzo śledzę… w tej chwili jednak wiem, czuję i rozumiem to tylko, że jesteś śliczna!

Z gniewem niby wyrwała ręce z jego dłoni i znowu na szezląg upadła.

— Cóż to? — zawołała — czy myślisz, że ja jestem taką kobietą, której komplimenty mówić można? Wy nie możecie odwyknąć od waszych gąsek i kwoczek żyjących cukierkami, którymi je karmicie… Ja, mój drogi, do innego już gatunku kobiet należę… Samodzielną jestem, od was, mężczyzn, niczego nie potrzebuję, ani chleba, ani cukierków… Jak poznasz mnie dobrze, przekonasz się, że są już na świecie kobiety, które pod każdym względem mają prawo stanąć na równi z wami…

Wątpić było nie podobna, że wszystko to mówiła szczerze i z głębokim nawet przejęciem się. Szlachetna duma podniosła wysoko czoło jej zarzucone płowymi loczkami, w oczach błysnął zapał, usta okrążył wyraz poważnego zamyślenia. Mirewicz spoważniał także, a na wyrazistej twarzy jego odmalowała się głęboka radość. Wziął jej rękę i z poważnym rozrzewnieniem rzekł:

— Widzę, Paulo, że jesteś kobietą niepospolitą. Jakież to szczęście dla mnie, żeś tu przyjechała. Na pustyni tej będziemy razem, choćby przez czas jakiś, pracować, myśleć… będziemy sobie nawzajem dopomagać w znoszeniu ciężkiego życia…

Ze zdziwieniem na niego spojrzała.

— Ciężkiego? a dlaczegóż ma być ono ciężkim?

Uśmiechnął się gorzko.

— Są ludzie, którym okoliczności tak się złożyły…

— Chyba głupi! — rzuciła krótko i wstała z szezlonga.

— Człowiek, mój drogi, na to jest stworzony, aby być szczęśliwym… czy nie czytałeś, co o tym napisał…

Tu zacytowała nazwisko jednego z najgłośniejszych myślicieli i tytuł jednego z najpoważniejszych i najtrudniejszych do zgłębienia dzieł spółczesnych.

— Jak to! ty czytujesz takie rzeczy? — z uradowaniem zawołał Mirewicz.

— Jeszcze by nie! ja tylko tym żyję…

— Co za szczęście! i ja tyle tylko mam zadowolenia, ile go znajdę w takich książkach… Ale wyobraź sobie, że tutaj o niczym podobnym z nikim nigdy pomówić nawet nie mogę…

— To po cóż tu mieszkasz?

— Muszę. Zaśmiała się.

— Ja tego słowa nie rozumiem.

Gdy tak rozmawiali, coraz większą przyjemność w rozmowie swej znajdując, w ciemnościach zalegających pokój bawialny dwa głosy szeptały także:

— Proszę pani, samowar ostygnie…

— Idźże stąd, Kasiu… cicho bądź…

— Sztuka mięsa ostygła już zupełnie…

— Dajże mi pokój… kiedy ci mówię, żebyś sobie stąd szła…

— Czy ta pani, proszę pani, zostanie na herbacie?…

— Ach, zapomniałam! No, dobrze, żeś mi przypomniała… Zbiegaj co tchu do cukierni, tej najbliższej, po ciastka… Za dwa złote, ot, masz… Powiedz tylko, żeby dał świeżych, a wracając do sklepiku zabiegnij i pół funta świeżego masła… Nie pamiętasz, czy w szafie jest jeszcze szynka?

Słychać było tętent biegnących przez ciemną bawialnię bosych stóp Kasi, a Mirewiczowa weszła do pracowni męża. Gdyby ktokolwiek w tej chwili uważnie na tę kobietę spojrzał, dostrzegłby, że aby zadysponować ciastka, masło i szynkę do herbaty, użyć ona musiała znacznego wysiłku woli. Smutnie i trwożnie wzruszoną była. Słyszała rozmowę męża z przybyłą kobietą, przez wpółotwarte drzwi przypatrzyła się wszystkim jej świetnościom; twarz jej bledszą była znacznie niż przed godziną i ręce drżały trochę.

— Żona moja, Anna; krewna, Paulina Mirewiczówna…

— Paula Mirewicz. Bardzo mi przyjemnie panią poznać!

Jak na kobietę niepospolitą, słowa te były niezmiernie pospolitymi. Niemniej Anna podniosła na nią oczy takiego wyrazu pełne, jakby spojrzeniem tym, na wpół uprzejmym, na wpół nieśmiałym i proszącym, powiedzieć chciała: &quotedblbase;Ty elegancka i mądra, nie gnęb bardzo mnie, prostej i głupiej kobiety!” Gnębić jej, w tej chwili przynajmniej, Paula nie miała zamiaru, ale też w najmniejszej mierze chęci zabrania z nią bliższej znajomości nie okazała. Jednym wejrzeniem orzuciwszy twarz wcale niebrzydką, lecz żadnymi loczkami nie przyozdobioną, kibić przyciężką i tak bardzo do jej, pełnej także, lecz kształtnej, kibici niepodobną, fartuch osłaniający zbyt wyfalbanowaną suknię i broszę wyglądającą spod brody na kształt żółtego plastra, tak bardzo niepodobne do tych draperii, które z grecka jakoś okrywały znaczną część alabastrowej szyi jej i utoczonych ramion — jednym wejrzeniem orzuciwszy tę pospolitą postać zwróciła się znowu do Mirewicza i w dalszym ciągu przerwanej rozmowy cytowała dosłownie jakiś ustęp z jakiejś uczonej książki.

— Proszę na herbatę! — z cicha ozwała się Mirewiczowa.

Był to dość długo głos wołający na puszczy; gdy jednak Mirewicz dosłyszał go na koniec i sam krewnej swej wezwanie to powtórzył, przechodząc przez mały przedpokój pracownię z jadalnią dzielący znaleźli się wszyscy troje w niemałym kłopocie z przeciśnięciem się pomiędzy trzema kuframi znakomitych rozmiarów.

Na jeden z nich, największy, wskazując Paula rzekła:

— Oto są moje książki, moje drogie, najlepsze przyjaciółki, które wszędzie wożę z sobą, z którymi nie rozstaję się nigdy.

Z rozmiarów kufra wnosząc woziła ona z sobą zawsze wcale sporą biblioteczkę. Mirewicz cieszył się coraz bardziej i całkiem już rozradowany zasiadł przy stole, nad którym paliła się lampa, a na którym stały w najładniejszej, jaka tylko być może, symetrii: koszyk z bułkami, ciastka francuskie, sztuka mięsa odegrzana i szynka pokrajana w cienkie plasterki. Rzuciwszy okiem po wszystkich przedmiotach tych Mirewicz zachmurzył się znowu. Niespokojnie patrzał na krewną swą badając zapewne wrażenie, które wywierało na niej tak nieestetyczne otoczenie, w jakim znalazła się i jego znalazła. Paula powoli ściągała z rąk duńskie swe rękawiczki i zajęta niby rozpinaniem długiego rzędu ich guzików spod spuszczonych powiek ciekawie na wszystko spozierała. Na domiar biedy Anna własnoręcznie i przy tymże samym stole przekładała z otłuszczonego papieru do masielnicy tylko co przyniesione świeże masło. Czyniła to wprawdzie żwawo i wprawnie.

