Co mówił stary klon?

Czy ludzie tylko posiadają mowę? Gdzie tam! Wszystko, co żyję na niebie i ziemi, mówi; nietylko co żyje, bo nawet kamień u brzegu rzeki, albo kurzawa, unosząca się nad drogą, posiadają wyrazy, w które wsłuchiwać się warto. Trzeba wprawdzie mieć uszy tak urządzone aby tę gadatliwość wszechrzeczy słyszeć mogły, ale bywają takie, i ja sam…

Wyznać muszę, że był niedawno moment, w którym ogromnie zleniwialy mi ręce, i głowa, i serce.

Nie chciało mi się nic robić, ani myśleć, ani czuć; najlepiej wolałbym usiąść sobie w jakim najdzikszym, najgłuchszym kącie świata, zamknąć oczy, skrzyżować ramiona i, jak fakir, wpatrując się w nieskończoność, powtarzać: Om! Om! Om! — aż do zapomnienia o rozpaczliwej skończoności wszystkiego, co jest na ziemi. Tacy fakirzy, którzy nieruchomo na jednem miejscu siedzą, aż im w uszach szerszenie gniazda swe pozakładają, daleko więcej wówczas trafiali mnie do przekonania, aniżeli tacy, którzy, wskutek niesłychanego naprężenia sił cielesnych i duchowych, przez parę godzin wyprowadzają z ziarna całą roślinę fasoli z łodygą, liśćmi i kwiatem.

Ciekawym, po co to czynią? Czy fasolą swoją tak świat nakarmią, że ród głodnych na nim zginie? „Chwała człowieka, jako roślina polna przemija”. „Snem cienia jest życie człowieka, a człowiek cieniem, który śni”. „Dźwięk jedyny, co nie kłamie, w wszystkich dźwięków świata gamie, to cmentarny spiż”!

I tam dalej, lamenty bez końca: hebrajskie, greckie, łacińskie, różne inne przeciekały mi przez głowę, wypłukując z mózgu światło i siłę.

Nie zawsze przecież działo się tak ze mną i bez powodu się nie stało. Był powód; nawet w liczbie mnogiej: były powody, ale jakie ? Mniejsza o to, bo sami mniej więcej znacie te rozmaite maszyny, które rzeźbią, gną, mielą, żłobią, aż ze stali uczynią gąbkę, a z brylantu węgiel.

Paktem jest, że osowiały, leniwy, niczego już oprócz martwego spokoju nie pragnący, a jego nawet pragnąć niezdolny, tylko siłą rozpędu zanurzający się weń coraz głębiej, siedziałem od kilku tygodni u okna, w głębokim, wygodnym fotelu, bo jedną z potrzeb przez ówczesne usposobienie wytwarzanych było mi to, aby siedzieć zawsze w sposób wygodny. Ciało, zarówno jak dusza, straciło możność utrzymywania się w postawie wyprostowanej. Od kilku godzin siedziałem na tem jednem miejscu, zaledwie spostrzegając smugę słonecznego światła, która zrazu błyskała po mojej odzieży i książce, trzymanej w ręku, potem przygasała, skracała się, aż wykrzesawszy w szybie wielką iskrę ognistą — zniknęła.

Później nieco, za oknem, za kurtyną drzew, do połowy rozebranych liścia, pięknie musiało zachodzić słońce, królewskiemi barwami jesiennego nieba otoczone; lecz ani głową nie poruszyłem, aby to zobaczyć, i wtedy zaledwie doświadczyłem uczucia pewnej błogości, gdy pokój zapełniać się począł zmrokiem, tym haszyszem dla oczu, które pragną już tylko widzieć to, czego rzeczywistość dla nich nie ma. Książka zsunęła mi się z kolan i z cichym szelestem rozpostarła się na ziemi. Dom, chociaż nie bezludny, ale milczeniem napełniony, stał, jak czara szampana, która, po ulotnieniu się musującego gazu, pełna jest jeszcze, lecz uciszona — i zwolna, stopniowo, ogarniał go wieczór jesienny, może po swojemu piękny, ale mnie nic nie było do jego piękności. Miasto, wśród którego stal, w oddali wrzało po swojemu, ale mnie nic nie było do jego wrzenia.

