Nie wiadomo jakim sposobem psotny Chochlik wlecieć tu zdołał, ale to pewna, że znalazł się w miejscu zupełnie dla siebie niestosownym i budzić zaczął w głowach sędziów tak urzędowych, jak przysięgłych myśli wcale dla ich powagi i czynności, którą spełniali, niestosowne. Był to ten sam Chochlik-Psotnik, za którego sprawką królowa wieszczek zapłonęła była miłością dla osła, który odbiera moc najwyborniej sporządzonemu piwu, najwyborniejszej śmietanie przeszkadza zbijać się w masło, najprzezorniejszych wędrowców na błędne drogi wprowadza i co moment w najrozmaitszych młynach ludzkich wszystko do góry nogami przewraca. Skąd przyleciał? Podobno z gwiazdy, którą przez okno sali widać było świecącą wysoko i daleko. Podobała mu się sprzeczność, zachodząca pomiędzy przeczystą, cichą gwiazdą, a tłumną, duszną salą sądową; powiedział sobie: „Zobaczymy, jaki to młyn!” i wleciał. Którędy? Trudno zgadnąć. Może przez malutką szparkę w oknie, bo sam był malutką istotką ze złotawej mgły, z malutkimi skrzydełkami, a z całej jego osoby najwięcej uwydatniał się nosek, który w nieustannym zostając ruchu miał taki wygląd, jak gdyby wszystko i wszystkich na świecie wyśmiewał. Ale i nosek, pomimo że z całej osoby najwydatniejszy, był także malutki. Gdyby ktokolwiek w sali miał mikroskop, jeszcze by wlatującego do niej Chochlika nie zobaczył; lecz o przynoszeniu tego narzędzia w to miejsce nikt nie pomyślał, ani nawet konsyliarz w złotych okularach, który gdzie indziej często z nim do czynienia miewał. Więc jak zwykle bywa z ludźmi, którzy z mikroskopem i bez mikroskopu nie wiedzą, co ich otacza i w najbliższej chwili spotkać może, siedzieli wszyscy w światłości gazowej, poważni, uważni, w rozum i sumienie swoje ufni; a Chochlik wleciał, pod sufitem zawisnął, jedno uszko nastawił, potem drugie, w jedną stronę popatrzał, potem w drugą i aż zaniósł się od śmiechu: „Chi, chi, chi, chi! Otóż im psotę spłatam!”
Jeżeli są na świecie miejsca dla psot niestosowne, to miejsce ze wszystkich było najniestosowniejszym; jeżeli są ludzie, których psotnicy omijać powinni, ci najbardziej na wzgląd ten zasługiwali. Ściany wysokie, gładkie, z dwu stron dwoma rzędami okien przerżnięte, od ozdobnego sufitu spuszczające się grona gorejących lamp, czerwone fale sukna spływające po stopniach, nad którymi za długim stołem i grubymi księgami pobłyskują na ubraniach złote hafty; naprzeciw długiego stołu i złotych haftów, nad rzędami ławek mozaika rozgrzanych twarzy migocąca rojeni rozpalonych oczu. Surowość ze wspaniałością, niepokój wśród niewzruszoności, pojedyncze głosy rozlewające się w głębokiej ciszy, coś z uroczystości pogrzebowej i grozy narady lekarskiej, w której waży się życie ludzkie: takim było to miejsce.
A ludzie? Jak tylko być może najpoważniejsi i najszanowniejsi. Rzadko się nawet zdarza, aby skład sądu przysięgłych tak pewnych rękojmi dostarczał interesowi obwinionego zarówno, jak społeczeństwa. Traf tym rządzi, a jednak wyglądali, jakby umyślnie dobrani.
Pod gładką ścianą dwunastu ich zasiadło ciężką, dwupiętrową ławę. Piętro niższe, jak zwykle bywa, napełniały wyższe stany społeczne. Pierwszy z brzegu, przed godziną do godności przewodniczącego przysięgłych wyniesiony, siedział jurysta, którego wszyscy w tym mieście mecenasem nazywali. Tytuł całkowicie mu należny i wybornie przystający do poważnej i poważanej jego osoby. Prawie zupełnie siwe włosy i siwa obfita broda otaczały twarz czerstwą, acz niemłodą, bystrym, błyszczącym okiem rozjaśnioną, przyozdobioną wyrazem rozumu i dobroci. Biegły znawca prawa, wyborny mówca niedawno jeszcze stawał On w tym miejscu, przed tym długim stołem jako obrońca pokrzywdzonych lub zagrożonych; od pewnego przecież czasu stawać przestał i spokojnie używając skromnej fortuny znaczną jej część i samego siebie oddawał na usługi bliźnim i społeczeństwu. Pyszny przewodniczący naradom przysięgłych! Poważniejszego, zacniejszego, z pewniejszym sądem i sumieniem wymyślić by nawet nie podobna.
Obok jurysty siedział medyk, konsyliarzem powszechnie zwany. Twarz miał mniej czerstwą niż tamten (bardzo męczącym jest zawód lekarski). lecz równie rozumną i smutniejszą. Może nieustanny widok cierpień ludzkich położył mu na ustach wyraz dwu nierozłącznych uczuć: dobroci i smutku; może też od trudów książkowych osłabł mu wzrok, bo na oczach miał okulary w złotej oprawie, których szkła, światło gazu odbijając, błyszczały dwiema złotymi iskrami.
