Z piękności i wesołości słynąca w pewnych kołach i momentach Elwira Roza siedziała przed gotowalnią swą, na której… Nie! wcale niepodobna wyliczyć tego, co się na gotowalni tej znajdowało. Chyba jaki znawca! albo lepiej znawczyni… Skarb Golkondy, sen Szecherezady! Tysiąc i jedna fraszka! Sto dwa flakony różnych wysokości i grubości, trzysta pudełek rozmiarów rozmaitych, tyleż innych przedmiotów i przedmiocików nie wiadomo do czego służących, a wszystko błyszczało złotem, srebrem, stalą politurowaną, kryształami różnobarwnymi, onyksami, granatami, agatami i tworzyło godną świtę wielkiemu monarsze swemu: zwierciadłu, oprawionemu w ramę z kwiatów porcelanowych. Śliczna to jest rzecz taka rama z kwiatów porcelanowych, w ślicznym też królowała pokoju: ciepłym, wonnym, miękkim, na podłodze, sprzętach i ścianach wysłanym kobiercami, pluszami, poduszkami, różnego rodzaju i koloru gracikami i łachmankami. Przez drzwi nieco uchylone widać było pokój drugi, raczej pokoik, czemś z marmuru i czemś z malachitu majaczący, zapewne łazienkę, bo szło stamtąd trochę pary, wilgotnej i przepojonej zapachem perfum, których nazwę znać trudno, ale które były najpewniej wielce kosztowne i przez modę najostatniejszą po takich pokoikach rozlewane. Wszystko to było trochę pstre, trochę krzykliwe, trochę nieporządne, ale bardzo wybredne, wyszukane, cenne i dla wszystkich pięciu zmysłów rozkoszne. Dla wszystkich pięciu, bo okrom barw, połysków, zapachów i powszechnej wszechrzeczy miękkości, przed podniebieniem roztwierała się pełna skarbów bomboniera wspaniała, a o słuch odbijały się niekiedy nuty srebrne i trele zawieszonego w klatce słowika. Na świecie zima panowała, śnieg okrywał ulice i dachy, lecz słowik, wśród załomów firanki pluszowej, na pozłacanym pręciku klatki siedząc, śpiewał, ponieważ był ślepy. U początku życia swego Elwira Roza miała inne imię i nazwisko, ale je w okolicznościach pewnych opuściła i od lat… od dość już dawna pod temi przybranemi jaśniała i słynęła. Nierozległa wprawdzie była sfera ta, w której słynęła, ale za to wytworna i świetna, czy też przynajmniej powierzchnię wytworną i świetną mająca. Ile pod tą powierzchnią było chropowatości i nawet grubych, ostrych sęków, o tem Elwira Roza wiedziała bardzo dobrze, lecz nigdy nad tem nie zastanawiała się nieco przydłużej, jak zresztą i nad niczem innem. Bujała, świeciła, chrupała cukierki, piła wonne i mocne napoje, czasem zmartwiła się, albo rozgniewała, lecz natychmiast na gniew i zmartwienie sypała perły swego głośnego śmiechu i — może następstwem tego było, że nikomu, kto na nią patrzał, słowo: dawno! do głowy przyjść nie mogło. Nic z nią dawno dziać się nie mogło, tak była młodą. Z wysokiej, bujnej, silnej, przedziwnie kształtnej jej kibici, z prześlicznych włosów, w nadzwyczajne puchy i zwoje obejmujących zgrabną główkę, ze świeżości cery, z blasku oczu błękitnych, z korali ust i białości ukazujących się z za nich pereł, zwycięsko patrzała na świat młodość, młodość, będąca zapewne już nie w pełnym rozkwicie, lecz jeszcze ani rąbkiem strasznego zęba czasu nie dotknięta.
Każdy, znający ją od niedawna, musiał uderzać czołem przed tą tryumfującą, czerwcową jej młodością, i zdarzyło się tylko, że ktoś z dalekich stron przybyły, a nie po raz pierwszy ją spotykający, ze zdumieniem na nią patrząc, wymówił słowo: l’immortelle! Przyczepiło się to do niej i nieraz potem, w czasie szumnych, gwarnych wieczerzy, bywały wznoszone toasty na cześć: nieśmiertelnej! Co słysząc, poeta pewien, wielce utalentowany, i tylko najdziwniejszym z wypadków w Jednem z Elwirą Rozą towarzystwie znajdujący się, albowiem żywot jego rozwijał się stale po drogach zupełnie ascetycznych, z przekąsem rzekł: Voilà oû l’immortalité va se nicher!
W tej chwili, pomimo że przekosztowny i przekunsztowny zegar od dawna już wydzwonił w jej saloniku godzinę południową, Elwira Roza nie była jeszcze zupełnie ubraną. Przed kilku minutami pokój ten opuściło indywiduum, które jej włosy z koloru blado-złotego, na kolor ognisto-rudy, ze sztuką nic do życzenia nie zostawiającą, przemalowawszy, w koafiurę, do opisania więcej jeszcze niż do zbudowania trudną, je ułożyło.