W kącie pokoju miałem zegar, który teraz szarą krepą owijał zmrok w kątach najgęstszy i którego miarowe, monotonne tętnienie wydało mi się oddechem otaczającej mnie ciszy. Zacząłem razem z ciszą oddychać, czyli powtarzać w myśli zgłoski najwyraźniej w tętnieniu zegara słyszane:

Tik, tak! Tik, tak!

Poczem, sam nie wiedząc kiedy i jakim sposobem, może dlatego, że niedawno o pustelnikach indyjskich myślałem, albo że mózg mój nie miał ochoty wyrzucić z siebie dwu liter, które w nim ugrzęzły, zacząłem ustawicznie a nieprzerwanie powtarzać:

— Om! Om! Om!

Plecy moje kurczyły się, garbiły i coraz głębsze wyżłobienie urabiały w miękkiej poręczy fotelu, ręce wzdłuż kolan zwisły, powieki na źrenice opadły, nogi daleko naprzód wysunęły się na kobierzec, a w głowie, która brodą aż środka deki piersiowej dotykała, myśl obumarła powtarzała ciągle:

Om! Om! Om!

I tego tylko brakowało, aby jaki szerszeń z kroplą miodu na skrzydle w uchu mi zasiadł, albo jaki pająk zaczął sieć swoją zaciągać w ustach, które z kolei rozwierały się szeroko westchnieniami i poziewaniem.

Wtem:

— Puk, puk, puk!

Coś mi nad samem uchem zastukało w szybę. Niech sobie stuka! Co mi do tego! Po raz drugi:

— Puk, puk, puk!

I zarazem coś szepce:

— Odwróćże głowę, leniuchu, i spójrz na mnie. Czy nie czujesz, że co najmniej tyleż nudzisz się, ile smucisz. Pogawędźmy z sobą trochę; może cię to rozerwie.

Zanim zdołałem się odwrócić, musiałem głowę podnieść, raczej podźwignąć. Podźwignąłcm. Il n’y a que Ie premier pas qui coûte. Spojrzałem na tę szybę, do której coś pukało…

Nikogo, nic. Tylko tuż pod oknem stoi wielki, stary klon i szeroko rozpościera silne gałęzie, całe w liściach żółtych, dużych, dłoniastych i głęboko wyzębionych. Właśnie jeden z tych liści najdłuższym z zębów swoich o szybę mi uderza, a inne dokoła niego rozpościerają się, jak dłonie na coś wskazujące, albo w górę podlatują, albo, zbliżając się ku sobie, z cicha szepcą.

Niechby tam sobie szeptały, ile chciały, ani myślałbym ich słuchać, ale ten jeden, wciąż w szybę dzwoniący, niecierpliwić mnie zaczyna.

— Czego chcesz?

Jakby na zaklęcie, na to pytanie klon poruszył wszystkiemi naraz gałęźmi, które rozstąpiły się na wszystkie strony. No i cóż? Cudne niebo wieczorne, to prawda; u skraju, strugą gasnącego żaru z ziemią rozdzielone, powyżej przelewające fiolety ametystowe z bladą zielenią, na którą usiadły już drobniutkie gwiazdy. Niegdyś widok ten wprawiałby mnie w ekstazę, ale teraz… po co ukazujesz mi go, stary klonie?

Nie odpowiedział nic, tylko u samego szczytu, jak dwa ramiona, szeroko rozpostarł dwie gałęzie, pomiędzy któremi zawisł obłok, podobny do skrzydła zrumienionego dogasającym ogniem. Prawie w mgnieniu oka skrzydło to przelało się na wachlarz rozpostarty, potem na pochodnię, wyrzucającą z płomienia kłąb dymu, a wkrótce, połączywszy się z parą nadbieglych powietrzem puchów różowych, utworzyło profil dziewiczy ze złotym warkoczem, który wnet zwinął się ku górze i w sposób taki osłonił profil, że ukrył się on w przyłbicy rycerskiej, powiewającej srebrnym pióropuszem.