Trzecim z rzędu był dymisjonowany urzędnik dość wysokiego stopnia, radca z dyplomatyczną twarzą i kilku błyskotkami u surduta zapiętego aż po brodę przyozdobioną wąskim szlaczkiem szpakowatego zarostu; czwartym — Obywatel miasta, posiadacz dwu wielkich kamienic, mniej od mecenasa i konsyliarza z cnót altruistycznych, więcej za to ze skrzętnej i zapobiegliwej praktyczności słynny. O ile radca był ściśle zapiętym, o tyle surdut obywatela szeroko się rozwierał i ukazywał olśniewająco biały przód koszuli, co (grubej jego tuszy nadawało wygląd otyłości.
Dwaj ostatni należeli do stanów cieszących się u ogółu najżywszą może sympatią.
Byli nimi: posiadacz większej własności wiejskiej, ziemianin o białym czole, płowych włosach, miękkim wejrzeniu, i czarnowłosy, ognistooki artysta-malarz, nie geniusz zapewne, ale talent wybitny i dość już sławny, a przez to rodzinnego swojego miasta pieszczota i chluba. Wszyscy w wieku dla spraw ważnych najstosowniejszym; żadnego młodzika ani też starca. Cywilizacja kompletna: nauka, sztuka, majątki ruchome i nieruchome, cnoty publiczne i prywatne. Takich było sześciu. Za nimi jeszcze dwóch, acz nie tyle, niemniej do pewnego stopnia cywilizowanych. Drobni mieszczanie: ciemnoskóry, wąsaty, pełen fantazji szewc i barczysty, czerwonymi policzkami i czerwoną kokardą krawata pod brodą jaśniejący piekarz. Dalej nic już osobliwszego: — cztery baranie kożuchy i tyleż kudłatych czupryn — chłopi. Ku tym ostatnim Chochlik ani zerknął.
Jakże pomyślnym był traf, który tak wybornie dobrał sędziów tak ważnej sprawy; nie tylko ważnej, ale, ze względu na młodociany wiek sprawcy i okropne następstwa jego czynu, wprost przerażającej!
Ośmnastoletnie dziecko w jednej z najuboższych dzielnic miasta podpaliło dom chlebodawcy swego, a w pożodze przez to powstałej spłonęło kilkanaście domów innych. Toteż gdy dwaj uzbrojeni żołnierze do ławy obwinionych wprowadzili tego chudego smyka w więziennej siermiędze, sędziowie cali przemienili się w badawczy wzrok. Znaczna przestrzeń, na której grono lamp od sufitu spływające świetlistą smugę krzesało w wywoskowanej posadzce, dzieliła ich od ławy obwinionych — niemniej wybornie przyjrzeć się oni mogli smykowi w więziennej siermiędze.
Wybujał on w wysokość z wielką dla szerokości szkodą: żadnego uwydatnienia ramion i bioder, wprost wysoka i cienka tyka. Twarz długa, koścista, cerą owsiankę przypominająca, z dwu stron ostrego nosa małe oczy, prawie nieprzytomne, czasem ostro pobłyskujące, na podługowatej czaszce — rzadkie, jasne włosy. Ust prawie nie widać, tak je zacisnął, i wtedy dopiero, gdy na zadawane mu pytania odpowiadać zaczyna, spostrzec można, że tak jak twarz mają one barwę owsianki. Teraz sędziowie zmienili się cali w uważny słuch; przewodniczący (tamten w złotych haftach) zapytuje smyka o nazwisko. Odpowiedzi prawie nie słychać i mniejsza o to!
— Czy ze ślubnych rodziców urodzony? — I teraz odpowiedź jest tak cichą i niewyraźną, że przewodniczący, który ją usłyszał, dla użytku przysięgłych, którzy słyszeć jej nie mogli, głośno powtarza:
— Z niewiadomego ojca.
— Gdzie uczył się?
— Nigdzie.
Pozwalają mu usiąść. Długimi, kościstymi rękoma otula się w bardzo luźną siermięgę, siada i na tle ciemnej poręczy ławy, o którą opiera plecy, wygląda, jak gdyby był nierozłącznym jej ornamentem, figurką z żółtej kości wyrzeźbioną. U bocznego stolika w postawie stojącej sekretarz sądu głośno czyta relację sprawy Sędziowie przemienili się w słuch. Ani jeden wyraz ujść ich uwadze, ani jeden szczegół nie znanym zostać im nie powinien. Z twarzami ku czytającemu obróconymi słuchają. Nad szerokim czołem jurysty jakby od natężonej uwagi podnosi się i nad innymi powstaje pasmo siwych włosów; w okularach konsyliarza złote iskry nieruchomieją; ziemianin z łokciem o ławkę wspartym białą rękę zanurzył w złote włosy; radca w posąg dyplomatycznego chłodu, artysta w płomię namiętnej ciekawości zamienieni. Szewc wąsy zjeżył; błękitne oczy piekarza śród czerwonej twarzy słupem stoją.