Głowa więc gotową już była do wystąpienia na arenę świata, lecz kibić okrywał jeszcze peniuar, złożony z tkanin, o których poeta z czasów helenizujących powiedziałby najpewniej, że zdjęte były z krosien Aryadny, lecz my, ludzie współcześni, wiemy, że pochodziły z francuskich fabryk batystów i koronek. Z dokończeniem tualety Elwira Roza ociągała się dziś dłużej niż kiedykolwiek, ponieważ irytował ją i w zamyślenie (rzecz u niej rzadka!) wprawiał list, który po raz już może dziesiąty przeczytywała. Był to przecież list krótki, zawarty w kilku wierszach, wprawnem pismem kobiecem skreślonych, a wyrażających prośbę o wyznaczenie godziny, w którejby osoba pisząca mogła Elwirę Rozę w domu znaleźć i kilka minut z nią o interesie jej samej, to jest Elwiry Rozy, dotyczącym porozmawiać. U wstępu listu tego stał wszelkich dodatków zwykłych pozbawiony wyraz: Pani! A podpis brzmiał: Antonina z Mirowskich Liwska. Z pozoru więc nie było w co tak bardzo wczytywać się, ani dla czego z taką irytacyą marszczyć czoło białe. Chmurnemi jednak były piękne oczy Elwiry Rozy, a od ściągnięcia brwi podobnych do płomyków ognistych, twarz cała przybrała wyraz, wahający się pomiędzy troską a gniewem. Doskonale pamiętała tę, która dziś widzenia się z nią zażądawszy, umyślnie zapewne w podpisie umieściła panieńskie swe nazwisko. Córka sąsiadów, daleko od matki Elwiry Rozy możniejszych, w latach rówieśnica, mała dziewczynka zrazu, potem podlotek… a jakże! małemi dziewczynkami i podlotkami znały się z sobą z blizka. Potem była to piękna panna. Piękność miała nawet dość rzadką: przy czarnych włosach oczy tak szafirowe, ja… jak, naprzykład co? jak, naprzykład, szafir w tej broszy, co to od… Mniejsza o to! dość, że pamięta doskonale tę Tosię… a jakże! Tosia Mirowska! Bogata panna! I to również pamięta, że zazdrościła jej trochę dwóch rzeczy: dobrych rodziców i białości rąk. Ona sama miała matkę… nie daj Boże nikomu takiej i ręce zawsze czerwone.
Tu spojrzała na swoją rękę i uśmiechnęła się z tryumfem; bo teraz, to już z pewnością na całej kuli ziemskiej niema ręki bielszej nad tę pulchną, miękką, w rozkoszne dołki wyrzeźbioną, rubinami paznogci świecącą rękę, która list Liwskiej trzyma, gniotąc go czasem z irytacyą w palcach, zbytkiem drogich pierścieni błyszczących. Ale do czego ona, Elwira Roza, doszła przez sztukę i pracowitość, to tamta od natury darmo otrzymała. A czegoż ona, ta Tosia, od natury i losu nie otrzymała? Wszystko, co tylko wyobrazić sobie można… Szczebiotka też była, śmieszka, trzpiotka wesoła, i nieraz niestworzone rzeczy dokazywały razem, wtedy zwłaszcza, gdy Lucyś wmieszał się do swawoli. On nawet kochał się w Tosi, a Rózia, już wtedy mężatka, po swojemu, wiecznie wyśmiewała się z niego. Rózia, Tosia, Lucyś… imiona, których od wieków wiecznych nie wspominała nigdy, teraz wypływają z za chmury, z za jakiejś chmury wypływają i na jakiejś zielonej fali płyną — zielonej i liliowej, bo w ogrodzie drzewa zielone, a bzy kwitną liliowo. Tosia schowała się gdzieś pomiędzy bzami, Lucyś ją szuka, a Rózia, szyjąc na ganku, drwi z niego, po swojemu. A w bzach kwitnących Tosia przyczajona siedzi i słowik śpiewa…
Elwira Roza niecierpliwie rzuciła się na krześle. Ej, co tam! Oni wszyscy dawno już dla niej poginęli i, choć żyją, pomarli! Ich świat i jej świat, to jakby księżyc i ziemia. Nikt przecież nie wskakuje z ziemi na księżyc, ani z księżyca nie zeskakuje na ziemię! Ot tej dziś przyszło do głowy z księżyca tu zeskoczyć! Po co? Czego ona chcieć może? Interes? To nieprawda! Ona tam, pomiędzy nimi, żadnych interesów nie ma i mieć nie może. Liwska! Nazwisko to coś jej przypomina. Znała, widywała jakiegoś Liwskiego… z daleka znała, ale pamięta… oho! zjadacz to był… Tylko, czyż koniecznie ma to być ten sam… Liwskich jest podobno wielu. Pewno bogato za mąż poszła, sama posażna. Wielka pani, poważna, w bogatej sukni przyjdzie, takiej co to, jak to one umieją, niby nic, skromna, a taka droga, że aj, aj! Dzieci pewnie ma… wzorowa matka, przy pomocy dziesięciu bon i guwernantek! A dumna pewno! Ma się rozumieć… naturalnie… ze stanowiska swego, z majątku, z męża, dzieci, z nie-ska-zi-tel-no-ści!… Cha! cha! cha! dbam ja o to wszystko, akurat, jak o śnieg zeszłoroczny! Ten, ot, pantofelek droższy mi, niż te ich wszystkie…
Tu stopką, w nadzwyczajnym pantofelku, który śnieżnym puchem zamigotał, w powietrzu wywinęła, z siedzenia się porwała i stanęła wzburzona, z ciemnymi rumieńcami na policzkach i z oczami roziskrzonemi.
— Niech-no ona tylko spróbuje mi imponować, pokażę ja jej, kto ja i jaka! To coś nadzwyczajnego! Tak ni stąd ni zowąd na kogoś spadać! Z kazaniem może? A może to Rózia, czy
Lucyś przysyłają, aby niegodziwej ich siostrze morałów nagadała? Pewno… przypomnieli sobie… No, pokażę ja jej i — niechaj im opowie, co widziała!
Przycisnęła guzik dzwonka, wskutek czego, z wonnego pokoiku wybiegła garderobiana, cała w loczkach i kokardkach, jedwabnemi podszewkami szeleszcząca. Potem przez długie minuty trwały narady i czynności rozmaite, aż przed zwierciadłem w porcelanowej ramie Elwira Roza stanęła w tualecie porannej, całkowicie ukończonej, a w którą przystrajając się, parę razy ściśniętą piąstką jednej ręki uderzała o dłoń drugiej.
— Otóż naumyślnie… na złość jej… tak, na złość! Potrafiłabym, gdybym chciała, inaczej, oj, oj! ażeby gębę ze zdziwienia otwarła, taka byłaby powaga i dystynkcya… Ale nie chcę! niech widzi! Ani udawać, ani kryć się z niczem nie myślę! Masek nie cierpiałam zawsze. Niech widzi! Na złość!