Mirewicz spostrzegł na ustach Pauli przelotny uśmiech i co prędzej ujemne wrażenie, które trywialność Anny wywrzeć na nią musiała, zmodyfikować usiłował zawiązaniem na nowo przerwanej rozmowy. Zaledwie przecież zamienili się paru zdaniami, w kuchni tuż obok jadalni znajdującej się zadzwonił głosik dziecinny, a usłyszawszy go Anna zapominając o maśle i gościu rzuciła się ku drzwiom, w których też jednocześnie ukazała się ładna, dwudziestoparoletnia panna za rękę prowadząca czteroletnią, do najwyższego stopnia rozweseloną i odszczebiotaną dziewczynkę.

— No, Andziu! — z kuchni jeszcze wołać zaczęła ładna panna — oddaję ci skarb twój w całości! Niespokojną już być musiałaś…

Mniejsza o to! My bawiłyśmy się wybornie… byłyśmy w ogrodzie, słuchałyśmy muzyki, potem zaszłyśmy do Helki, która nam dała trochę kwiatków… potem…

Spostrzegłszy obecność w pokoju nie znanej sobie kobiety przestała mówić i mała Jańcia w wyciągniętej ku matce rączce trzymając pęk kwiatów od Helci otrzymanych umilkła.

— Przyjaciółka żony mojej, panna Józefa Skiwska; krewna moja, Paulina… przepraszani cię kuzynko, Pola Mirewiczówna!

— Paula Mirewicz! bardzo mi przyjemnie poznać panią.

Ładna brunetka, z delikatnym owalem twarzy, blada i trochę mizerna, lecz bardzo zgrabna, w obcisłym staniku skromnej, ciemnej sukni, uprzejmie skłoniła się przed nieznajomą, spojrzała na nią wielkimi, poważnymi, pełnymi przytłumionego ognia oczami i usiadłszy przy stole wnet gospodynię domu, częstowaniem gościa zajętą, w pojeniu i karmieniu małej Jańci wyręczać zaczęła. Gospodyni domu, zdobywając się na śmiałość, bardzo serdecznie i może aż nadto natarczywie częstowała Paulę sunąc przed nią wszystko, co tylko znajdowało się na stole, dygając, zapraszając, przepraszając… Paula też zajadała. Spore porcje mięsa i ciast przez Annę jej na talerz kładzione znikały w mgnieniu oka. Monumentalny apetyt taki zdradzał organizm niepospolicie energiczny, a którego energii i zdrowia nic dotąd nie wyczerpało i nawet nie nadwerężyło. Jedzenie przecież nie przeszkadzało mówieniu. Mówiła o tym, że osiem lat przebyła w wewnętrznych guberniach państwa, gdzie naprzód nauczycielką po domach obywatelskich i kupieckich bywała, a potem w jednym z miast dużych zajmowała się udzielaniem prywatnych lekcji. Wybornie znając trzy cudzoziemskie języki i muzykę dochody miała bardzo znaczne, ale sprzykrzyło się jej bakałarzenie i powzięła inne całkiem zamiary. Teraz, kiedy dojrzała zupełnie i własne siły swe wypróbowała, wie, że straciła wiele drogiego czasu. Teraz cele jej inne są… wyższe…

Mówiąc zwracała się wyłącznie prawie do Jana, od czasu do czasu tylko przemawiała do Józefy, której myślące oczy i spokojne ruchy wydać się jej musiały więcej obiecującymi niż poczciwa, lecz całkiem gospodarska powierzchowność Anny. Kiedy mówiła o dojrzałości swej, Mirewicz ukradkiem, lecz bacznie i ciekawie popatrzał na nią. Wiedział on dobrze, że gdy kraj opuszczała, miała już dobrych lat dwadzieścia parę… osiem lat była tam… rachunek prosty, trzydziestka w pełni albo i z górką. Lecz chyba go pamięć zawodzi! Kobieta przed nim siedząca jest po prostu młodziutką. Białe światło lampy wprost na nią padające oświeca twarz dwudziestoletnią, tym więcej uroczą, że z młodziutkimi jej wdziękami łączą się uroki niepospolitego umysłu i płynnej wymowy. Uwagi te we wnętrzu swoim snując Mirewicz mimo woli prawie wymówił:

— Co to jest jednak praca umysłowa! jak ona podtrzymuje ludzkie zdrowie i siły! Wyglądasz, kuzynko, na lat dziewiętnaście… dwadzieścia!…

Zaśmiała się wesoło.

— Ty najlepiej wiesz, Jasiu, że mam daleko więcej, ale istotnie praca umysłowa… Dzięki jej jestem zdrowa, silna i pełna tego wewnętrznego zadowolenia, które tak zbawiennie wpływa na nasz organizm.

Po delikatnych, bladawych wargach panny Józefy przemknął zaledwie dostrzegalny uśmieszek.

Rzecz dziwna! Dwudziestoparoletnia dziewczyna ta o pięknie zarysowanym, lecz bladym czole i kruczych włosach z prostotą na tył głowy w jeden splot zebranych wyglądała cokolwiek starzej od trzydziestoletniej z górką Pauli… Być może, iż nie zajmowała się ona pracą umysłową albo przynajmniej nie zajmowała się tym jej rodzajem, który organizmy, kobiece szczególniej, w tak pięknej świeżości i młodości utrzymywać umie…

— Ale powiedzie mi, kuzynko, jakimi są te cele twoje, o których mówisz? Pałam ciekawością…

Spuściła powieki i z powagą odrzekła:

— Gdybym to państwu powiedziała, wzięlibyście mię za zarozumiałą, zbyt zuchwałą, a może i potępilibyście mię całkiem, bo tu, w zakącie, rzeczy takie uchodzą jeszcze zapewne za grzech albo i występek…

I z wpółgorzkim, wpółszyderskim uśmiechem dokończyła:

— O, wierz mi, Jasiu, że w naszych jeszcze czasach rola pionierki usuwającej z drogi postępu ciernie i chwasty łatwą i błogą nie jest wcale… Kobieta będąca przedstawicielką uswobodnienia płci swojej spod wiekowego jarzma przenieść musi mnóstwo bólów, zawodów i walczyć ciężko z przesądami głupiego motłochu…

— Wielka prawda! — z przejęciem się zawołał Jan — ale jakże piękną jest rola tych, które tyle przenosząc nie przestają pracować dla najsłuszniejszej pod słońcem sprawy!

I w twarzy kuzynki-pionierki zatopił wzrok uwielbienia pełen.

— To prawda — żywo też i z silnym, ciemnym błyskiem w źrenicach ozwała się panna Józefa — ja tylko znajduję, że skoro na drodze pracujących kobiet wiele znajduje się ciężkich walk i trudów, to zdanie państwa o owej odmładzającej i wzmacniającej właściwości pracy kobiecej zostaje z tą smutną realnością w sprzeczności zupełnej.

Mówiąc to na Paulę i z kolei na Mirewicza patrzała, a wzrok jej był także śmiałym, ale w tej chwili trochę ironicznym. Paula ze zdziwieniem widocznym na nią spojrzała.

— Pani więc jesteś także… — zaczęła.

Chciała zapewne pytać, czy panna Józefa jest także pionierką, lecz ta z wesołym już uśmiechem przerwała:

— Jestem nauczycielką, wychowuję młodszą siostrę i upewniam panią, że z jednym i drugim, to jest z własnym nauczycielstwem i z uczeniem się siostry, mam nieskończenie wiele kłopotów!

Nadzwyczaj prozaiczna odpowiedź ta zmroziła Paulę.