Wtedy to właśnie wleciał był do sali Chochlik. Teraz pod sufitem kołysze się na malutkich skrzydełkach, chichoce, noskiem kręci i cały w oglądaniu przysięgłych zatopiony, samego siebie zapytuje: „Na którego to najpierw spaść?!”
Sekretarz czyta ustęp relacji opisujący przyznanie się do winy młodego zbrodniarza. Zapytany: czy tyś to zrobił? — z bezczelnością skończonego łotra odpowiedział: ja!
— Dlaczegoś to zrobił?
— Bo mi psie życie obrzydło!…
— Chlebodawcę swego zgubiłeś!
— Niech jego diabli wezmą!
Wszystko to (opowiada relacja) mówił on z dziką złością i nienawiścią, z bezwstydem pozwalającym przypuszczać absolutne nierozróżnianie zła i dobra.
Tu mecenas pochylił się ku siedzącemu obok towarzyszowi i szepnął (sędziom przysięgłym rozmawiać z sobą wolno):
— Czy nie piromania, konsyliarzu? Złote iskry w okularach drgnęły.
— Wątpię. Piromani nie powodują się gniewem i nienawiścią.
— W takim razie — szepnął jeszcze jurysta — mamy przed sobą, jak się zdaje, jednego z najstraszniej zepsutych wyrzutków społeczeństwa.
W tej właśnie chwili Chochlik spod sufitu frunął i jak ptak na gałęzi zawiesił się na samym czubku stojącego nad czołem jurysty pasma siwych włosów. Mecenas kilka razy niecierpliwie się poruszył, głową wstrząsnął. Co mu się stało? Pomimo największych wysileń nie może słuchać dalej czytanej relacji. Myśl, pamięć, wyobraźnia posłuszeństwo mu wypowiedziały. Czuje, że źle czyni; przez chwilę jeszcze walczy, ale wola całkowicie go odstępuje i bez oporu, fatalnie przenosi się o wiele stąd lat i mil, ślepnie i głuchnie na wszystko, co go otacza, widzi i słyszy rzeczy zupełnie, zupełnie innej natury niż zbrodnie i sądy. Znajduje się na wsi, widzi pod błękitnym niebem piękny błękitny staw, słyszy szept liści i świergot ptaków. Wiosna, wszystko na ziemi kwitnie, pachnie, śpiewa. On sam nad stawem w puszystych trawach spoczywa czując w sobie wzbieranie rzeźwych, odmłodzonych sił. Młodym zresztą jest jeszcze, lat czterdziestu spełna nie ma, tylko praca, walka o byt, wzruszenia trybuny bardzo go były zmęczyły. Teraz wieś i przyroda naprawiły szkody zrządzone przez miasto i życie. Przyrodę zawsze kochał; mleczne kwiaty rosnących nad wodą kalin, wychylających się z kęp liściastych żółte kosaćce, śpiew szczygła w gałęziach brzozy — wszystko, słowem, na co patrzy, czego słucha, czym oddycha, do najwyższego stopnia idyllicznie go usposabia. Zaczyna myśleć o miłości i wydaje mu się ona niezrównanie piękniejszą od wszystkich kodeksów prawnych tego świata. Spostrzega w niej powszechne prawo wszechmiejsc i czasów, pierwszą przyczynę rodu ludzkiego, który spisuje kodeksy. Wydaje mu się, że mógłby w tej chwili pokochać tak, jak nigdy jeszcze nie kochał; zaczyna szeptać strofy poematów bardzo dawno temu w pamięci osadzone, gdy nagle, o nieba! spostrzega wysuwającą się z gęstwiny sitowia rusałkę. Miała ona szerokie bary i twarz rumianą wiejskiej dziewoi, kwiat kaliny za uchem zatknięty, szerokimi stopami po szerokich kaczeńcach stąpała, a w rękach niosła zwój mokrych płócien i — pralnik. Jakkolwiek nie wszystkie szczegóły jej powierzchowności odpowiadały ściśle rysopisom bogiń i półbogiń, on ją wziął za rusałkę i wystarczyło mu kilka minut do zawiązania z nią znajomości. Znajomość stała się bliską, pozostała przecież tak daleką, że o nazwisku jej nigdy nie wiedział. Imię znał podówczas, ale teraz, gdyby go poćwiartowano, nie przypomniałby go sobie za nic. Co do położenia społecznego, o tym pamiętał, że było ono najmniejszym, jakie tylko na świecie być może. Spotykał ją przez dni kilka, dopóki był na wsi, zawsze wśród kalin, szczygłów, pomiędzy dwoma błękitami — nieba i wody. „Nie jam był winien, lecz lilia winna!”
Wsłuchany w toczącą się sprawę medyk usłyszał nagle przy samym uchu wyszeptane zapytanie:
— Konsyliarzu, czy nie możesz „przypomnieć sobie, przed ilu mniej więcej laty bawiliśmy razem u mego brata na wsi?
Bardzo zdziwiony medyk przez grzeczność i dobroć odpowiedział:
— Owszem, przed ośmnastu, może dziewiętnastu…
— Do diabła! — szepnął jurysta i pogodne jego oczy napełniły się wyrazem przerażenia.
Z zawstydzeniem także spostrzegł, że bezpowrotnie zgubił cały końcowy ustęp relacji i że zamiast czytającego ją głosu sekretarza rozlegały się już po sali głosy składających zeznania świadków. Ponieważ jednak Chochlik głowę jego opuścił, wróciła mu możność skupienia całej uwagi na tym, co działo się w sali.