Oczy miała roziskrzone, a głowa jej podnosiła się coraz dumniej i zuchwalej. Zuchwałym też był ubiór, który, nie można powiedzieć, że okrył ją, ale raczej z lekka przysłonił. Fulary, muśliny, koronki i wstążki, w taki sposób ułożone i skombinowane, aby jak najmniej okrywać to najpiękniejsze podobno dzieło natury, jakiem są kształty człowiecze. Marmurowe, czy alabastrowe, czy może tam inne jakie, ale w każdym razie bardzo piękne dzieło natury, z pomiędzy puszystych, przejrzystych, gdzieniegdzie bladym różem oblanych materyi, na szerokich planach ukazywało się u szyi, ramion, piersi, przez greckie rozcięcie sukni od stanu do ziemi. Coś greckiego i razem paryskiego, ostatnie słowo szyku i razem shocking’u. Ona wiedziała doskonale, że jest to shocking, ale właśnie dlatego… Niechaj ta poważna, wielka pani widzi, jaka ona jest w każdym swym calu młoda i piękna i że jej doskonale jest na świecie i jakie to koronki, po dwadzieścia pięć rubli za łokieć… A możeby butony brylantowe do uszu?… Naturalnie, a jakże! Dziwna tylko rzecz, że wpierw o nich nie pomyślała! A tę szpilkę brylantową, w formie strzały, wpiąć w koronki stanika, czy nie? Z rana?… tyle brylantów?… może nie? Jeszcze się zaśmieje… A właśnie dlatego! Niech się śmieje, ale niech widzi!… Śmiejąc się, będzie oczy do brylantów, jak kot do mleka przymrużała…
Dzwonek zabrzęczał w przedpokoju: garderobiana, jak motyl barwna, przez pokój przebiegła.
— Czekaj! — zawołała Elwira Roza i z końcem palca do ust przyłożonym, z biegającemi oczyma, zamyśliła się.
— Jeżeli w salonie ją przyjmie, to będzie musiała przechodzić przez pokój jadalny, a tam, po wczorajszym wieczorze, stoliki kredą zamazane, karty pomięte, zapach kawioru i wina… A cóż to szkodzi? Owszem! Niech wszystko widzi!
To pomyślawszy, szybko garderobianej rozkaz wydala:
— Nie prowadzić tej pani przez pokój jadalny do salonu, ale przez gabinecik tu prosto, do tego pokoju.
Szkoda jednak, że nie zobaczy ona jej salonu z meblami Louis XVI i zegarem Empire! Ale zresztą i owszem. Przyjmie ją w pokoju do ubierania się, jak fryzyera i modniarkę… Co za głupstwo, że zawstydziła się tego jadalnego pokoju, który zresztą zazwyczaj sprzątają dopiero około wieczora. Teraz za to, stoi w swych drogich koronkach, dumna i wyprostowana, u gorsu i uszu błyszcząc brylantami. Roziskrzone oczy jej błyszczą również jak brylanty, alabastrem jaśnieją nagości, a dolna warga, nieco odęta, nadaje głowie, w tył odgiętej, wyraz wzgardliwy i zuchwały. Wygląda wogóle tak, jakby się czemś niezmiernie pyszniła i zarazem, jakby się przed czemś uzbrajała. Od zsunięcia brwi, mających pozór dwóch płomyków, mała zmarszczka występuje na białe czoło, do połowy okryte ognistym puchem włosów, które wysoko piętrzą się na głowie i nizko opadają na głęboko pod pajęczą koronką obnażone plecy. Tak stoi w pełnej chwale swej i w całym swym przepychu, na perskim kobiercu, między otomaną, pełną poduszek, i kilku fantazyjnemi fotelikami, na tle metalicznych i kryształowych błysków, w zapachu perfum.
Garderobiana uchyliła zasłaniającą drzwi portyerę i pod ciężkimi zwojami pluszu ukazała się kobieta niewysoka, z kibicią wątłą i naprzód nieco podaną, w czarnej wełnianej sukni, w czarnym kapeluszu, który niezupełnie zakrywał włosy, mające barwę i połysk stali.
— Z wahającym się uśmiechem na wargach kształtnych, lecz przywiędłych, szybko postąpiła ku pani tego pokoju, która w wyprostowanej i wyniosłej postawie swej jakby zastygła, a w oczach miała niezmierne zdziwienie. Jakto? To ona? Niegdyś piękna Tosia Mirecka, a teraz ta poważna, wielka pani, ta dumna kobieta, na którą oczekiwała? Ani poważna, ani wielka, ani dumna. Postać skromna i zmieszana; coś pomiędzy guwernantką a wdową po zbankrutowanym obywatelu wiejskim. Jakże postarzała! To coś nadzwyczajnego! Okropność!
Stały naprzeciw siebie, nie mogąc zdobyć się na słowa i tylko odęta warga Elwiry Rozy wróciła do dawnej swej linii, a na bladawe i przywiędłe policzki Liwskiej wybił się słaby rumieniec. Oczy miała duże, bardzo szafirowe, łagodne, ale żywe i bystre. Mimowolne może, lecz bystre spojrzenie rzuciła dokoła pokoju, zmieszała się więcej jeszcze i głębiej się zarumieniła, ale czyniąc nad sobą wysilenie, podniosła wzrok na stojącą przed nią, wyniosłą w postawie, przepyszną w kształtach, a — dziwną w stroju kobietę i z cicha rzekła:
— Pani mnie nie poznaje?
Głośno i swobodnie zaśmiała się Elwira Roza.
— Naturalnie! cóż to dziwnego! Nigdybym nie poznała pani, taka pani zmieniona. To coś nadzwyczajnego, jak pani się zmieniła… Ale proszę, niech pani usiądzie!
Gestem królowej, dającej posłuchanie zbuntowanej poddance, wskazała gościowi otomanę, a sama usiadła na jednym z fantazyjnych fotelików.
Ruchy Liwskiej, gdy przechodziła przez pokój i na otomanie siadała, miały w sobie żywość i zwinność, zdradzające przyzwyczajenie do dużego i szybkiego chodzenia, do zatroskanego pośpiechu.