Bardzo ładna gra obrazów! Lubiłem niegdyś przypatrywać się robotom niewidzialnego snycerza, który w czarnoksięskiej retorcie przelewa pod niebem jedne w drugie tysiąc form i kruszców, ale teraz… co mi z tego!

A poczekaj, poczekaj, klonie! nie opuszczaj w dół gałęzi! Co to za czarne punkciki pomiędzy niemi, niby ziarna makowe rozsypane? Tu i owdzie dobywają się z nich dźwięki krótkie, piskliwe, podobne do szpilek przeszywających powietrze.

— A, to gniazda ptasie!

— Gniazda ptasie, — spokojnie potwierdził klon i z pogodną dobrodusznością mówił dalej:

— Mam ich teraz niewiele i wiosną dopiero trzeba widzieć, co tu tego skrzydlatego maleństwa chroni się pod moje liściaste skrzydła. Niekiedy nawet bywają słowiki. Czy nigdy nie słyszałeś w maju słowika, śpiewającego na gałęzi mojej, tuż prawie nad ziemią?

— Owszem, słyszałem; ale wówczas właśnie miłość zadała mi ranę tak bolącą, żem tego jej śpiewaka o mało z gniewu nie zastrzelił. Bo pocóż kłamie? Nie doszedłem przecież jeszcze do tego stopnia złości, abym zabijał słowiki, więc tylko od czułych trelów uciekłem.

Klon odpowiedział:

— Byłeś nierozsądny, gniewając się na słowika, który nie kłamie, bo pieśni słowicze są takimże płodem ziemi, jak bóle człowiecze, i nie byłżeby śmieszny ten, ktoby chciał zgasić słońce dlatego, że nieoświetla ono otchłani? Nieprawdaż?

— Prawda, klonie; tylko że w pewnych momentach wszelkie prawdy sa dla bólów ludzkich tem samem, co dzwony kościelne dla robaka, przewiercającego drzewo. Dzwon wzywa na nabożeństwo i rozlega się tak, że aż powietrze gra, a robak tymczasem słuchać go ani myśli i wwierca się w drzewo tak, że aż mu miąsz przegryza. Ale po co ja ci to mówię? Wszak nie możesz być psychologiem, jakkolwiek od paru minut spostrzegam, że jesteś wcale przyjemnem drzewem.

— Jestem tylko niezłem sobie drzewem, — skromnie odpowiedział klon. — Dobre chęci moje znają te skrzydlate maleństwa, o których opowiadać nie skończyłem. Na wiosnę, kiedy wierzby gubią z gałęzi takie kotki podługowate, mięciuchne, srebrnawe… Wiesz?…

— Wiem, wiem, — przerwałem z żywością, która zdziwiła mnie i zmartwiła. — Świat roślinny niegdyś kochałem i przypatrywałem się mu zblizka, lecz teraz, co mam mniemać o bezdenności mego smutku, którego dno znalazły kotki wierzbowe, podługowate, mięciuchne, srebrnawe!

Klon zaś, nie zważając na przerwę prawił dalej:

— I kiedy topole sieją po świecie takie mnóstwo puchu, że ziemia nim na szerokich przestrzeniach okryta jak śniegiem, wtedy to trzeba widzieć, jaka to robota, jaki gwar, trzepot, skakanina, wyścig dzióbków, które z kotkami i puszkami do mnie się zlatują. Mam tego wówczas mnóstwo! Teraz wróbli tylko trochę, kilka rodzin makolągwich i ot, dziś właśnie para gilów na zimę przyleciała; gniazda jeszcze nie ma i przytulona do siebie na gałęzi śpi.

— Nie śpi, — zaprzeczyłem – i nawet jest czegoś przelękniona. Dwie czerwone główki wysunęły się z pod liści i w trwodze obracają się na wszystkie strony. Ale i w gniazdach ruch i pisk! Co im grozi?

— Ej, nic wcale! Wiewiórka, która w tym roku zamieszkała u samego szczytu mego, machnęła może kitą, lub głośno rozgryzła łupinę orzecha.