Świadkowie przez oskarżenie stawieni wśród wielu innych szczegółów i okoliczności szeroko rozpowiadali o szkodach i nieszczęściach przez czyn oskarżonego sprawionych. Kilkanaście domów spalonych, kilkadziesiąt rodzin pozbawionych siedlisk, pogrążonych w nędzę. Płacz, jęki, zgrzytanie zębów, głód, nagość, przekleństwa: wszystko to opowiadane w sposób dobitny i malowniczy, bo przez ludzi srodze dotkniętych, rozniecało w mnóstwie oczu iskry gniewu i oburzenia, które rzęsistym deszczem padały na przyklejoną do ciemnej poręczy kościaną figurkę w więziennej siermiędze. Sam Chochlik nawet nad ławą przysięgłych zawieszony znieruchomiał i na chwilę pogrążył się w zupełnie poważnych myślach. Wyrwał go z nich szept jednego z sędziów.
Był to ziemianin, który do sąsiada swego, artysty, szeptał:
— Otóż to jest miasto i jego brudne, trujące szumowiny!
— Chi! chi, chi! —zaśmiał się Chochlik i w mgnieniu oka siedział już na białej ręce ziemianina, którą on podpierał zamyślone czoło. Co się stało? Ziemianin zamiast w sali sądowej znajduje się na pstrej, tłumnej, krzykliwej maskaradzie. Jest to czas życia jego arkadyjski. Nie ma jeszcze długów i zboże wysoko w cenie stoi. Dlatego uznał, że ma prawo po trudach gospodarstwa odpocząć nieco, zabawić się w mieście. Bawi się wyśmienicie. Krew szlachecka tak wre mu w żyłach, że ot, zaraz porwałby się do karabeli i trzem Tatarom od razu głowę ściął albo kostium hiszpański ściągnąłby z grzbietu, nawet koszulę, i oddałby je — na cel umiłowany. W hiszpańskim kostiumie jest mu prześlicznie, bawi się więc tym lepiej, a najlepiej już wtedy bawić się zaczyna, gdy nierozłączną jego towarzyszką staje się maseczka, zgrabna, żwawa, dowcipna. Wprawdzie dowcipom jej z punktu gramatycznego to i owo zarzucić można; z kształtów też rączki poznał, że nie jest wielką damą. Lecz bywają w życiu człowieka chwile, w których spostrzega on całą próżność społecznych dostojeństw, a maluczkość wydaje mu się pełną uroku już przez to samo, że z łatwością podjąć ją można. Przed końcem maskarady piękny Hiszpan i niegramatyczna maseczka zniknęli w tłumnej, krzykliwej sali, po czym on jeszcze przez czas jakiś znikał sprzed oczu miejskich swoich przyjaciół, jakkolwiek miasta nie opuszczał, a gdy raz je opuścił, o maskaradowej i nieco jeszcze późniejszej towarzyszce tak zapomniał, że gdyby go poćwiartowano, ani imienia, ani nazwiska jej nie przypomniałby sobie za nic. Teraz w samo ucho sąsiada szepce:
— Mistrzu, nie pamiętasz przypadkiem, ile lat przeszło od tej zimy, w której bawiliśmy się tak szalenie, a ty sam mnie na maskaradę za Hiszpana przebierałeś?
Mistrz dziwi się bardzo, ale uczuciem przyjaźni powodowany dopowiada:
— Ośmnaście, może dziewiętnaście…
— Pal diabli! — szepce ziemianin i oczy jego o miękkim wejrzeniu napełniają się wyrazem przerażenia.
Bezpowrotnie też zgubił zeznanie jednego ze świadków i wstydzi się tego bardzo. Chochlik opuszcza jego białą rękę i nad dwoma rzędami poważnych głów aż koziołki przewraca z wesołości. Ziemianinowi zaś powraca możność skupienia uwagi na tym, co się dzieje w sali.
Opowiadania o klęsce przez pożar sprawionej trwają jeszcze, owszem, większe niż przedtem sprawiają wrażenie, bo opowiadającymi są najsrożej poszkodowani i najlękliwszymi głosami mówiący; a w miarę, jak lękliwe głosy coraz cieńszy zawodzą lament, na ławie oskarżonych kościana figurka coraz więcej od ciemnej poręczy odstawać zaczyna, całkowicie od niej plecy odrywa, głowę pochyla i z bezbarwnymi usty szpetnie wykrzywionymi, z czołem w tysiąc zmarszczek nad rzadkimi brwiami ściągniętym zaczyna kościstą pięścią uderzać się w piersi. Uderzenia są tak silne, że wąska pierś wydaje pod nimi lekkie dźwięki, po których wydobywają się z niej głośne westchnienia. Zrazu nikt zrozumieć nie może, czego ten chudy smyk pod padającym na niego deszczem oburzonych spojrzeń tak krzywi się, wzdycha i bije się w piersi. Dopiero za trzecim czy czwartym razem od ławy oskarżonych do uszu publiczności i sędziów dolatują szeptem wymawiane słowa:
— Boże, bądź miłościwi Boże, bądź miłościwi Boże, bądź miłościwi
— Ołówka! królestwo za ołówek! — zaszeptał artysta. — Cóż za model do skruszonego grzesznika!