— Tak… zapewne… — zaczęła — skoro się ma na widoku tylko chleb powszedni… a jest się jeszcze skrępowanym różnymi przesądami…

Mirewicz wstał od stołu. Odezwanie się panny Józefy sprawiło mu przykrość widoczną, coś na kształt urazy i lekceważenia malowało się na twarzy jego, gdy na nią patrzał.

— Przejdźmy do bawialnego pokoju, kuzynko.

Od kwadransa już Anna, która w toczącej się przy stole rozmowie żadnego nie przyjmując udziału, po częstowaniu i zapraszaniu gościa, aby jadł, pomyślała o oświetleniu na cześć jego skromnej bawialni; niewielki to był pokój, sztywny i nagi. Gospodarskie życie domu skupiało się w jadalni i kuchni, umysłowe w pracowni Mirewicza. W bawialnym pokoju nikt nie żył nigdy. Zgrabne mahoniowe mebelki w niewielkiej ilości i sztywnymi rzędami otaczały ściany, przed kanapą, na stole okrytym dość kosztowną nawet serwetą nie było nic prócz palącej się sporej lampy. Lampa i dwie jeszcze świece w wysokich lichtarzach oświetlały ściany białe, zimne, przyozdobione kilku zaledwie sztychami. Od dwu okien na zaułek wychodzących wiał zapach paru kwitnących roślin. Wchodząc do pokoju tego Paula obejrzała się dokoła i splatając dłonie zawołała:

— Jasiu! Jasiu! jak ty tutaj w otoczeniu takim żyć możesz?

Gest jej był tak serdeczny i przyjacielski, na twarzy malowało się tak szczere i tak gorące współczucie, że Mirewicz uczuł się głęboko wzruszonym. Wziął w swoje obie jej ręce, posadził ją na jednym z wysokich fotelów, które stół otaczały, a na drugim, tuż przy niej, usiadł sam. Trzymając wciąż rękę jej i w twarz jej patrząc z cicha wymówił:

— Na koniec znalazłem kogoś, kto mię zrozumie!

— Tak, Jasiu, zrozumiem cię z pewnością. Wszak znamy się od dzieciństwa i zawsze mieliśmy do siebie sympatię. Byłeś zawsze bardzo dobrym dla mnie, a ja zawsze widziałam w tobie tę inteligencję, te zdolności…

— One to, właśnie, czynią mię teraz bardzo nieszczęśliwym. Posiadam żądzę wiedzy, poczucie piękna, popęd do zajmowania się szerokimi sprawami, a żyję wciąż wśród głupiego, brzydkiego, ciasnego otoczenia. Praca na chleb, sucha i nudna, i czytania samotne, o których z nikim nawet pomówić tu nie mogę, oto jest całe istnienie moje… Gorzko i ciężko czuję nie zadowolone potrzeby umysłu mego. smaku i… nawet serca!

Łzy stanęły mu w oczach. Paula z wilgotnymi też oczami otarła je z lekka cieniutką chusteczką. Pochwycił pocieszającą rękę tę i gorąco ją ucałował.

— O, dawno! dawno już nie doświadczyłem rozkoszy takiej! — westchnął — mieć przy sobie taką istotę, jak ty, Paulo, widzieć współczucie jej, trzymać przy ustach tę śliczną rączkę…

Rączka oderwała się od ust jego, lecz w zamian pieszczotliwie, siostrzano przesuwała się mu po czole i włosach.

— Dlaczegóż to nie emancypujesz się, Jasiu? — szeptały drżące od wzruszenia, pąsowe usta — człowiek powinien walczyć o swoje szczęście i nie zrzekać się go nigdy… nigdy… Zrzekanie się szczęścia swego dla jakichkolwiek przyczyn jest samobójstwem… Bądź energicznym, odważnym, Jasiu, i emancypuj się! Emancypuj się koniecznie, mój biedny Jasiu!

Byli sami zupełnie; mogli swobodnie i bez przeszkody zwierzać się i pocieszać wzajem. Pracownia i przedpokój rozdzielały małą bawialnię z jadalnym pokojem, w którym na stojącej w cieniu kanapie siedziały dwie kobiety, z których jedna trzymała na kolanach śpiącą już małą dziewczynkę. Panna Józefa była już na wylocie, bo krucze włosy swe przykryła ciemnym kapeluszem i na ręce naciągała czarne rękawiczki.

— Czego ty dziś taka smutna, Anulku?

Smutna i zamyślona istotnie Anna wstrząsnęła głową.

— Cóż chcesz? — rzekła — albo to wesoło słyszeć zawsze, że on nieszczęśliwym się czuje? Alboż to przyjemnie, kiedy o n zejdzie się z kimś podobnym sobie, nie móc do ich rozmowy słowa żadnego wścibić? Oj! moja Józiu! gorzka to bieda, kiedy żona głupszą jest od męża…

— No, no! przesadzasz to, Andziu, przesadzasz! — wesoło uśmiechając się pocieszała panna Józefa — ani ty nie jesteś idiotką, ani twój mąż nie jest geniuszem…

— Już to co do tego — z żywością przerwała Anna — to już wybacz, ale ja sama wiem i uznaję, że on jest bardzo rozumny, uczony i że ja nie jestem stosowną dla niego parą… Ale ty, Józiu, uprzedziłaś się do niego i od jakiegoś czasu, uważam, że unikasz go nawet… Szkoda! bo towarzystwo twoje sprawiało mu wielką przyjemność… tyś także wykształcona! Coś musiało zajść pomiędzy wami, ale co by to takiego było, domyśleć się nie mogę.

Bladą twarz bladej panny oblał nagle krwisty rumieniec.

— Ależ, proszę cię, Andziu, nie łam sobie nad tym głowy i nie domyślaj się niczego! Nic wcale pomiędzy nami nie zaszło. Ot, ja po prostu na rozmowy z twoim mężem czasu nie mam. Wiesz dobrze, że mam siedem godzin lekcji dziennie, a oprócz tego przygotowuję Helkę do zdania egzaminu w gimnazjum onwilskim…

— Wyjedziecie więc na pewno?

— O! najpewniej! Dłużej przebywać w domu stryja byłoby gubić przyszłość Helki…

Anna przyjaźnie kibić jej objęła.

— Moja ty biedna Józiu! Ależ ty zapracowujesz się, zdrowie tracisz, a wszystko tylko dla Helki i dla Helki!

Zaśmiała się.

— Cóż chcesz? — odpowiedziała wesoło — przysłowie mówi, że każdy człowiek ma swego konika, na którym jeździ. Moim konikiem jest to, aby nie dać zmarnować się zdolnościom siostry i wykierować ją na pracującą, niezależną, o ile to być może, szczęśliwą kobietę. W Onwilu będzie ona mogła brać lekcje prywatne od nauczycieli daleko lepszych niż tutejsi, ja sama też uczyć się jeszcze tego i owego będę, a potem…

Wstała i ciemne, ogniste jej oczy z marzącym wyrazem tkwiły w przestrzeni. Prędko jednak obudziła się z zamyślenia i rękę do Anny wyciągnęła.

— Bądź zdrowa! dobranoc! na przyszłą niedzielę znowu do ciebie przybiegnę… Jak Jańcia smaczno zasnęła!… Helka moja gdzieś nad książkami siedzi i pewno tam beze mnie biedzi się z jakąś trudnością… Dobranoc!