To mówiąc, ostrożnie, uważnie, rozchylił kilka gałęzi najwyższych i na jednej z nich spostrzegłem istotnie stworzenie z szerścią tak gorąco rudą, że na zmroku odbiła się plamką czerwoną. Orzechów nie gryzła wcale, tylko kitę kosmatą jak piórupusz podniósłszy, siedziała podobna do figurki, w symbol zadumania odlanej z miedzi. Klon gderać zaczął:

— A co! tak jest, jak przypuszczałem! Nie śpi jeszcze! Marzycielka i lekkomyślna! Zawszeni spostrzegał, że marzycielstwo z lekkomyślnością w parze chodzi,. pewno dlatego, że marzenia, jak wiatry, miotając myślami, nie pozwalają im nabywać wagi centnarowej. To też przez dzień cały skakała, jak baletnica, a teraz zamiast spać, o niebieskich migdałach duma i dzieci mi tylko straszy!

Mówiąc to, liście swe dłoniaste i wyzębione opuszczał na gniazda, jak firanki, albo jak opiekuńcze ręce z czujnie rozpostartymi palcami. Gniazda też uciszyły się naraz, a dwie główki gile, z pomiędzy liści wyzierające, przytuliły się do siebie i zamknęły oczy. Wtedy rzeki:

— To są moje dzieci.

Po raz pierwszy oddawna uśmiechnąłem się.

— Masz ich mnóstwo!

— Czy tylko tyle! — odpowiedział z dumą. — Nie masz pojęcia, ile dokoła pnia mego wyrasta ździebeł trawy rozmaitej, któraby przepadła, a przynajmniej skarlała, gdybym liśćmi swymi gruntu dla niej nie użyźniał, a później wzrostu jej cieniem swym nie strzegł. Gdyby nie ja, głódby je, te źdźbła, skurczył, lub skwary słoneczne pożarły. I zdaje się na pozór, że szkoda byłaby nie wielka, a jednak nie, bo są to istotki śliczne i z ich zgubą zginęłaby na świecie duża kropla piękna. Prawie nikt o tem nie wie, dlatego, że są małe; a tak to już jest na świecie, że łatwiej u wielkich dostrzedz pyłek piękności, aniżeli ogrom jej u małych. Ja ją dostrzegam w pióropuszkach, piórkach, gwiazdkach, języczkach, piłkach, strzałkach, koronkach, żyrandolkach, któremi ten drobiazg z ziemi wyrasta i drobniejszemu jeszcze od siebie drobiazgowi służy…

— Służy? — zapytałem.

— A jakże! Ce qui se ressemble s’assemble.

Liliputom z liliputami dobrze. Boże krówki jak rubiny, żuczki jak czarne paciorki, pajączki z szybkością strzały biegające, świerszcze, które chóralnym hejnałem nocne rosy chwalą, muszki, które górnymi loty naśladować ptaki usiłują, różne tam zresztą robaczki nieme, pełzające, najlichsze z najlichszych i tem tylko cenne, że, jak złoto w brzydkiej rudzie, tkwi w nich iskra życia, — żyją i pienią się w lesie tych form malutkich, których cząstkę ci wymieniłem. Pośród strzałek, piórek, gwiazdek, języczków i żyrandolków zielonych ruch panuje wieczny, bieganina, latanina, krzątanie się, praca, gonitwy, przemyślność, tak, że aż mi żal niekiedy, że rodzi się to takie drobne, dlatego tylko, aby cały ten bój herkulesowy stoczyć i w prochu trupem ledz. Ale na medytacye pesymistyczne czasu nie mam, bo oto powietrzem niewiadomo skąd nadlatuje rój motyli, kłębi się, jak obłok z wirujących atomów złożony, spada na mnie jak śnieżyca i wśród gałęzi moich salę balową sobie urządza. Owszem, bardzo proszę! Parami i pojedyńczo gonią się i okręcają, hulają w tańcu, ile tylko sił starczy. Ile promyków słońca drga wśród tych moich liści, tyle pomiędzy nimi uwija się motyli, tak, że stoję cały w sieci złotej i w roju małych skrzydeł, jak śnieg białych. Ale trwa to niedługo, bo niebawem pary motyle rzucają się sobie w objęcia, pijane miłością, przez chwilę jeszcze trzepoczą w zlocie słońca i po chwili, już nieżywe, padają na ziemię, jak szmatki zgniecionej tkaniny. Widok to smutny, ale i nie smutny, bo ja ci to powiadam, stary klon, którym wiele na świecie widywał: że motyl, umierający w chwili, gdy pił miłość, stokroć szczęśliwszy jest od ciebie, człowieku, który, ciesząc się zdrowiem wybornem, mogiłę swojej w sercu nosisz.