— Udaje, aby w nas litość obudzić! — wzgardliwie szepnął obywatel miasta, aż nagle nos jego poczerwieniał i bardzo znacznie w dół się opuścił. Siedział na nim Chochlik, a posiadacz dwu kamienic zamiast sali sądowej ze wszystkim, co się w niej znajdowało, widział przed sobą Antosię… no, najwyżej tę… pokojową nieboszczki matki. Dawno to było, miał wówczas jedną tylko, kamienicę, i to bez oficyny. Milutka była bestyjka, ale od wieków nic o niej nie wie. Niespokojnie poprawia się na siedzeniu i ręką dotyka nosa, który płonie jak ogień i na którym jak utrapieniec trzepoce się Chochlik.
— Utrapienie! Plaga egipska! — zaszeptał obywatel i w tejże chwili bardzo uważnie słuchać zaczął dalszych zeznań świadków: w zamian zaś radca szyją w krochmalnym kołnierzu pokręcił i bladymi palcami potarł brodę, pośrodku której na jednej nóżce stał Chochlik. Na jednej nóżce pośrodku brody stojąc, główkę zadarł, noskiem kręcił, a oczkami jak śrubkami wpijał się w spłowiałe, zimne oczy radcy, w prawdziwe oczy statysty. Co wówczas radca zamiast sali sądowej i wszystkiego, co się w niej działo, widział i słyszał, nikt nie dowiedział się nigdy, bo był on zanadto skrytym, aby tajemnicę tak niestosownych dla miejsca i chwili myśli mógł przed kimkolwiek odsłonić.
To tylko pewna, że po kilku minutach wyraz niesmaku i zmartwienia okrył twarz jego i że wnet potem, gdy wypadkiem spojrzał na zdobiące pierś jego błyskotki, pomyślał, że trzeba będzie dać je jubilerowi do oczyszczenia, bo cały swój połysk straciły. A Chochlik wygodnie, jakby dla odpoczynku, rozsiadł się już na brzeżku okularów medyka, w których dwie złote iskry zaczęły drgać i rozbijać się na mnóstwo drobnych, niespokojnie latających. Ale nikt na medyka i jego okulary patrzeć ani myślał, bo wszyscy ku ławie oskarżonych wzrok zwrócili. Pośrodku sali jeden po drugim składali zeznania świadkowie przez obronę tu stawieni, a opowiadający rozliczne okoliczności, które winę oskarżonego spowodować i w oczach sędziów wagę jej zmniejszyć mogły.
Oskarżony słuchał zrazu tak pilnie, że odstające jego uszy u podługowatej głowy wydłużać się zdawały, aż z kościanego ornamentu ławy przemienił się w stojącego u jej końca smyka i bynajmniej o głos nie prosząc sam mówić zaczął. Nie udzielono mu prawa głosu, ale też, gdy mówić zaczął, nie odbierano. Wszyscy zrozumieli, że opowiadania świadków o okolicznościach postępkowi jego towarzyszących niedostatecznymi wydać mu się mogły, i wszyscy uczuli potrzebę dowiedzenia się o nich od niego samego. Mówił tedy; stał prosty i cienki jak tyka, profilem do publiczności i długiego stołu, a twarzą do ławy przysięgłych obrócony (starczyło mu roztropności, aby wiedzieć i pamiętać, że los jego w ich ręku właściwie spoczywa) i mówił tak prędko, że chwilami oddech tracił, a tak głośno, że cienki, ostry głos jego napełnił salę od sufitu do posadzki i wydawał się monotonnym, w nieskończoność przedłużającym się krzykiem. Zdawać się mogło, że on wcale nie umiał mówić, mógł tylko albo milczeć, albo krzyczeć; jeżeli zaś z dźwięku i giętkości głosu wnosić można o stopniu ucywilizowania człowieka, ten bez wątpienia był głosem dzikiego. Oczy też jego szybko na wsze strony rozrzucały błyski tak namiętne, że aż dzikie, a szczęki przez wychudzenie policzków uwydatnione i szybko wśród niezmiernie szybkiej mowy poruszane, chwilami przypominały pragnące kąsać zwierzę. Z innej jednak strony słuchacze przyznać musieli, że to, co opowiadał, na złagodzenie charakteru i utemperowanie namiętności wpływać nie mogło, a z cywilizacją w żadnym związku nie zostawało. Historia była wcale a wcale do historii cywilizacji nie należąca; można byłoby śmiało utworzyć z niej rozdział dziejów królestwa zwierzęcego, i to o tyle tylko, o ile istnieją w tym ostatnim lwięta lub wilczęta zrodzone z ojców niewiadomych i matek, które albo z głodu zmarły, albo nie wiedzieć, gdzie się zapodziały.