— Pani uważa mnie za tak zmienioną?… Wiem o tem sama, ale cóż dziwnego? Tyle lat! Około dwudziestu już lat…
— Około dwudziestu lat? Ale gdzież tam! — odrzucając w tył głowę i z głośnym śmiechem zawołała Elwira Roża. — Skądby dwadzieścia lat? To być nie może! Chyba z nudy czas wydaje się pani tak długim…
— O, nie! przeciwnie! czasu mi zawsze brak! z wielką naturalnością odparła Liwska i umilkły obie, nawzajem w siebie zapatrzone.
Po głowie Elwiry Rozy krążyły myśli.
— Więc to jest takie, takie, w połowie życia wyglądanie! Włosy popielate od siwizny, na czole zmarszczki, cieniutkie wprawdzie, ale już są… tylko oczy takie same, szafirowe, jak były, piękne oczy… Suknia z taniego materyału okrywa kibić, która byłaby zgrabną, gdyby nie była tak wątłą i nie miała tego wyrazu znużenia, w ciągłem kłonieniu się naprzód. Koronki u rękawów… brrr! i łańcuszek od zegarka złotą nitką na czarnym staniku pobłyskuje. Czy ona wiecznie nosi przy sobie zegarek? Godziny, jak lata, pilnie liczy? Okropność! Ależ biedna! Ja przy niej ptak rajski przy wróblu, opal tęczowy przy wygasłej głowni…
A Liwska myślała: ‚
— Przecudownie wygląda! Młodość, piękność, siła biją od niej, jak promienie od słońca. Ja wobec niej — szara godzina wobec południa… Lat nie liczy, zapewne nic nie liczy. Strój przekosztowny… okropny! I ten śmiech — okropny! O, nieszczęśliwa! Czemże jest moja szara godzina wobec jej nieszczęścia!
Zasmuconem spojrzeniem ogarnęła twarz Elwiry Rozy, promieniejącą od świeżości cery i od błysków, rzucanych przez brylantowe w uszach butony. Usta jej drgnęły parę razy od słowa, które wybiegało na nie, lecz które wahała się wymówić. Jednak wymówiła:
— Czy pamięta pani, jak, dziećmi będąc, razem łowiłyśmy siatkami motyle?
Elwira Roza zaśmiała się znowu.
— A jakże! Pamiętam! I to pamiętam, jak razem jechałyśmy w sąsiedztwo na pierwszy nasz wieczorek tańcujący. Mama pani zabrała mnie ze sobą, bo moja, jak pani może pamięta, jednej minuty, ani jednego grosza nie poświęciłaby, dla mojej przyjemności. Bardzo lubiłam mamę pani. Była dla mnie bardzo dobrą. Czy zdrowa i jak się jej powodzi?
— Nie żyje — odpowiedziała Liwska. Elwira Roza była wiadomością tą tak zdziwiona, jak gdyby pierwszy raz w życiu usłyszała o tem, że ludzie umierają; zarazem chmurka przyćmiła czoło jej i stało się ono mniej wyniosłem.
— To szkoda! Wielka szkoda! A ojciec pani? Taki poważny, siwy, miły pan! Lękałam się go trochę, ale bardzo lubiłam… był na mnie łaskaw i niekiedy pogłaskał mię po włosach… Jakże się miewa ojciec pani? Czy zawsze taki miły?…
Liwska odpowiedziała:
— Nie żyje także.
— Także! — zawołała Elwira Roza. — To nieszczęście! To musiało być dla pani wielkiem nieszczęściem. Stracić takich rodziców, to — okropność! Bo ja po swojej matce nie płakałam… Ktoś mi tam przysłał zawiadomienie, że umarła, ale taka matka… no, zawsze jednak matka, i chciałam po niej zapłakać, wstydziłam się, że nie płaczę i chciałam… ale właśnie wtedy taka byłam czemś rozweselona, że ani weź, nie mogłam… — To nieszczęście! — szepnęła Liwska.
— Co?
— Nie módz płakać po matce…
Spojrzenie jej znowu smutne i miękkie spoczęło na Elwirze Rozię, która, spotkawszy je, spuściła powieki, znowu je podniosła, znowu spuściła, aż zawołała z głośnym śmiechem:
— Ej nie! Zawsze jest lepiej tysiąc razy śmiać się, niż płakać! Jeden znajomy mój, taki staruszeczek, który majątek i dwóch synów stracił, a którego ja często na obiady do siebie zapraszałam, mówił zawsze, że starość do niego na łzach przypłynęła. Bardzo dziękuję za taki towar i za taką rzekę…
Z odrzuconą w tył głową śmiała się głośnym, perlistym, nieco sfalsetowanym śmiechem, aż z szyją ku Liwskiej wyciągniętą, ciszej trochę rzekła:
— Ot, pani to musiała naprawdę wiele płakać, taka pani jest zmieniona… Ja panią dawną przed oczyma mam, jak żywą. Pani okropnie się zmieniła!
Liwska, ze spokojnym uśmiechem i lekkiem wzruszeniem ramion, odrzekła:
— Co tam! wcale mię to nie obchodzi! Może troche za wiele chodzę, więc dlatego…
— A dlaczegóż pani tak wiele chodzi?
— Lekcye daję i mam ich wiele, dzięki Bogu…
— Pani lekcye daje? Pani jest guwernantką?
— Jestem nauczycielką…
— No, dobrze, niech będzie sobie „nauczycielką”… Ale po co? dlaczego, jakim sposobem? To coś nadzwy…
— Dlaczego to panią tak dziwi?
— A jakże! Pani przecież była bogatą panną i pewnie za bogatego człowieka za mąż wyszła…
— Posag miałam i wyszłam za człowieka, który miał majątek, ale od dość już dawna żadnego majątku nie mam…
— A cóż się z nim stało?
Liwska nie odpowiedziała i szybkim ruchem obróciła twarz ku oknu, przy którym słowik krótko, lecz głośno zaśpiewał.
— Pani ma słowika w klatce?
— Tak — zaśmiała się Elwira Roza i dodała — ślepego…
— Ślepego słowika? — uderzając w dłonie, zawołała Liwska.
— Ktoś mi go przywiózł z zagranicy; tam oślepiają słowiki dlatego, aby w klatce i w czasie zimy śpiewały…
— Prawda; słyszałam o tem. Ludzie czasem bywają bardzo okrutni…
— Okrutni? — zadziwiła się Elwira Roza.