— Powiedziałeś rzecz oddawna wszystkim znaną. Niemniej gawędka z tobą podoba mi się coraz więcej i bardzo żałuję, że o ludziach mówić mi nic nie możesz. Drzewem będąc, pewno nic o nich nie wiesz.

Klon wyprostował się i, z góry na mnie patrząc, parę razy ironicznie szczytem potrząsł,

— A co ty wiesz, człowieku? — zaszumiał, — co ty o nich wiesz?

— Uwaga słuszna, — rzekłem — odkąd zacząłem przypatrywać się tylko swojej zatrutej duszy, innych nie widzę wcale.

— I tego człowieka nie widziałeś, który przez całe ubiegłe lato, pod samem oknem twojem, w cieniu moim…

— Nie widziałem, któż to taki?

Klon tak jakoś w jedną stronę zwinął wszystkie swe gałęzie, że odsłonił przedemną widok dobrze znany, lecz na który już oddawna wcale uwagi nie zwracałem. Był to w oddali nieco stojący gmach ogromny, z którego cienkich i prostych kominów wybuchały dymy, a z licznych okien biła łuna, do pożarowej podobna. Dymy kładły się na wieczornym zmroku, jak ciężkie, pełne iskier chmury i toczyło się w nich nieustannie monotonne warczenie grzmotu.

— Fabryka — rzekłem. — Więc cóż?

— Nic osobliwego — odpowiedział klon. — Każdy wyrostek uliczny wie, co się w niej dzieje. Skwar ognia, grzmot kół, zgrzytanie żelastwa o żelastwo, lotne trucizny w powietrzu, mięśnie ludzkie wyprężone, klatki piersiowe zdyszane, twarze w zmarszczkach, ciała w pocie, dusze w niewoli. Nic osobliwego! Ale człowiek, o którym wspomniałem, wybiegł, a raczej wypadł raz stamtąd, nietylko zziajany i potem oblany, lecz w dodatku zębami szczękający. Szczękały mu zęby mniej jeszcze od febry, która trzęsła jego ciałem, niż od złości, która rozsadzała duszę. Zbuntował się przeciw pracy zbyt ciągłej, zbyt ciężkiej i — źle na tem wyszedł, bo rzadko się zdarza, aby niewolnik, który targnął się przeciw jednemu batogowi, nie popadł za to odrazu pod dwa. Tak i ten, przeciw tyrańskiej pracy powstawszy, dostał drugą jeszcze monarchinię: piekielną złość. Z za zębów szczękających przekleństwa wyrzucał, pięścią wygrażał; słowem, powiadam ci, wyglądał, jak na wszystko gotowy zbój. Szczęściem, paroksyzm febry tak podcinał mu nogi, że długo iść nie mogąc, a mnie ujrzawszy, runął jak długi u stóp moich… Stałem wówczas w pełnej wspaniałości swego zielonego płaszcza, więc niedługo myśląc, rozpostarłem go nad tem w męce leżącem ciałem ludzkiem, tak szeroko i bacznie, że od stóp do głowy okrył go łagodny, kojący cień. Potem liśćmi, jak wachlarzami, zacząłem poruszać zwolna, cicho, tyle tylko, aby ich powiewy osuszały mu krople potu na twarzy i ochładzały rozpalone oczy. Wił się czas jakiś na trawie, jęczał i przeklinał, lecz stopniowo, w spokojnym szmerze, którym go kołysałem, uspakajał się, przycichał, aż zamknął powieki i usnął. Cicho nad śpiącym stałem, zasłaniając mu tylko opalone u ognia czoło od upalnych promieni słonecznych, a gdy spostrzegłem, że wnet się obudzi, zawołałem na swą orkiestrę, aby powracającą do jawy duszę jego powitała pieśnią, lecz niezbyt głośną, ani wesołą, bo wrzawa i wesołość są drożdżami, od których uczucie nieszczęścia wyrasta. Więc z cicha, ostrożnie ptaki moje szczebiotać zaczęły, a ja ze swej strony lałem mu w oczy moją świeżą zieloność tak obficie, aby wypłukać z nich męty bólu i gniewu. Jakoż po raz pierwszy od lat wielu, oczy te długo patrzyły w zieloną gęstwinę, gdy tymczasem szczygieł znizywał w niej na promień słońca drobne treliki, a małe mięty, cąbry, dzięcieliny, na których spoczywał, wydawały rzeźwiące wonie. Wstał potem i odszedł, lecz powraca często. Nie dalej jak wczoraj w południe przyszedł i miał, jak zwykle, usiąść na trawie, gdy biała pajęczyna, którą teraz rozwieszają na liściach moich pająki, ta wiesz? co to ją ludzie „babiem latem” nazywają, osiadła mu na całej twarzy wąsatej i ogorzałej. Zdjął jedwabistą przędzę z wąsów szorstkich, z czoła pooranego zmarszczkami, z oczu zawsze trochę posępnych — i patrząc, jak mu srebrzystą gazą oplatała rękę u ogni fabrycznych opaloną, zaśmiał się…