Niezupełnie zaś jest pewnym, czy znajduje się w jakimkolwiek lesie lub na jakiejkolwiek pustyni lew czy wilk, który by lwiątko czy wilczątko tak upokarzał, dręczył, głodził, pracą nad siły obciążał, jak to z tym smykiem czynił chlebodawca jego. Toteż wszystko, co nie wykipiało i nie nasyciło się w nim jeszcze, gdy na chlebodawcę zemstę wywierał, kipi i nasyca się teraz, gdy nie tylko bez punktu, ale bez przecinka o swoich rozkosznych z nim stosunkach jednym wciąż krzykiem opowiada. Dziki jest, ale roztropny i pamięć ma wyborną. Faktami jak grochem sypie, świadków wymienia, miejsca wskazuje, na koniec i osobiste uczucia swoje wyrażać zaczyna, ale to ostatnie czyni w tak nieucywilizowany sposób, takich prawie krwawych połysków nabierają jego oczy i takie słowa z kąsających powietrze szczęk mu wypadają, że przewodniczący donośnym głosem mowę mu przerywa, umilknąć i usiąść rozkazuje.
Cienki, monotonny, nieustanny krzyk, który sam jeden od sufitu do posadzki, od ściany do ściany przestrzeń napełniał, milknie, ciemna poręcz ławki przyklejony do niej ornament odzyskuje, salę napełniają nieruchome postacie ludzkie, w których czuć osłupienie. Za długim stołem ani wśród publiczności, ani na ławie przysięgłych nikt nie czyni najlżejszego poruszenia. Oddechy, których tu tyle, nie sprawiają żadnego szmeru, lampy płoną cicho, salę napełnia taka cisza, że słychać u góry lekkie i rytmiczne poskrzypywanie wysoko umieszczonego wentylatora. Słychać jeszcze za grubym murem i obszernym podwórzem głuchy turkot kół po bruku i dźwięki katarynki. Widać także przez jedno z okien gwiazdę na ciemnym niebie świecącą, daleko i wysoko.
Wśród powszechnej ciszy i nieruchomości, w okularach medyka drży, biega, tańczy mnóstwo drobnych iskier. To Chochlik, na brzeżku okularów wygodnie sobie siedząc, takie w nich sztuczki dokazuje.
Medyk ze wszystkich sił broni się od halucynacji słuchu, która nie wiedząc skąd go napadła i o której, jako medyk, wie dobrze, iż jest próżnym złudzeniem cennego zmysłu: usiłuje myśleć o tym, co się dzieje przed nim, jednak wbrew wszystkiemu słucha i słyszy katarynką nieustannie, najwyraźniej na nutę skocznej polki grającą piosenkę, którą w pacholęctwie od nieboszczki babki swojej był słyszał: „Ach, miłość bywa różna, i domowa, i podróżna!” Ależ ta piosnka jest nieznośna! Niegdyś, gdy babka żartobliwie ją śpiewała, śmiał się z niej do rozpuku, ale teraz, w takim miejscu, w takich okolicznościach, on, ojciec rodziny…
Zrozpaczony wzrok skierowuje ku ławkom, które napełnia publiczność, i wśród tej publiczności wynajduje wzrokiem oblicze szanownej małżonki, milutkich córek… Nic nie pomaga; katarynka wygrywa i wygrywa: „Ach, miłość bywa różna, i domowa, i podróżna!” Biada! biada! „Ach, miłość bywa różna!…”
— Jak ten facet płonął mówiąc, a co za model do zezwierzęconej istoty ludzkiej!
Jakkolwiek cichutko słowa te wymówione były, Chochlik je usłyszał i już siedział na gęstych, czarnych jak krucze pióra brwiach artysty. Ale nawet ten psotnik, dla którego nic na ziemi świętym nie było, z kochankiem muz obszedł się delikatniej i pieszczotliwie] niż z innymi. Delikatnie, pieszczotliwie skrzydełka na powieki mu opuścił, od czego powstała mgła tęczowa, a wśród niej niby w greckim wdzięcznym tańcu rozwijała się i zwijała girlanda Fomaryn. O! Apollinie, co ich tu było! Ze szwalni, z pralni, ze sklepu, z ustronnej chatki, z przechadzki publicznej, z pól samotnych, z miejsc zdejmowania widoczków z natury. „I ta, i ta ładna”. Lecz „któraż była kochanką Kirkora?” „Wszystkie!” Mistrz w obie dłonie głowę ujął i modlić się zaczął:
— Boże Wszechmogący, ulituj się duszy mojej! Skoro ich było tyle, któż zaręczy… Ale, Panie, jam był jako harfa eolska i jako Salomon do Sulamity wzdychający…
Chochlik znajdował się już na wyższym piętrze ławy i nóżki uplątawszy w bujnym wąsie szewca, skrzydełkami potrącał o czerwoną kokardę piekarza.
Niewiele sekund upłynęło, a zjeżyły się wąsy pierwszego, zerknął na sąsiada raz, drugi, trzeci, i z wyrazu twarzy jego odgadując, że o tym samym, co i on, myśli, cichutko zagadnął:
— Człowiek także młodym był kiedyś, panie dobrodzieju! prawda, sąsiedzie?
Piekarz wytrzeszczając szeroko błękitne oczy niemal płaczliwie odpowiedział:
— Prawda, sąsiedzie! I teraz nawet… ot, kiepska człecza natura!
A Chochlik, rzecz dziwna, zamiast śmiać się po swojemu, kichał. To zapach kożuchów chłopskich tak mu zakręcił w nosku. Spojrzał po kożuchach i zaczmychał:
— Pfu! Pfu! Pfu! Ci nieucywilizowani na nic mi się tutaj nie zdadzą!