Liwską słowik oślepiony dotknął snać w czułą strunę, bo z żywością, od której oczy jej zabłysły i ręce, w ciemnych, tanich rękawiczkach, częstymi poruszały się gestami, mówić zaczęła:
— Czyż pani tego nie czuje? Ptak był wolny, skrzydlaty, taki kwiat napowietrzny, który, gdy tylko zechciał, mógł wzbić się pod niebo, w powietrze najczystsze. Mieszkał w zielonym gaju czy ogrodzie i kąpał się w cieple słonecznem. Siadał na rozkwitłych bzach i śpiewał, w majowe księżycowe noce śpiewał. Wtem chwytają go, wyjmują mu oczy, zamykają go w klatce — i już nigdy ani latać nie będzie, ani zieloności, ani księżyca nie zobaczy…
Kiedy Liwską to mówiła, Elwira Roza patrzała wciąż na ptaka, który w postawie napuszonej i smutnej, milcząc teraz, siedział na przeciągniętej przez klatkę pałeczce złoconej.
Nagle zawołała:
— To coś nadzwyczajnego! ja nigdy o tem nie pomyślałam, ale prawdę pani mówi. Dziwna rzecz, jak ja nie zastanawiałam się nigdy nad niczem. Czasu nie mam. To pojęcie przechodzi, jak ja nigdy czasu na myślenie nie mam, ale to dobrze, bo ile razy tak zdarzy się, że trochę pomyślę, to… Ale co tam! Biedny ptaś! to prawda, że biedny!
Wstała, wzięła ze stoliczka otwartą bombonierkę i z postawą zawsze jeszcze wyniosłą, lecz nie bez pewnego uprzejmego wdzięku, podała ją Liwskiej.
— Proszę… Może trochę cukierków. Daktyle z masą marcypanową, albo może ananas…
Liwska uśmiechnęła się.
— Dziękuję. Zęby bolą mię od cukierków. Nie jadam.
Szeroko od zdziwienia otworzyły się oczy Elwiry Rozy. Więc ktoś na świecie może nie jadać cukierków, gdy one są, tuż są i takie wyborne! To coś nadzwyczaj… Ale prawda! kiedy kto daje lekcye… Nagle, jakaś myśl, czy przypomnienie strzeliły jej do głowy. Szybkim ruchem znowu na foteliku siadając, zaczęła:
— Czy to przypadkiem nie Julek Liwski… I natychmiast poprawiła się.
— Pan Julian Liwski jest mężem pani? Liwska nie odpowiedziała, lecz na zwiędłą twarz jej wybuchnął rumieniec i, wnet znikając, pozostawił ją bledszą jeszcze, niż była przedtem.
— Aha! — zawołała Elwira Roza — teraz już rozumiem wszystko! oho! Zjadacz to był… grał! szczególniej grał, ale i co innego także…
Nagle zaniepokoiła się ogromnie i z oczyma biegającemi, z bezwładnymi nieco gestami, bezładnie mówić zaczęła:
— Tylko niech pani nie myśli… bo pani może myśli… ale, słowo honoru, nie… ja nie! Spotykaliśmy się przez czas jakiś… ale nie… słowo honoru
‚daję, że nie… Dlaczegóżbym to koniecznie ja… Prawdę mówię, jak szczęścia pragnę, nie! Bardzo blada i zmieszana Liwska przerwała.
— Niech pani o tem nie mówi; ja wiem, że nie… wiem wszystko. I zresztą, nad tem wszystkiem legła już rzecz święta: mogiła z krzyżem.
— Nie żyje?
— Od lat kilku.
— To i dobrze. Żeby tacy nigdy nie żyli, to może nie byłoby…
Wstrzymała się. Oczy jej były roziskrzone.
— Ależ pani przedtem rozstać się z nim musiała, prawda? Ja tobym pluła na niego, nogamibym go deptała, jak nikczemnego węża! O, węże oni! Zawsze sobie tak myślę: my — Ewy, oni — węże. Naturalnie, że pani rozstała się z nim; no, a co potem?
Wszystkie te wykrzykniki i zapytania były bardzo poufałe i niedyskretne, ale Liwska była może bardzo dobrą, czy dobroduszną, bo z łagodnością i prostotą odpowiedziała:
— Jakże mogłam rozstać się z nim, kiedy był chory?
— Dlatego, że chory, nie rozstać się? Ależ tembardziej! A cóż mu było?
— Choroba ciężka, długa…
— To i dobrze! Zasłużył na nią; ile mu tylko sił starczyło, zarabiał sobie na nią. A pani może go jeszcze doglądała w chorobie?
Z zadziwieniem na twarzy, Liwska odpowiedziała:
— Jakże można pytać nawet o to? Czyż mogło być inaczej?
— To coś nadzwyczajnego! Długo?
— Nie; niedługo, kilka lat.
— Kilka lat to niedługo! Kilka lat skakać około chorego, który… no, jak żyję, nie słysza… Ale teraz już wiem! To pani wtedy zapewne, przez te kilka lat, tak zmieniła się i postarzała. Pani chyba na matkę moją wygląda. Ale jakże pani musi teraz samego wspomnienia o nim nienawidzieć i chociaż, jak pani mówi, legła już nad nim ta mogiła z krzyżem, pani musi nim jeszcze pogardzać… okropnie pogardzać, prawda? Prawda?
Głową przecząco wstrząsając, Liwska cicho odpowiedziała:
— Nie, nie, nie! Bóg dał mi tę łaskę, że nikogo nigdy nie nienawidzę i nikim nie pogardzam.
— Bóg… dał… łaskę! — powtórzyła Elwira Roza i usta jej rozwierały się do głośnego śmiechu, ale nie wyszedł z nich przecież śmiech, uwiązł w gardle; a z łokciami opartymi na poręczach foteliku, z rękomi splecionemi, wpatrując się w Liwską, powtórzyła tylko raz jeszcze: — Bóg… dał…
Ale i Liwskiej oczy, w tej chwili przenikliwe, tkwiły w niej, jak gdyby powłokę z ciała alabastrowego i z koronek drogocennych przebić chciały.