Umilkł klon, a ja, po chwili zamyślenia, rzekłem:

— Żem też ja nigdy biedaka tego nie spostrzegł, pod samem oknem mojem w cieniu twym odpoczywającego. Dziwna rzecz!

Kilka liści, najbliżej szyby fruwających, aż podskoczyło w górę ze śmiechu.

— Wcale nie dziwna! Wcale nie dziwna! — chichotały, ale nim zdołałem zebrać się na zapytanie, klon w zamyśleniu, chwiejąc się, zaszumiał:

— Hej, hej, gdybym chciał opowiadać o wszystkich ludziach, z którymi w przyjaźni żyłem, za miesiącbym nie skończył… Dzieci, młodzieńcy, starcy… Aha! dzieci! Opowiem tobie, jakiego figla raz spłatałem na korzyść pewnego dziecka. Dawno to już było, ale zdaje rai się, że słyszę jeszcze nieznośny wrzask jego, tam, w tym krzaku berberysowym, co to za ogrodzeniem rośnie. Matka praczka, wiecznie zziajana od pośpiechu, kładła go tam co rana, w dereczkę podartą owinąwszy, pomiędzy bylicą i zielem świętojańskiem, słusznie poniekąd mniemając, że zdrowiej mu oddychać świeżem powietrzem, niżeli parą i smrodem mydlin. Zdrowiej bo zdrowiej, pewno, ale dzieciak zamorusany, samotnością nastraszony, może przez muchy albo komary kąsany, darł się w niebogłosy, aż mi ten krzyk jego nerwy prześwidrował. A właśnie w tej samej porze inna matka, czuła, młoda i dostatnia, siadywała w cieniu moim z kolebeczką śliczną, w której śpiewaniem kołysanek melodyjnych usypiała dzieciątko różowe, umyte, w sukience jak cacko, pod kołderką, do obłoczka podobną, leżące… Szydełkiem w białych palcach połyskując, nuci bywało z cicha, a ja nad ciemnymi jej włosami szeptać zaczynam w taki sposób, aby szept mój do serca jej się dostał, wzruszył ją i do głośniejszej pieśni pobudził. „Szczęśliwaś! — szepczę, — lecz szczęście kobiece jak miłość męska zmienne i jak dziecię kruche. Może utracisz je, a może wzrastać jeszcze będzie! Trwoga jest cieniem, chodzącym za nadzieją… a wzgórze mogilne posiada kształt kolebki, tylko inną stroną zwróconej ku ziemi. Więc ciesz się i smuć zarazem, pragnij i trwóż się, „a śpiewaj tylko coraz głośniej, rzewniej, dłużej…” Błogość i melancholia, które dobywają się ze starego drzewa, gdy w zamyśleniu kołysząc gałęzie, o różnych takich rzeczach szumi, oblewały jej serce, jak woda morska perły i jak szmer w łonie konchy; obudzały w niem pieśni coraz głośniejsze, rzewniejsze, rzewniejsze, dłuższe, aż nuty ich dosięgać zaczynały tego miejsca, gdzie za płotem rósł krzak berberysowy. Tam zaś, chude maleństwo, w bylicach i zielu świętojańskiem pogrążone, głupie! brało do siebie rajską melodyę kołysanki macierzyńskiej i z czerwonem gronem berberysowych jagód w brudnych lapinach spokojnie usypiało. Tak to ja podstępnie sprawiłem, że młoda matka jednego dzieciątka — śpiewała dla dwojga.