Wybiegła. Anna wstała z kanapki i zwolna przeszedłszy przedpokój w pracowni męża stanęła w niepewnej i wahającej się postawie. Czy wejść do bawialni, czy nie wejść? Grzeczność względem gościa nakazywała wejść, ale znowu przeszkodzi im może rozmawiać i o n niezadowolonym z niej będzie?… Oni tam z takim ożywieniem i tak wesoło rozmawiają.

— Kuzynko! Paulo, droga! śliczna! powiedzże mi na koniec, jakie to są te twoje wysokie cele…

— Otóż nie powiem teraz. Dowiesz się o tym, gdy będę stąd wyjeżdżać…

— Wyjeżdżać! Ale ty chyba nieprędko, bardzo nieprędko wyjedziesz…

— Owszem, za dni parę najdalej… jadę do mojej matki, która jest bardzo słabą i pisała do mnie, abym przyjeżdżała natychmiast, bo kto wie, czy długo jeszcze żyć będzie!

— Biedna ciotka!

— Biedna mama!

W głosie Pauli, gdy wymawiała dwa te wyrazy, zadźwięczało wzruszenie… Stojąca w przyległym pokoju Anna szepnęła :

— Ot, poczciwa! Kocha matkę swoją! A tak mi się jakoś nie podobała!

— Ale ty tam długo nie będziesz?

— Naturalnie; za tydzień albo dwa tygodnie wrócę i zaraz już pożegnawszy się z tobą… w świat… w świat… ku moim wielkim, kochanym celom…

— Jakim?

— Powiem ci to przed samym odjazdem…

Anna z lżejszym jakoś sercem pracownię męża opuściła do bawialni już nie wchodząc.

— Dwa dni! niewielka rzecz! Potem pojedzie sobie… i matkę kocha!… Pamiętam, że Jaś opowiadał mi kiedyś o swojej ciotecznej ciotce, która córce jedynaczce świetne wychowanie dała… to ona!… No, ale wdzięczna przynajmniej za to i kocha matkę!

Myśląc tak podjęła w ramionach uśpioną Jańcię i do sypialnego pokoju ją poniosła. Dziewczynka obudziła się i wpółsennym głosem dopominać się zaczęła o swoje kwiatki. Przy świetle nocnej lampki, którą zapaliła, Anna rozebrała dziecko, położyła je w czystą, ładnie wyhaftowaną pościołkę i tuż przy niej umieściła pęczek świeżych jeszcze kwiatów. Jańcia pochwyciła je mocno, ścisnęła w piąstce i wnet usnęła. Anna do jadalni wróciwszy i starannie pozamykawszy drzwi, aby turkot maszyny do szycia jak najmniej do bawialnego pokoju dochodził, szyć zaczęła. Szyła suknię jakąś z umiejętnością widoczną, wprawnie i pilnie, chwilami jednak ręka jej odpadała od korby poruszającej koło maszyny, zamyśliła się smutnie jakoś i trwożnie. Coś ją widocznie w serce kłuło… Raz jednak uczyniła giest niedbały.

— At! — szepnęła — skądżeby już tak od razu?… Potem jeszcze pomyślała głośno:

— Wprawdzie ona taka ładna, elegancka, mądra!

Na koniec po długiej chwili zamyślenia z tryumfującym uśmiechem szepnęła:

— Ale zawsze co żona, to żona i… matka jego dziecka!… I szyła znowu.

W tej samej chwili w bawialni Mirewicz trzymając w dłoniach swych rękę kuzynki i patrząc jej w oczy mówił z cicha:

— Dziwi mię nieskończenie, Paulo, jakim sposobem ty, z pięknością swoją, ze swoim wykształceniem, z tą energią i niepodległością charakteru, która tak ślicznie łączy się w tobie z kobiecym wdziękiem, mogłaś dotąd nie wyjść za mąż…

Wpół ze śmiechem, wpół ze zdziwieniem szeroko otworzyła oczy, które jak dwa szafiry błyszczały spoza przysłaniających je złotawych wisiorków.

— Ależ mój Jasiu! Ja byłam przecież mężatką! Poskoczył aż ze zdziwienia.

— Jak to! owdowiałaś, czy rozwiodłaś się? Powiedziałaś mi przecież panieńskie swoje nazwisko…

— Bom go wcale nie zmieniała.

— Więc jakże?

Szeroko wciąż otwartymi oczami na niego patrząc śmiać się zaczęła głośno, serdecznie. Prędko jednak uspokoiwszy ten wybuch wesołości stała się bardzo nawet poważną.

— Wy tu tego nie znacie — zaczęła — ale ty, Jasiu, zrozumiesz… Poznaliśmy się, pokochali, i cóż? czy mieliśmy, zaraz na wieki świat sobie zawiązywać? Czy mieliśmy jak owce Panurga iść śladem całego stada? Zresztą on, gdyby i chciał, nie mógłby, bo był z bogatej familii, która by za nic mu nie pozwoliła… A ja? ja byłam dumną, że mogłam jawnie i otwarcie dać dowód niepodległości mojej i stanąć wobec świata jako przedstawicielka uswobodnienia kobiety spod jarzma zwyczajów i przesądów… Szczęście nasze trwało dwa lata…

— A potem? — gorączkowo zapytał Jan.

— A potem — splatając ręce na sukni odpowiedziała spokojnie — przestaliśmy podobać się sobie i rozeszliśmy się.

Jan ze spuszczonymi oczami milczał i myślał. Zrazu jakoś mu się to nie zdawało… O wolnej miłości, o małżeństwach tak zwanych na wiarę słyszał, czytywał, ale z daleka to wygląda inaczej, z bliska inaczej, i była to może pozostałość dawnych, młodzieńczych jego marzeń lub skutek wielkiej zakorzeniałości niektórych cech natury ludzkiej, ale wolałby, aby ta kobieta, która podobała mu się bardzo, w inny jakoś sposób na te rzeczy patrzała. Z zamyślenia wyrwał go miękki, rzewny szept Pauli:

— Z całej przeszłości tej żałuję tylko mojej biednej Reginy-Wiktorii…

— Jakiej Wiktorii?

— Córeczki mojej!

Mirewicz poskoczył znowu na fotelu i po długiej dopiero chwili zdławionym głosem zapytał:

— A cóż się z nią stało?

— Umarła! na rękach moich umarła! — cichutko szepnęła Paula i przyłożywszy chustkę do oczu szczerze, rzewnie zapłakała.

Mirewicz wstał i szybkim, niespokojnym krokiem kilka razy przebiegł pokój, potem przed rozrzewnioną jeszcze, ale już wypogadzającą się kuzynką swą stanął.

— Dzięki ci, Paulo, za zaufanie, które mi okazałaś. Prawość i otwartość twoją cenię wysoko. Tak, człowiek powinien jawnie i śmiało nieść odpowiedzialność za czyny i postępki swoje. Ty postępujesz wedle przekonań swych, odważną jesteś i szczerą. Jesteś, Paulo, kobietą niepospolitą.

Gorączkowo zarumieniony Mirewicz pochylił się i z głęboką czcią rękę jej ucałował. Ona uroczyście także przycisnęła do czoła jego swe usta. Pocałunek ten, jakkolwiek uroczysty, do czci Mirewicza przymieszał kroplę uczucia innej natury. Obie ręce jej błagalnie ku sobie przyciągając szepnął:

— Nie odjeżdżaj tak prędko!