— Pani nie wierzy? — zapytała.
— W co takiego?
— W Boga.
Elwira Roza wysoko podniosła brwi.
— Czy ja wiem? Owszem… Oni tam zawsze wyśmiewają się z takich rzeczy, ale mnie one nie obchodzą… Ot, nie myślę nigdy o takich rzeczach, i koniec. Po co mi to? Dla mnie już jest po wszystkiem. Już ja z aniołami pewno nie będę w niebie śpiewała; niechże więc wyśpiewam się sobie choć na ziemi.
— Jak ślepy słowik! — szepnęła Liwska, ale Elwira Roza nie słyszała tego, gdyż pochyliwszy się, przysuwała gościowi przedziwny jakiś stołeczek pod nogi.
Gdy czyniła to, złote frendzle stołeczka, jak niezliczone nogi pajęcze, wiły się po spłowiałych arabeskach perskiego kobierca.
— Niech pani na tem nogi postawi, wygodniej będzie.
I powstawszy, w bałwaniącej się za nią fali fularów i koronek wyniosła i przepyszna, za plecy Liwskiej zasuwała jedną z poduszek, barwnym gradem osypujących otomanę.
— Niech pani będzie łaskawa oprzeć się… wygodniej.
W tej chwili słowik wyrzucił z klatki na pokój kilka czystych, przeciągłych tonów i zakończył je krótkim trelem. Elwira Roza szybko obróciła się ku niemu.
— Biedny! — rzekła; — teraz mi już zawsze żal go będzie. Popsuła mi pani przyjemność… ale to dobrze, bo już od tego czasu nigdy takiego drugiego… Trzeba mu na pociechę dać cukierek…
Z wyjętym z bomboniery cukierkiem w palcach wspięła się ku klatce.
— Nie widzi, biedak, cukierka! To jeszcze nic, ale że nigdy już… Do cukierka trafi, bo przyuczony szukać po klatce… ale ani słońca, ani księżyca, ani zieloności już nigdy…
Liwska z ciekawością ścigała oczyma jej ruchy; jednak sięgnęła po zegarek.
— Ale ja z interesem przyszłam, a czas ucieka…
— Co tam czas! — zawołała Elwira Roza i szybko od klatki na fotelik swój powróciła.
— Jeszcze nie! Niech pani jeszcze o tym interesie nie mówi i nie odchodzi! Co pani pilnego?
— Jakto: co pilnego? — zaśmiała się Liwska; — mniej niż za godzinę muszę być na lekcyi, a iść mam daleko…
— Pani chodzi na lekcye?
— Najczęściej; chociaż jeżdżę też tramwajami…
— To coś nadzwyczajnego! Ale prawda! Pani pewno powozu nie ma. Dlaczegóż ci, u których pani lekcye daje, nie przysyłają po panią powozów…
Teraz Liwska po prostu śmiała się tak, że aż jej twarz odmłodniała i oczy rozbłysły.
— Oni… i powozy… — mówiła — ależ to dwa zupełnie sprzeczne pojęcia. Alboż to milionerzy? To są ludzie niebogaci, którzy zaledwie tyle mają, aby jako tako wyżyć i wychować dzieci!
— No, cóż znowu? cóż tak ważnego? Ileż tam może kosztować taki powóz… gdyby, naprzykład, nie był bardzo drogi? I konie jakiekolwiek zwyczajne… To przecież nic prawie nie kosztuje… Ale jabym, z największą ochotą, zawsze powozem swoim służyła…
Nagle urwała, zasępiła się i jakby napuszyła, poczęła też z wyniośle podniesioną głową kędyś w stronę patrzeć. Liwska ze swej strony zmieszała się ogromnie i bardzo żywo mówić zaczęła:
— Dziękuję pani, ale mnie powozy wcale są niepotrzebne. Nie przywykłam… odwykłam… nogi mam dobre, dużo mogę chodzić. Po kilka wiorst codzień chodzę, a drugie tyle może jeżdżę tramwajami… To nawet bardzo zdrowo i… przyjemnie. Idąc, tyle rzeczy się widzi…
Elwira Roza, ciągle w stronę patrząc, przerwała:
— I w deszcz? i w śnieg? i w mróz? i w upał?
— W każdą porę — śmiejąc się, odpowiedziała Liwska i znowu po zegarek sięgnęła; ale Elwirę Rozę ruch ten jakby przestraszył, tak nagle obróciła się ku niej i zawołała:
— Nie, nie! Jeszcze nie! Tak-bym chciała wiedzieć, jak pani żyje i… jak to można tak żyć, jak pani żyje! Dawno pani tu mieszka? Przy której ulicy? Czy wygodne ma pani mieszkanie? Ile pokojów? A kto teraz mieszka w Koralinie? Duży tam był dom i bardzo piękny ogród, pamiętam! Ciekawam, ile też pani płacą za lekcye? A kto pani suknie robi? Widzę, że jakaś prosta szwaczka. Jabym pani zarekomendowała lepszą. O! proszę nie lękać się! Taniuteńką, taniuteńką, ale zręczną… Znam jedną taką… Musi pani mieć dużo różnych kłopotów, to znać! I zdrowie pewno nieosobliwe, bo taka pani mizerna…
Szybki to był i nieprzerwany potok zapytań, uwag, wykrzykników, przyczem ręce niespokojnymi ruchami to poprawiały koronki stanika, to podnosiły się ku włosom; oczy też od jednej ściany ku drugiej, od okna do twarzy Liwskiej biegały i rumieńce coraz ciemniejsze występowały na policzki.
A Liwska zaczęła zrazu śmiać się cichym, spokojnym, możnaby powiedzieć: pogodnym śmiechem; potem zaś zamyśliła się i w kobietę rozgorączkowaną, ruchów nerwowych i błysków brylantowych pełną, wpatrzyła się głęboko.
— Jak mi pani w tej chwili przypomina siebie.. dawną! Taką pani zawsze była… żywą, niecierpliwą, popędliwą… jak płomień!