Stał potem klon przez parę minut milcząc, ale zato kilka liści jego żółtych, wyzębionych, fertycznie podlatując w górę, przy samej szybie zaszeptało:

— Była tu raz u nas para kochanków…

— Cicho! nie chcę! — przerwałem, machając ręką.

One upierały się mówić cokolwiek.

— Był raz poeta…

— Dajcie mi pokój!

— Dlaczego, dlaczego o kochankach i poetach słuchać nie chcesz? — zachichotały liście.

— Bo miłość i poezya tyle mi różnych dóbr odjęły, że stałem się nędzarzem, żebrzącym pociechy, ja, człowiek — u drzewa.

— Alboś ty pierwszy taki? — zaszemrały liście i zaczęły znowu:

— Był raz mąż, któremu dom ojczysty runął, mąż silny, a jednak…

Tu stary klon obudził się z zamyślenia i w swoich żółtych liściach, jak słup ognisty wyprostowany, od pnia do szczytu szumieć zaczął.

— Mąż silny, a jednak zapłakał, i sam widziałem, jak Izy jego, padając na gruzy, przemieniały się w krople krwi. Był to płacz krwawy, ale trwał niedługo. Nad gruzami rozległy się stuki topora i hurkoty znoszonych, toczonych kamieni; mąż silny począł odbudowywać dom. Ciężka robota, wiatry przeciwne wieją i co zrobione, już obalają; największe siły granice swe mają: biedak niekiedy ze zniechęceniem opuszcza omdlałe ręce. Gdy raz je tak opuścił, na belce tuż mu nad głową zjawia się szatanik, wcale nawet ładny. Czarny, jak noc i aksamit, na głowie miał rożki złote, w ustach sinawy promyk taki, jakie to czasem nad cmentarzami wzlatują, a u nóg i rąk kopytka i pazurki nie rogowe wcale, lecz brylantowe. Przytem, bynajmniej nie smolą ani siarką pachniał, ale rozlewał dokoła woń najdoskonalszych perfum. Jak zwinna małpka, która wyprawia koziołki, zawiesił się na spróchniałej belce i zmordowanemu biedakowi nad samą głową prawi:

„Porzuć tę głupią robotę! Bo i do czego ona prowadzi? Dom ojczysty czy nie ojczysty, wszystko jedno; każdy dobry, w którym wygodnie i milo. Co za ochota tracić drogie życie na dźwiganie kamieni, które za nic jeden na drugim ustać nie chcą, i walenie miotem w gwoździe, które nigdy nic spoić nie mogą! Gdybyś jeszcze nie miał gdzie mieszkać! Ale owszem, wiesz dobrze o tem, że zawsze gotów jestem udzielić ci schronienia takiego, że twoja rudera aniby się z niem porównać mogła, wtedy nawet, gdy była jeszcze „pałacem sterczącym durnnie”. Ideologiem jesteś, a ja nad tym gatunkiem ludzi szczególną litość czuję, bo głupiutki. Wszelkie inne, naprzykład: samoluby, tyrani, rozkosznicy; ladacznicy, oho, mądrzy! Zanim ja z, nich sobie bulion gotować zacznę, nakapią się do syta w różanych olejkach i małmazyi. Tacy zaś, jak ty, mają dar rozśmieszać mnie serdecznie, a kropla wesołości, w czas spadła, może nawet szatana pobudzić czasem do dobrego czynu. Słuchaj mnie więc, pókim dobry: rzuć tę ruderę, niech sobie do reszty rozwala się i dogniwa, ja zaś w zamian daruję ci ten palac… widzisz go, tam? A co? piękny! wysoki! „Sterczący dumnie”! prawda? A jaki mocny! Siedm wichrów, siedmdziesiąt piorunów, siedmset siedmdziesiąt siedm milionów wystrzałów armatnich uderzyć weń mogą, a on ani drgnie! Cóż, głuptasku, chcesz tam zamieszkać? To chodź ze mną. Zaprowadzę, wprowadzę, zarekomenduję, ulokuję, a później wrócę tu i jak świsnę po tej twojej ruderze, to z ziemią ją zmieszam i śladu po niej nie zostanie. No, chodź!