— Zobaczę — odszepnęła — zobaczę, może… I wnet żywo oglądając się dokoła zawołała:

— Czuję, że mam strasznie podrażnione nerwy… chciałabym zagrać… Ależ tu fortepianu nie ma…

— Zagrać! ja tak tęsknię do dobrej muzyki, a ty musisz grać prześlicznie! Jutro będziesz miała fortepian! co za szczęście!

Wielkim był kłopot Anny z umieszczeniem w szczupłym mieszkaniu wykwintnej kuzynki. Z pomocą jednak ustawionych w jadalni parawanów zrobiło się to jakoś, a gdy nazajutrz herbatę ranną w bawialnym pokoju nalewała, to Paula, wskutek zapewne męczącej podróży, spała bardzo długo. Mirewicz w pracowni swej od wczesnego ranka przyjmował klientów, którzy do niego, jako do obrońcy prawnego, przybywali. Przez drzwi wpółotwarte przyjemnie brzmiący głos i płynna mowa jego dochodziła uszu Anny, która też około samowara krzątając się słuchała ich od chwili do chwili z dumą i rozkoszą. Zdawało się jej niepodobieństwem, aby istniał na świecie człowiek rozumniejszy i uczeńszy od Jasia. W gruncie rzeczy Mirewicz posiadał istotny dar wymowy. Mówił jasno, płynnie i ozdobnie, ozdobniej nawet może, niżby tego wymagali grubi i prości ludzie w siermięgach i kapotach pracownię jego napełniający. Tłumacząc im ustawy prawne, wyjaśniając stosunki, dla których tak a nie inaczej doradzać im musi, wpadał niekiedy w oratorski zapał, używał wyrazów oderwanych, a spostrzegając, że od przedmiotu rozmowy odstąpił, wracał doń wnet, lecz nie bez przykrości. Widocznym było, że myśl jego zrywała się do szerszego lotu, niż dozwalał na to zakres jego zajęć, że wiadomości, które posiadał, przewyższały potrzeby jego zawodu, że w głowie jego zebrało się dużo materiału umysłowego, z którym nie miał co zrobić.

Dlatego praca, którą spełniał gorliwie, lecz wśród której ciągle zniżać się i powściągać musiał, nużyła go i niecierpliwiła; dlatego po kilku godzinach jej wszedł do bawialni z wyrazem złego humoru w przygasłych oczach i na zmarszczonym czole. Nagle przecież jakby czarodziejska różdżka głowy jego dotknęła! Rozpogodził się i nawet rozpromienił. Przy stole okrytym zastawą do herbaty naprzeciw Anny, która w ciemnej sukni osłoniętej płóciennym fartuchem śnieżną serwetką wycierała szklanki, siedziała Paula. Włosy miała uczesane jak wczoraj, to jest złocistymi wisiorami opadające na czoło i oczy, a kibić jej opływał fałdzisty, biały, w hafty zdobny peniuar, spod którego wysuwała się nóżka sporych rozmiarów, lecz w ażurową pończoszkę i śliczny pantofelek ubrana. Kiedy Mirewicz schylony przed nią długi pocałunek na ręku jej składał, uczuł ulatującą z peniuaru woń fiołkowej czy jakiejś innej perfumy. Obok kuzynki usiadłszy długim spojrzeniem ogarnął całą jej postać, a z wyrazu oczu jego poznać można było, że piękna kobieta w białym peniuarze i ładnych pantofelkach na ranną herbatę przychodząca spełniała jedno z marzeń jego życia. Z marzeniem tym przecież łączyły się inne, które Paula spełniała także. Po kilku zamienionych słowach odezwała się:

— Wiesz, Jasiu? Postanowiłam zabawić u was dłużej, jak myślałam… tydzień może jaki lub dni dziesięć. Nie znam prawie Ongrodu, i muszę zapoznać się ze sposobem życia i myślenia tutejszych ludzi. Człowiek myślący nie powinien opuszczać żadnej sposobności studiowania przejawów społecznych.

— Zjawisk, kuzyneczko; błąd językowy przez kuzynkę popełniony — żartobliwie poprawił Mirewicz, który sam mówił czysto i poprawnie. Niemniej, uczuł się podwójnie zachwyconym. Umieć ubierać się i zarazem myśleć, nosić białe peniuary i studiować zjawiska społeczne — był to dla niego ideał kobiety, z którym w skromnej i ciasnej sferze swych stosunków nie spotkał się dotąd nigdy.

Bardzo serdecznie dziękował kuzynce, że przedłużyła czas pobytu swego w jego domu, Anna zaś, która zmieszała się była i nawet jakby zbladła trochę, ozwała się nagle:

— Wczoraj był taki upał, a dziś deszcz pada!

Uwaga ta była zupełnie słuszna, ale tak bezpośrednio i niespodzianie po studiowaniu zjawisk społecznych nastąpiła, że po ustach Pauli przebiegł ironiczny uśmieszek, a Jan z niezadowoleniem brwi ściągnął. Oczom Anny, łagodnym i dobrodusznym, całkiem bystrości nie brakowało. I uśmiech, i ściągnięcie brwi spostrzegła, a do reszty zmieszana, zająkliwie i plącząc wyrazy mówić zaczęła o mieście, ulicach jego, mieszkańcach, domach. Skończyła na tym, że mieszkania z każdym rokiem drożeją, a potem, śmielej już i jaśniej, bo z głębokim przejęciem się, powiedziała, że ubogich i nieszczęśliwych ludzi jest tu wiele… tak wiele! Dało to asumpt Pauli do mówienia o ekonomii politycznej, o kwestii pracy i kapitału, o stosunku robotników do fabrykantów na Zachodzie i Wschodzie itd. Mówiła płynnie i z ożywieniem, wykazywała bardzo znaczny zasób posiadanych wiadomości i niepospolite w dodatku wykształcenie filologiczne, bo do mowy swej wplatała dość gęsto wyrazy i frazesy z trzech czy nawet czterech języków czerpane. Mirewicz nie wszystkie języki te znał, parę z nich jednak i jemu też zupełnie obcymi nie były, a o przedmiotach rozmowy czytywał wiele, znał się na nich wcale dobrze i zajmowały go one żywo. Mówił więc sam z zajęciem i przyjemnością widoczną, a z widoczniejszym jeszcze upodobaniem słuchał, gdy Paula mówiła. W sposób ten godzina przeszło zleciała jak mgnienie oka, i Mirewicz wypadkiem dotknąwszy zegarka swego zerwał się z krzesła. Pora mu już była wielka iść do sądu, gdzie jeden z klientów obecności jego niezbędnie potrzebował.

— Ależ to niewola, mój Jasiu! — zawołała Paula. — Nie móc rozporządzić się swobodnie każdą godziną swego życia jest to okropne!

Tym razem uczuł się nieco zdziwionym.

— Ale jakże! — rzekł — czyż można w jakimkolwiek kierunku pracować inaczej? I ty pewno, kuzynko, aby nauczyć się tyle, ile umiesz, musiałaś wiele i systematycznie pracować…

— O! ja epartanką. jestem! Ileż to nocy bezsennych i dni samotnych… Zresztą, wszystko przychodzi mi z łatwością i uczenie się jest najwyższą moją rozkoszą!

Szafirowe oczy jej paliły się za mgłą złocistych wisiorków, gdy Mirewicz na dobre już odchodząc i rękę całując mówił:

— Co za szczęście, Paulo, wracać po pracy do domu z myślą, że się tam znajdzie taką, jak ty, kobietę.