Wtem wyprostował się i nosek mu nawet znieruchomiał.
Oskarżyciel publiczny przemawiał. Chochlika coś w mowie jego tak połechtało, że natychmiast panów majstrów opuszczając przez salę frunął i cieszył się.
— Oj, to, to, to! oj, to, to, to, to!
Oskarżyciel publiczny był mężem wielkiej gorliwości i wymowy. Nie miodowym jednak, raczej smolnym potokiem słowa z ust mu płynęły. Rzecznik ustanowionego prawa, obrońca publicznego interesu i bezpieczeństwa wiedział dobrze, jak ważną spełnia czynność i znać to było z okazałej jego postawy, jako też z energicznych gestów, od których suto haftowane złotem rękawy rozniecały w powietrzu ogniska i deszcze iskier. Już płynna, metalicznym głosem wypowiadana mowa jego połowy dobiegała, już tak na czarno winowajcę pomalował, że do ojcostwa jego sam Lucyfer mógłby się przyznać, gdy nagle ogarniać go zaczęło dziwne wahanie się i lenistwo myśli czy słowa. Wyglądał tak, że można było przysiąc, iż wcale o czym innym myśleć zaczyna: po wyniosłym czole jego płynęły chmury, wzrok zagasł i zwrócił się wewnątrz, pogasły błyski rękawów.
To Chochlik, Chochlik-Psotnik usiadł mu na wardze, na samym środku dumnie wydymającej się wargi, i tak na niej zaciężył, że oskarżyciel publiczny, ten wyborny mówca, drugą połowę mowy swojej do kilkunastu zaledwie wyrazów zredukowawszy, wyjąkał i wybełkotał je raczej, niż wypowiedział, po czym na fotel upadł i czoło dłonią przysłonił — bardzo zmieszany.
Nastąpiła teraz długo mowa obrońcy, w czasie której Chochlik prawdziwie niestworzonych rzeczy dokazywał. Ogarnął go szał wesołości.
Przez chwilę igrał za długim stołem, czego skutkiem było, że czoło siedzącego pośrodku dostojnika znacznie pobladło; jeden z jego sąsiadów drgnął i rękę podniósł ku głowie, jakby natrętną muchę spędzić z niej próbował; drugi ze zgiętymi plecami papiery przerzucać zaczął, jakby w nich coś zupełnie niepotrzebnego zagrzebać pragnął.
W tej samej prawie chwili siedzący przy bocznym stoliku sekretarz mnóstwo papierów najszpetniej na ziemię rozsypał, a Chochlik, w wielkiej kontuzji go pozostawiając, dla rozmaitości wpadł między publiczność. Tu w gęstym tłumie zwijał się jak w ukropie. Kobiety omijał, czepiał się tylko mężczyzn; takim dnia tego był jego kaprys. Ale z wąsami, łysinami, krótko ostrzyżonymi czuprynami wyprawiał rzeczy dziwne. Skakał po nich i tańczył, muskał je skrzydełkami, łaskotał nóżkami, dmuchał na nie i chuchał, przez co czaszki napełniał osobliwszymi a niespodziewanymi przypomnieniami, myślami i przypuszczeniami. Wywołało to wśród publiczności pewne niezwykłe ruchy.
Co chwila ta lub owa postać męska pomimo ścisku powstawała z miejsca i górując nad siedzącym tłumem głową przechylała w stronę ławy oskarżonych, niespokojnie przyglądając się rzeźbionemu z kości jej ornamentowi. Co chwila także dawało się tam słyszeć jakieś głośne i niecierpliwe sapnięcie lub głuchy pomruk świadczący, że ktoś tam w tłumie zajrzał w oczy zadziwiającemu, a dotąd nie dostrzegalnemu fenomenowi życia.
Kobiety, jakkolwiek przez Chochlika nie zaczepiane, dostawały na twarzach rumieńców i kłującej wilgoci na oczach. Że zaś wachlarzami w sali sądowej posługiwać się nie wypada, wiele więc futrzanych zarękawków przysłaniało twarze — zmieszane lub smutne.
Wszystko to trwało wtedy jeszcze, gdy Chochlik opuścił publiczność i nad ławę przysięgłych uleciał. O, tych na długo opuszczać nie mógł! Byli dziś oni ulubieńcami jego, pieszczochami, najmilszym z młynów, w których kiedykolwiek psuł mechanizmy i przewracał graty. Nieraz tedy jeszcze zawieszał się na czubku włosów mecenasa, ukazując mu oprócz stawu niejedno miejsce, na którym kwitły zwodnicze lilie. Nieraz jeszcze załaskotał sztywną szyję radcy, ugiął ku dołowi nos obywatela i w samo ucho zaśpiewał konsyliarzowi: „Miłość bywa różna!” Ziemianina i mistrza nie oszczędzał także; owszem, kto wie, czy pomimo wysokich odznaczeń, którymi są ród i talent, nie byli oni właśnie najfaworytalniejszą igraszką złośliwego malca. Panowie majstrowie także niemało jeszcze z przyczyny jego ucierpieli; jedni tylko chłopi siedzieli spokojnie, z przygarbionymi plecami, ze splecionymi przed sobą rękoma, z więcej niż kiedy splątanymi kłakami wielkich czupryn.