Przypomniała jej może nietylko siebie dawną, ale jeszcze tych, którzy byli, i to, co było wówczas. Może też pod czarnym kapeluszem i przedwcześnie posiwiałymi włosy, w jej głowie, w jej myśli, rozlegał się słodki, święty głos z nad jezior galilejskich…
W pokoju dusznym od woni perfum i zbytecznego ciepła, wśród mieszaniny barw, plączących się po ścianach, sprzętach i posadzce, wśród migocących wszędzie połysków metali i kryształów, w mdłym zapachu cukierków, jak ze szczególnej kadzielnicy, ulatniającym się z rozwartej bomboniery, Liwska mówiła o wszystkiem, o co Elwira Roza zapytywała ją tak namiętnie, nie wiedzieć dlaczego, ale namiętnie.
Ani w latach, które ubiegły, ani w sercu, aż do dna najgłębszego, ani w myślach i w chęciach, aż do zakątków najskrytszych, nie miała do ukrywania nic zupełnie, a jeżeli przed nikim nigdy nie opowiadała samej siebie, to dlatego po pierwsze, że bardzo niewiele zajmowała się sama sobą, i po drugie, że nikt się nią bardzo nie zajmował. Więc po prostu, bez przemilczeń, których nie potrzebowała i bez poetyzowali, które jej na myśl nie przychodziły, mówiła, jak w zamknięciu prawie klasztornem, w troskach sen odbierających, w zajęciach często odrażających, zeszły jej owe lata, spędzone przy łożu człowieka, wijącego się w bólach ciała i, sroższych jeszcze nad nie, wyrzutach sumienia. Bardzo cierpiał fizycznie, lecz bardziej jeszcze moralnie, żałując straconego życia, jej, dzieci; a ona, taką tylko na te męki ciała i duszy radę miała, aby niczem nigdy win jego mu nie przypominać i z tą nieznaną, wiekuistą przyszłością, w której ciemny otwór patrzył przerażonemi oczyma, godzić go wiarą w rozlane po ziemi i niebie miłosierdzie. Potem, zmuszona do rozłączenia się ze wsią i wszystkiem, co w niej było miłem, kochanem, rodzinnem, z dwiema dziewczynkami swemi przybyła do tego miasta i odtąd z twardych ścian jego kamienic, z ostrych kamieni jego bruku, z obcych serc jego mieszkańców, snuje nici do tkaniny istnienia swego i swoich dwóch dziewczynek.
To wszystko, nic więcej. Historya prosta. Co do mieszkania, owszem, ma bardzo dobre: trzy małe pokoje na czwartem piętrze; trochę za wysoko, ale za to ciepło i dość ładnie; na wiosnę szczególniej, gdy trochę rozkwitłych hyacyntów i laków tu i owdzie postawić może, bardzo nawet ładnie. Dziewczynki jej są dobre, uczą się dobrze i zdaje się, że będą nieszpetne, tylko ze zdrowiem ich ma ciągłą biedę… Słabe… bledziuchne…
Mówiąc, ożywiała się i rozgrzewała. Może, pomimo wszystko, uczuła rozkosz zwierzeń, nigdy nikomu nie czynionych; może od namiętnych pytań Elwiry Rozy roztajało i rozszerzyło się serce, którego nigdy nikt o nic nie pytał. Głos miała miły. Organy głosów ludzkich nabierają cech od piersi, z których wychodzą. Liwska miała organ głosu czysty i miękki. Przy dźwiękach tego głosu, rozwierała się w ciasnym, wyperfumowanym pokoju długa perspektywa dni, podobnych do czarnych pereł. Były tam światła tęczowe, spowite w krepy żałobne; były męki nazwane powinnością, rozstania, z których każde było rozdarciem, troski twarde, jak bruki miejskie, samotności długie, jak noce zimowe, błyski bohaterstwa bezimiennego dla tej nawet, która je nieciła, uciechy tak skromne, jak rozkwitłe na wiosnę hyacynty i wśród nich jedna tylko przepyszna, ta, która u łona macierzyńskiego rozkwitała uśmiechnionemi, choć, niestety! blademi twarzami dwóch dziewczynek…
Elwira Roza siedziała z łokciami opartymi o poręcze fotelika i z rękoma splecionemi, nieruchoma. Chwilami rysy jej twarzy zdawały się wpadać aż w osłupiałość. Raz tylko przechyliła się ku poblizkiemu parawanikowi z laki chińskiej i, pociągnąwszy ku sobie zawieszony na nim szal z drogiej tkaniny, okryła nim przepyszną swą postać, aż prawie po skraj sukni.
W pokoju było aż nadto ciepło, ale fałdy szala, ściśle dokoła kibici owiniętego, zasłoniły jej wpółnagość i ukryły migocącą w koronkach strzałę brylantową. Tylko jeszcze butony brylantowe rzucały świetne połyski u twarzy skamieniałej i dwoma płomykami ściągniętych brwi gorejącej.
Gdy tak słuchała, powstało w niej i wnet z mocą gwałtowną wybuchnęło pragnienie opowiedzenia nawzajem wszystkiego, wszystkiego… ale niepodobieństwo! Co się stało, jak się stało, co z czego wynikło, co się działo, opowiedzieć niepodobieństwo. Krzyczało w niej coś żądzą wyjęcia z pamięci, z serca, z nerwów, wszystkiego, co w nich kiedykolwiek jęczało, gięło się, drżało, gniewało, złorzeczyło, i rzucenia garści tych gorejących i tych czarnych żużli przed tem dobrem sercem, przed temi czystemi rękoma, przed temi oczyma szafirowemi, któreby nie odwróciły się… Ale niepodobieństwo! I zdziwiła się ogromnie, że to niepodobieństwo może być taką męką. Słuchając o cierpieniach, myślała: szczęśliwa! Jaka szczęśliwa, że tak wszystko powiedzieć może! Taki kryształ! A jej serce, jak trumna zamknięta, i wieka podnieść niepodobna, bo przyciska je całun czerwony… Wstyd!
Liwska przestała mówić i znowu spojrzała na zegarek.