Wieczorem, w porze zapalania świateł, Mirewicz i Paula wrócili z parogodzinnej przechadzki w celu studiowania miasta przedsięwziętej. Miasto wcale od wczoraj nie wypiękniało, a jednak w powierzchowności Mirewicza wczorajszego niesmaku i znudzenia nie było ani śladu. Owszem, wesoło i z żywością ruchów, które go o lat dziesięć odmładzały, przenosił on z przedpokoju do bawialni podróżną bibliotekę kuzynki, w czym dopomagała mu ona śmiejąc się, podskakując, swawoląc. Dziw aż zdejmował na widok tej kobiety, która trzydziestu lat życia dobiegłszy, takie już koleje przebywszy, tyle nocy bezsennych i dni samotnych nad nauką straciwszy zachować mogła taką wdzięczną, miłą, młodziutką wesołość. Istotnie, musiała to być natura nadzwyczaj energiczna i sprężysta! Uwagę tę Mirewicz uczynił głośno, gdy już wszystkie książki do bawialni wniesionymi zostały, a potem Anna dokoła stołu w jadalni krzątająca się słyszeć przestała wesołe ich głosy. Ucichli jakoś…

II

W ładnym domku z ładnym ogródkiem, który był przedmiotem marzeń Mirewiczów, w niewielkim i nader skromnie urządzonym pokoju panował przedwyjazdowy widocznie nieład. Dwie osoby zajmowały się tam pakowaniem w tłumoki pościeli, sukien i książek. Jedną z osób tych była Józefa Skiwska, drugą siostra jej, piętnastoletnia Helka, ładne, żywe dziewczę, z bardzo pojętnymi, bystrymi oczami i cerą twarzy, jak u siostry, przybladłą nieco i zmęczoną. Pracowały zawzięcie, ale niedługo, bo wcale niewielkie bogactwa do dwóch niewielkich tłumoków zapakowywać im przyszło. W jednym pomieściła się pościel i odzież, drugi napełnionym został książkami. Tym to ostatnim wyłącznie zajmowała się Helka. Drobne jej ręce zręcznie ułożyły biblioteczkę tę, złożoną w znacznej części z przeróżnych szkolnych podręczników, po czym przysiadła obok tłumoka na ziemi i twarz oparłszy na dłoni zamyśliła się smutnie. Józefa ściągając taśmy swego tłumoka na siostrę spojrzała.

— A toż co, Helciu? czego płaczesz?

Po twarzy dziewczynki płynęły istotnie łzy. Otarła je szybko i z zawstydzeniem. W głosie starszej siostry dosłyszała niezadowolenie.

— Nic to, Józiu, nic! żal mi się zrobiło pokoiku tego, ogródka… Wszystkiego!

— Ogródka! — powtórzyła Józefa — wiesz dobrze, że nie masz jeszcze prawa myśleć o kwiatkach. Dopóki były, mogłaś bawić się nimi, gdy ich nie będzie, powinnaś umieć nie myśleć o nich.

Helka potakująco wstrząsnęła głową, ale usta jej drżeć zaczęły od tłumionego żalu.

— Widzisz, Józiu — zaczęła — tam w Onwilu wszyscy nieznajomi będą, wszystko cudze i… sama mówiłaś, że będzie nam daleko, daleko gorzej niż tu…

Zamknąwszy tłumok Józefa wyprostowała się i odrzekła:

— Mieszkanie nasze będzie ciaśniejsze i ciemniejsze i jedzenie gorsze, ale za to i ja, i ty więcej i lepiej uczyć się będziemy. Mówiłam ci już o tym nieraz i zawsze cieszyłaś się… Skądże ci teraz przyszło do głowy mazać się nad tym, co jest nieuniknione.

Mówiła to z pewną surowością w głosie i spojrzeniu. Zbyt ostro nawet gromiła młodziutką siostrę za żałowanie kwiatków i obawę nieznanej przyszłości. Ale Helka niedarmo miała lat piętnaście. Oczy jej zaszły nowymi łzami.

— O, Józiu, Józiu! — zawołała — dlaczegóż to my jesteśmy tak same na świecie? Inne mają rodziców, którzy opiekują się nimi i dopomagają im we wszystkim… inne mają i naukę, i kwiatki, wszystko… wszystko… a my…

— A ty? czy nie masz siostry? — krótko zapytała Józefa.

Helka podniosła głowę, popatrzała na siostrę i porwawszy się z ziemi z krzykiem czułości rzuciła się jej na szyję. Chłód młodej dziewczyny stopniał, surowy wyraz ust jej i oczu zniknął.

Usiadła i piętnastoletnie dziewczę jak małe dziecko na kolanach swych posadziwszy i ramieniem je do piersi przyciskając drżącym trochę głosem mówiła:

— Ty wiesz, Helko, że inaczej być nie może! Ubogie jesteśmy i sieroty. Po śmierci ojca sześć lat przemieszkałyśmy już u stryja. Spostrzegłaś nieraz sama, że przykrzy mu się pobyt nasz w jego domu, i nie powinnyśmy nawet brać mu tego za złe, bo żywić nas i odziewać przez całe życie nie ma on obowiązku żadnego…

— Przecież ty, Józiu, pracowałaś zawsze i zarabiałaś!…

— To prawda, ale nie wystarczało to na utrzymanie nas obu, i zawsze kosztowałyśmy coś stryjowi. Wiesz dobrze, żem ja skończyła mizerną tylko pensyjkę i tak mało umiałam, że lekcje moje były długo niezmiernie tanie. Teraz umiem już daleko więcej, w Onwilu płacą za lekcje drożej, zarabiać tam będę sporo, tyle ile nam trzeba. Najważniejszą zaś rzeczą jest to, że ty tam mieć będziesz lepszych nauczycieli, z pomocą których przygotować się będziesz mogła do… wiesz czego!

Helka, bez śladu już łez i smutku, owszem, rozpromieniona, twarz siostry pocałunkami okrywała; Józefa uścisnęła ją wzajemnie.

— Jesteś już dość dużą i roztropną, abym ci mogła wskazać ten piękny cel, w dojściu do którego dopomagać ci będę wszelkimi siłami. Jesteś zdolną do nauk i to takich szczególniej, które w zawodzie tym są najniezbędniejsze; jeśli więc mocno i wytrwale zechcesz… Tylko — zakończyła — nie myśl nigdy, że ci to łatwo przyjść może…

— Wiem — krótko i poważnie odpowiedziała Helka i zsunąwszy się z kolan siostry energicznie tłumok swój z książkami zamykać zaczęła.

Nic już więcej czułego nie powiedziały sobie, tylko Józefa włożywszy na głowę kapelusz pocałowała siostrę w czoło.

— Idę pożegnać się z Mirewiczową. A ty idź tymczasem, jak zwykle o tej porze, gazetę stryjowi przeczytać. Nie trzeba, aby przypuszczał, że urazę jaką do niego mamy. Bo choć tam czasem uczynił nam on coś nieprzyjemnego, wdzięcznymi mu być powinnyśmy. Żyłyśmy pod jego dachem i jadłyśmy chleb jego.

Wszedłszy do mieszkania Mirewiczów Józefa zdziwioną była głęboką ciszą, która w nim panowała.