Wszystko to mówiąc, szatanik zabawny takie łamane sztuki po belce wyprawiał, że aż mu złote rożki iskrami pryskały; czerwonemi oczyma jak rubinami błyskał, a pazurkiem brylantowym wciąż na „sterczący pałac” wskazując, smugi tęczowych blasków w powietrzu zapalał. Biedak z raną w sercu, z toporem w opuszczonej ręce, a na twarzy ze śliną wzgardy, którą go mieszkańcy sąsiednich domów opluli, stoi, słucha, myśli:

— „Może to i prawda! Jaki śliczny ten brylantowy pazurek szatanka! Moimi brylantami są krople potu i Izy, które, wstydząc się świata, padają w serce. Może i głupi jestem? Może niczego nie dokonam ? Może werwena, którą pachnie ten szatanik, tak zmysły moje upoi, że o tych gruzach swoich zapomnę?”

Gdy on tak duma, ja, stary klon, stoję sobie na uboczu, słucham, czekam i tylko gałęźmi po swojemu szumię, w taki sposób, aby ten, którego kolebka niegdyś w cieniu moim stała, spojrzeć na mnie musiał. Jakoż po chwili, oderwawszy wzrok od brylantowego pazurka i złotych rożków szatanika, spojrzał, a w tej samej chwili serce w nim zaczęło — rzecz nie do uwierzenia! — nietylko śpiewać, ale i malować. Prędzej, niżeli pomyśleć podobna, wyśpiewało ono cały cykl pieśni i wymalowało galerye obrazów, w której ja, naturalnie, byłem jedną tylko literą i jedną kroplą farby; lecz w sprawach sercowych to zawsze tak: zacząć tylko, a z kropli powstanie morze, z litery poemat. Dość, że z namysłu mego biedaka wypadło grzmiące: Vade retro!

I jak matka nad mdlejącem dzieckiem, z rozpostartemi ramiony pochylił się on nad swymi kochanymi gruzami.

Czy dźwignął z ruiny dom swój ojczysty? Podobno jeszcze nie. Czy kiedykolwiek dokona tego? Skądże ja, śmiertelne drzewo, wiedzieć o tem mogę? Ale pewnem już jest, że szatanowi na bulion nie pójdzie i że z jego winy szatan mu po ojczystym domu nie świśnie tak, aby go z ziemią zmieszać. A i to już coś znaczy, nieprawdaż?

— Tyle co czystość sumienia — odpowiedziałem.

Zamyśliliśmy się długo i milczeliśmy obaj.

W pokoju ciemność już zupełna oddychała nieustannym, miarowym tętnieniem zegara: tik tak! tik tak! — ale nie wiem, czemu nie chciało mi się już oddychać razem z ciemnością. I pustelnik indyjski, który długo powtarzał był we mnie: „Om, om, om!” — wypadł mi z mózgu. Sam nie wiedząc, jak i kiedy, powstałem z wygodnego fotelu.

— Dokądźe to? — tuż za szybą zafruwały liście.

— Lampę zapalę… — odpowiedziałem.

— Po co? — zapytał cały klon.

— Domyśl się, kochane drzewo…