Tak publiczne sądowe narady dobiegły końca swego; jedni i drudzy sędziowie z miejsc powstali i rozeszli się w dwie przeciwne strony. Z tej strony, w którą udali się przysięgli, u szczelnie zamkniętych drzwi stanął człowiek wyprostowany, świętej samotności narad przysięgłych strzegący, a wysoko w powietrzu, w oczekującej postawie zawisł Chochlik. Zaledwie bowiem przysięgli zniknęli w ościennej komnacie, uczuł tęsknotę i w oczekującej postawie, to jest z jedną nóżką naprzód, a drugą w tył wysuniętą i z nieruchomymi skrzydłami zawisł jak najbliżej drzwi, przez które wyszli i powracać mieli.
Dość dziwną było rzeczą, że wobec tak jasnego i własnym zeznaniem winowajcy potwierdzonego faktu zbrodni, narada przysięgłych trwała bardzo długo, tak długo, że Chochlik znudził się i poziewać zaczął. Nie zmieniając tedy oczekującej postawy, w jakiej nad zamkniętymi drzwiami w powietrzu wisiał, rozglądał się dokoła i często gęsto ku oskarżonemu zerkał.
Oskarżony zaś płakał. Odkąd wszedł do tej ławy, już czwarty psychiczny moment przebywał. Ta niesłychana wrażliwość była jednym więcej dowodem niezmiernie małego ucywilizowania, które na wyższych swych szczeblach wytwarza, jak wiadomo, przewagę refleksji nad wrażeniami i wielką stałość uczuć.
Zrazu wspaniały i właśnie ku niemu skierowany aparat sądowy tak mu był zaimponował, że nawet nazwiska i tytułów swoich głośno wymienić nie mógł; potem, przed roztaczanym w sali obrazem jego zbrodni i jej następstw, uczuł skruchę i pięścią tłukł się w piersi; potem opowiadając o poniesionych krzywdach i bólach wściekł się i krzyczał; teraz płakał. Wiedział, że jedne drzwi tego czyśćca otwierają się do piekła, drugie na ziemię i widać bardzo lękał się pierwszych, a pożądał drugich, bo głęboko szlochał, z oczami rękawem siermięgi zasłoniętymi.
Dzwonek. Narada przysięgłych ukończona.
— Sąd przybywa! — rozlega się po sali donośny głos woźnego. Publiczność milczącym murem staje.
Dwoje przeciwległych drzwi otwiera się na oścież; przez jedne wchodzą sędziowie w złotych haftach i za długim stołem stają; w drugich ukazują się przysięgli.
Mecenas pierwszy wszedł z białym arkuszem papieru w dłoni; Chochlik zadrżał cały z radości i już mu na stojącym czubku siwych włosów siedział. Za przewodniczącym swoim kroczyli inni, po dwóch, po trzech; czworo przygarbionych pleców chłopskich w baranich kożuchach zamykało orszak. Zwolna uszli kilkanaście kroków, na fale czerwonego sukna wstąpili i stanęli przed stołem, profilem do tamtych w złotych haftach obróceni. Publiczność widzi ich także z profilu i czeka. Czekając spostrzega, że arkusz papieru w rękach mecenasa trochę drży, w okularach konsyliarza tańczy chyba sto tysięcy iskier, ziemianin i artysta mają strasznie wzburzone włosy, nos obywatela miejskiego skrzywionych ust jego prawie dotyka. Ogółem biorąc, żałośnie wyglądają. Mecenas jednak, wyosobniony nieco, z przyzwyczajenia najpewniejszy siebie pozór zachowuje; arkusz papieru ku oczom podnosi i dość głośno, aby go w całej sali słychać było, czyta wypisane na nim pytanie:
— Czy oskarżony winien jest zbrodni takiej a takiej, w takim a takim dniu popełnionej?
Tu nastąpić ma wyrok: jedno słowo, nic, tylko jedno słowo. Czemuż mecenas go nie wymawia? Czy to złudzenie zmysłów? Wszakże on pobladł i raka z papierem ciężko mu w dół opadła. To nic. Znają go wszyscy z energii i biegłości w publicznych sprawach, choćby go więc słabość chwilowa Opanowała, zwycięży ją i obowiązek spełni. Naturalnie; znowu arkusz papieru podniósł do oczu i — rzecz przedziwna! pobladł więcej, papier coraz więcej ku oczom przybliża, jakby olśnął, i milczy, jakby oniemiał. Sędziowie w złotych haftach czekają publiczność czeka; oddechy, których tu tyle, nie czynią żadnego szmeru, lampy płoną cicho. W sali panuje taka cisza, że słychać u góry lekkie poskrzypywanie wentylatora, a na ławie oskarżonych — przytłumione rękawem siermięgi szlochanie. Widać też przez jedno z okien gwiazdę, na ciemnym niebie świecącą wysoko i daleko.
Na koniec przewodniczący, przysięgłych podniósł głowę i z bardzo pobladłym czołem głośno wymówił:
— Winien.
Wtedy Chochlik-Psotnik w paroksyzmie uciechy wzbił się znad głowy jego pod sam sufit i w rzęsistym świetle lamp rozkołysany, na całą salą rzucił pytanie:
— Kto?