Dawniej słychać tu było zawsze turkot maszyny do szycia Anny, głośne rozmowy jej ze służącą i z dzieckiem, skrzypienie pióra i szelest papierów Mirewicza albo gwarne głosy jego klientów. Teraz nic. W kuchni tylko Kasia zawzięcie siekała kotlety, a mała Jańcia klęcząc na stołku i przypatrując się jej robocie daremnie zadąsaną dziewczynę do rozmowy wezwać usiłowała. W jadalni, pracowni i bawialni pusto było i cicho, a z sypialnego dopiero pokoju przez drzwi przymknięte dochodził odgłos jakiegoś monotonnego i zawziętego mruczenia. W mruczeniu tym Józefa poznała głos Anny. Weszła i dość dziwny ujrzała widok. Blask zachodzącego słońca uderzał wprost w okno, które też płócienną sztorą zasłoniwszy, Anna w żółtawym świetle napełniającym pokój siedziała przy stole okrytym skromnymi toaletowymi przyborami i oba łokcie na stole a czoło na dłoniach wspierając półgłosem z rozwartej przed nią książki czytała. W monotonnym, mruczącym czytaniu tym było coś nużącego i prawie bezmyślnego, a szczególne zajęcie to tak bardzo pochłaniało Annę, że ani otwierania się drzwi, ani nadchodzących kroków nie słyszała.

— Andziu! Andziu! co to robisz? modlisz się czy uczysz się czego?

Podniosła żywo głowę i widocznie zmieszała się bardzo.

— Nie, nie Józiu! ot tak! czytam sobie…

— Ty, gosposiu, tak mocno zatapiasz się w czytaniu? Cóż ty czytasz?

Spojrzała na tytuł książki, uśmiech przewinął się po jej ustach. Spróbowała powstrzymać go, daremnie, wybuchnęła głośnym śmiechem. Książka nosiła tytuł: &quotedblbase;Dzieje rozwijania się przyrody”. Śmiejąc się wciąż spostrzegła na stole drugą książkę pod tytułem: &quotedblbase;Cywilizacja pierwotna”, i trzecią podobną na oknie, i czwartą jeszcze, wstydliwie jakby ukrytą za stojącym lusterkiem. Słowem, Anna obłożoną była książkami tak formalnie, jak gdyby przygotowywała się do egzaminu na stopień doktora lub przynajmniej magistra filozofii.

Z wargami drżącymi jeszcze od śmiechu i ze zdumieniem w oczach Józefa zapytała:

— Co to jest, Andziu? Skąd ci to? dlaczego?

Anna nie podniosła powiek, zawstydzoną wydawała się i smutną. Potem na odwagę zdobywając się szepnęła:

— Próbowałam uczyć się…

— Uczyć się? Z tych książek? Skąd ci to na myśl przyjść mogło ?

Tym razem Mirewiczowa podnosząc oczy pełne łez zawołała:

— Moja Józiu! Gdybyś ty wiedziała, ile ja od paru tygodni cierpię…

Nagle Józefa przypomniała sobie, że jak raz przed dwoma tygodniami była tu świadkiem przybycia nieznanej wprzódy, ładnej i wykształconej kobiety.

— A! czy ta kuzynka twego męża…

— Nie wyjechała jeszcze… i pewno nieprędko wyjedzie… Gdybyś ty wiedziała, Józiu, jaki to żal i wstyd słuchać tak ciągle tych mądrych rozmów ich, i widzieć, jak on ją za tę mądrość uwielbia, i czuć, że gdyby nie ja, o n może byłby teraz bardzo szczęśliwy…

Zalała się łzami, ale prędko powściągnąwszy płacz i twarz z łez otarłszy mówiła znowu:

— Ja tylko przed tobą, Józiu, wszystko powiedzieć mogę… Może ty zresztą dasz mi jaką radę… przecież i ty także uczoną i rozumną jesteś… Ot, widzisz, wzięłam z biblioteki jej kilka książek i zaczęłam czytać… Nikt o tym nic nie wie… bo czytam wtedy, gdy oni są na spacerze, a gdy mają już wracać, książki po cichutku na miejsce odkładam. Oni wiecznie na spacerach… jak tylko obiad zjedzą, idą i aż na herbatę, a czasem i około północy wracają. Miasto studiują… ja tymczasem czytam, czytam, gospodarstwo i dziecko zaniedbuję, a czytam, i tak już jest dni z dziewięć…

— I cóż?

— A cóż? — z rozpaczliwym gestem odpowiedziała Anna. — Nic. Ale to wiesz, moja droga, że nic a nic. Czy już ta moja głowa taka tępa, czy to nieprzyzwyczajenie robi, ale nic nie rozumiem i nic nie pamiętam. Jedną stronicę przeczytani czasem dwadzieścia razy i ot, tak jakbym jej wcale nie czytała… Wiem, że to o jakichś dzikich ludziach i o jakichś robakach, ale mówić o tym sposobu nie ma, bo jedno drugiego w głowie nie trzyma się… poradź ty mi, Józiu, co tu robić?

Trochę jeszcze rozśmieszona Józefa szyję jej ramieniem objęła i w czoło ją pocałowała.

— Co tu robić? porzucić tę niemożliwą robotę. Ona nie dla ciebie. Nauczyłaś się za młodu krawiectwa i umiesz suknie szyć. Mężatką będąc z dzieckiem i gospodarstwem dużo zajęcia masz. Książki te nie dla ciebie. Gdybyś nad nimi nie tylko dziewięć dni, ale dziewięćdziesiąt dziewięć lat mozoliła się, nic z tego nie wyniknie, bo ani przygotowania, ani zdolności odpowiednich nie masz…

Mirewiczowa znowu z rozpaczą załamała ręce.

— Boże, mój Boże! — zawołała — cóż to będzie?… Umilkła, a po chwili obejmując przyjaciółkę bardzo cicho szepnęła:

— Ja wszystko już powiem. Mnie się zdaje, Józiu, że on w niej zakochał się…

Józefa spoważniała bardzo.

— Dlaczegóż nie rozmówisz się z nim o tym jasno, szczerze?…

— Ja? — zawołała Anna — ja miałabym dokuczać mu jeszcze zazdrością, podejrzeniami, zapytaniami… Przecież to tylko podejrzenie, pewności żadnej nie mam… Prędzej utopiłabym się, niżbym jemu dobrowolnie przykrość jaką sprawiła! Ale tak mi smutno, tak straszno!…

Z trudnością wstrzymywała się od płaczu. Zerwała się z krzesła:

— Chodź! zobacz jej mieszkanie!

Był to duży pokój z alkową do mieszkania Mirewiczów donajęty i połączony z nim drzwiami otwierającymi się z małej bawialni. Wprzódy drzwi te były oklejone obiciem. Teraz z obu stron osłaniały je i przyozdabiały grube, kosztowne portiery. Całe urządzenie pokoju i alkowy było kosztowne i na pierwszy rzut oka bardzo wykwintne. Przy nagim i sztywnym saloniku Mirewiczów wyglądało to jak ładne i miękkie gniazdko. Trzeba było znać się trochę na rzeczach takich, aby dostrzec tam sporo łataniny i dysharmonii. Sprzęciki niskie, zgrabne, wygodne, czymś błękitnym obite nienowe już były i trochę sszarzane, spory dywan okrywał część posadzki grubej i główkami ćwieków sterczącej; na ścianach kwieciste obicie wyglądało wesoło, ale pospolitym gatunkiem swym sprzeczało się z ciężkimi draperiami dość kosztownych firanek. W alkowie, przy łóżku zasłanym haftowaną pościelą, stały kufry podróżne, a nad umywalnią i stołem, których cerata źle naśladowała marmur, spuszczała się od sufitu wielka, błękitna kula nocnej lampy. Wykwintność tę czuć było tandetą. Ale Anna i Józefa nie przywykłe do wspaniałości tego świata z podziwem przepych ten oglądały. Nigdy w życiu swym nie posiadały one mieszkania z portierami, błękitnymi lampami, śliczną, szklarnią szafką na książki, z wynajętym choćby pianinem i porcelanowymi czy udającymi porcelanę posążkami i wazonikami na etażerce udającej palisander i rzeźbę. Anna pomimo woli zniżała tu głos jak w kościele.

— Wyobraź sobie, moja Józiu, ile to wszystko kosztować musiało! przez caluteńkie kilka dni chodzili, kupowali, znosili, rzemieślników różnych sprowadzali, oklejali, przybijali, ustawiali… aż wczoraj na koniec wszystko już urządziło się zupełnie i ucichło… Słyszałam, jak Jaś do niej mówił: &quotedblbase;Jesteś czarodziejką, Paulo! z niczego prawdziwy raik zrobiłaś”. Piękne to: z niczego! Tu trzysta albo pięćset rubli może wlazło!

Józefa ciekawie przypatrując się wszystkiemu, mniej jednad od Anny zdumiona, głosu nie zniżając rzekła:

— Ależ wasza kuzynka majętną chyba być musi, jeśli tak znaczne robić może wydatki?…

— Bóg ją wie, moja Józiu, Bóg ją wie… czy ona bogata czy biedna… — zaszeptała Anna, a wyraz oczu jej stał się dziwnie jakoś niespokojnym…

W tej chwili ozwały się w przedpokoju wesołe głosy. Dwie kobiety wróciły do saloniku, do którego też przeciwnymi drzwiami wsparta na ramieniu Mirewicza weszła Paula. Za tą śmiejącą się i ożywioną parą ukazał się ożywiony też i przystojny młody mężczyzna, brunet z napoleońską bródką i żywymi, ognistymi oczami wpatrzonymi w tej chwili w posuwającą się przed nim zgrabną kibić Pauli i ślicznie udrapowaną jej suknię. Silnie zarumieniona i z błyszczącymi oczami Paula rzuciła się na fotel. Józefę powitała bardzo obojętnie, Annie zaledwie głową skinęła. Wszyscy jakoś milczeli zrazu. Annie wydało się, że jej to rozmowę zacząć wypadało.

— Śliczna dziś pogoda — ozwała się — nie tak gorąco, jak było w przeszłym tygodniu…

Urwała, bo Paula przygryzając pąsową wargę wstała nagle i szybko do pokoju swego weszła. Mirewicz, który zachmurzył się już był nieco, i młody człowiek z czarnymi oczami zza grubych festonów portiery przesłali jej pytanie:

— Czy można?

— Proszę, proszę! — odpowiedział srebrzysty głosik bardzo wyraźnie tłumiący wybuch śmiechu.

Anna żałośnie na Józefę patrzała. — Widzisz, Józiu? słyszysz?

Józefa, która uważnie przypatrywała się wszystkiemu, oba ramiona zarzuciła jej na szyję i serdecznie ją ucałowała.

— Moja ty poczciwa, biedna Andziu! nie martw się znowu bardzo! to przejdzie!

Innej pociechy znaleźć dla niej nie mogła. Anna cichutko ją zapytała:

— Powiedz mi, Józiu, co to takiego metologia? Nad wyrazem tym Józefa zastanowiła się chwilę.

— Nie wiem, moja Andziu… może meteorologia…

— Tak! tak!

Zwięźle i jasno Józefa wytłumaczyła jej najogólniejsze znaczenie tej nazwy.

— A!… teraz już rozumiem, co to znaczyło! Słyszałam wczoraj, jak wchodząc z Jasiem do swego pokoju śmiejąc się powiedziała: &quotedblbase;Ależ mój Jasiu! żona twoja jest wcieloną meteorologią”.

— A on co na to?

— Zdaje się, że jemu to przyjemnie nie było, bo nie odpowiedział nic, tylko potem wobec niej serdecznie i z takim jakimś uszanowaniem pocałował mię w obydwie ręce… Drogi mój, poczciwy, najlepszy Jaś!

Znały się od dzieciństwa i łączyła ich kiedyś z sobą wspólność sieroctwa i ubóstwa. Anna, o kilka lat starsza, okazywała jednak Józefie obok przyjaźni uszanowanie pewne, jakie budziła w niej zwykle każda umysłowa wyższość. Nic więc dziwnego, że wyraz skupionej uwagi i wielkiego przejęcia się okrył dobroduszną i łagodną twarz jej, gdy Józefa przysunąwszy się do niej bliziutko i rękę jej wziąwszy w swoją cicho i długo do niej mówiła. Dawała jej rady jakieś, zwierzała się przed nią z własnych swych planów. Kiedy już pożegnać się miały, Anna pociągnęła ją do jadalni. Tu w głębi szafy stał spory koszyk napełniony gospodarskimi przysmakami i sprzęcikami.

— Przygotowałam to dla ciebie… na drogę i na nowe gospodarstwo…

Józefa rzuciła się jej na szyję i zapłakała.

— Biedna ty, Józiu moja! bez opieki, bez pomocy jechać tak w obcy świat i jeszcze z siostrą, którą utrzymywać i wychowywać musisz… Jak ty tam sobie radę dasz?

Ładna, blada dziewczyna prędko otarła łzy z oczu i twarzy.

— Cóż robić, Andziu? — odpowiedziała. — Życie kobiety ubogiej, a cudzego chleba darmo zjadać nie chcącej balem być nie może. Szczęśliwą jestem, że jakkolwiek pracować nauczyłam się, a Helce o! lepiej i łatwiej będzie na świecie, bo… ja jej drogę toruję!

W pokoju Pauli tymczasem gwarno było i wesoło. Dwaj mężczyźni próg pokoju tego przestąpiwszy zamienili się spojrzeniem pełnym głębokiego zadowolenia.

— A co, Ludwiku? czy nie mówiłem ci? — znacząco zapytał Mirewicz.

— Ależ to raj prawdziwy! — z zachwyceniem zawołał Ludwik i z rozkoszą na niskiej kanapce siadając do gospodyni raju tego przemówił:

— Jesteś pani prawdziwą czarodziejką… Nie spodziewałem się nigdy, aby marzenia nasze kiedykolwiek tak świetnie ziścić się mogły. Prawda, Jasiu?

Ze słyszenia tylko i czytania znając wspaniałości tego świata dwaj ci ludzie marzyli o nich jednak. Marzył o nich Mirewicz przebywając brzydkie ulice miasta albo po trudach dnia zasiadając w pracowni swej do pisania sądowych podań; marzył też o nich Ludwik Ożymski nad szarymi stosami kancelaryjnej bibuły lub w kącie odymionej cukierni z brudnymi ścianami i poplamionym bilardem. W marzeniach Ożymskiego panowały piękne mieszkania, swobodne zabawy, wesołe i strojne kobiety; w myślach Mirewicza snuły się częściej artystyczne i umysłowe rozkosze, jakieś wspólności duchowe z jakimiś wybranymi istotami, jakieś wspólne loty w krainę wiedzy i myśli przy szmerze pocałunków. Raz zwierzyli się sobie wzajem z tego, że niezadowoleni czują się tym, co posiadają, a pragną tego, czego posiadać nie mogą i — stali się serdecznymi przyjaciółmi.

Prawnik znaczniejsze dochody mający ratował w kłopotach ściganego często