— Już teraz, to koniecznie powiem, z czem przyszłam. Czas ucieka. Otóż, syn nieboszczki siostry pani, Rózi…
— Nieboszczki! — zawołała Elwira Roza.
— Pani nie wie, że Rózia już nie żyje? Przecząco wstrząsnęła głową.
— Tak, od lat kilku. Czworo dzieci zostawiła: tego syna, który właśnie jest przyczyną prośby mej do pani, i trzy córki, któremi zajmował się pan Lucyan, dopóki żył…
— Dopóki żył?
— Tak, bo od lat paru już nie żyje; więc jedną dziewczynkę Rózi wzięłam do siebie i uczy się ona razem z mojemi, a ten syn już dorosły…
— Już dorosły?
— Cóż to dziwnego? Skończył nauki, zdolny bardzo, technik.
— Przepraszam, przepraszam! A co się stało z Łączną?
— To samo, co z Koralinem. Przed śmiercią jeszcze pana Lucyana Łączna przeszła w obce ręce… w zupełnie obce, nawet bez winy brata pani, bo pracował i żył porządnie… ale tak jakoś… rozpełzło się. Bieda tam była taka, że aż głód czasem do okien zaglądał, więc trzeba było sprzedać… Na dzierżawę poszedł i tam szło już lepiej, ale za to nie długo, bo urwało się samo życie. A Łączna teraz do siebie niepodobna. Ta aleja lipowa — pamięta pani? — wycięta, a na jej miejscu rosną chwasty krzaczaste; staw wysechł i utworzyła się jama z czarnym szlamem, a brzozy płaczące naokoło stawu też pousychały.
Elwira Roża zaszeptała:
— Jak cmentarz! Pani na cmentarz mię prowadzi!
Szczelnie owinięta szalem i głęboko w fotelik zasunięta, siedziała z przygarbionemi nieco plecami i szyją naprzód wysuniętą. Teraz, przez ten pokój wonny i napełniony świecącemi fraszkami przeciągał korowód mar. Z pary i krepy złożone, szare, były tak wysokie, że aż pod sufitem, na którym z kwiatami igrały amorki, uginały głowy swe żałobne i żałośne. W oczach, które powiększała i wilgotnym blaskiem napełniała kropelka atropiny, przejrzała się bieda; głód zastukał w szybę okna, zdobnego w bogate plusze; po ciele, kąpanem codzień w esencyach wonnych, przemknęła ręka śmierci i rozsypała po niem szpilki dreszczu, od którego na twarzy, z za pudru przebijała się blada żółtość. Zamiast kobierca perskiego, pod stopkami w pantofelkach nadzwyczajnych, jama z czarnym szlamem w głębi, a naokoło sterczą szkielety uschłych brzóz…
— Okropność! — szepnęła.
— Tak — rzekła Liwska — smutnem jest życie. Pędzi, tratuje, niszczy… i niema w niem nic trwałego, prócz litości Boga, i nic godnego zachodu, prócz dobra tych, których kochamy…
Potem już zaczęła nakoniec mówić o interesie, który ją tu sprowadził. Z trudnością mówiła. Może nawet nie powinna była z tem przychodzić, ale ostateczność zmusiła ją do tego, ‚bo tak jej żal tego biednego, poczciwego chłopca!… Prawie już rok temu skończył nauki, najpiękniej skończył, i nigdzie zajęcia, nigdzie pracy, nigdzie kawałka chleba… Serce kraje się na widok tego dziecka, bijącego się w tych stosunkach, jak ryba na piasku! chodzi, jeździ, prosi, stara się, zabiega i nigdzie nic! A co gorszego jeszcze, to, że los dwóch sióstr od tego zależy. Jedną dziewczynkę ona wzięła do siebie, ale więcej już nic nie może dla nich zrobić, a te dwie najmłodsze na opiece i odpowiedzialności brata… Ale cóż, skoro on nic dostać nie może…
Otóż dowiedziała się, ktoś jej powiedział, że jedno słowo Elwiry Rozy, powiedziane pewnemu posiadaczowi wielkich zakładów przemysłowych, wszystko może, więc przyszła prosić ją o to słowo, o to wstawienie się jej za synem Rózi, siostry przecież Elwiry Rozy, przedwcześnie zmarłej… Mówiła z wahaniem w głosie, ze spuszczonemi powiekami. Umilkła na chwilę, odpowiedzi oczekując, ale gdy nie otrzymywała jej, zaczęła znowu mówić, jeszcze ciszej:
— To straszna rzecz, jak im teraz trudno o pracę. Uczą się, sił wszystkich dobywają z siebie przez lata… przez długie, a potem od drzwi do drzwi, ze schodów na schody, od kamienia do kamienia… Na wszystkich schodach, we wszystkich przedpokojach, pełno ich — jak żebraków. A czegóż oni chcą? Ludziom służyć i na kawałek chleba zarobić… Zdaje się łatwo! Nie: co krok, to kamień; gdzie stąpić, kamień. To pojęcie wszelkie przechodzi, jak drogi ludzkie kamieniami są pousiewane! Możeby pani jeden z tych kamieni z drogi siostrzeńca usunęła? To taka wielka przyjemność komuś dobrze zrobić i, prawdę mówiąc, może dlatego warto żyć, bo reszta, to widma znikome, sztylety ostre, albo kamienie… kamienie… kamienie…
Znowu umilkła i ze spuszczonemi oczyma czekała, aż usłyszała głośny szept.
— To coś nadzwyczajnego! kamienie! kamienie! Naturalnie, że powiem, poproszę, każę. Oho! zaskacze mi on, jak ja mu zaśpiewam! Proszę być pewną… proszę wierzyć…
Umilkła, a gdy Liwska powieki podniosła i spojrzała na nią, już długo oczu od niej oderwać, ani przemówić nie mogła. Czy to ta sama kobieta, która ją w pokoju tym spotkała, czy nagle wyrosła z ziemi jakaś inna?
W głąb fotelika zasunięta, zmalała, zwątlała, aż po usta owijała się szalem, nad którego miękkiemi załamami, brylantowe butony błyskały u twarzy pożółkłej, postarzałej, patrzącej wprost przed siebie oczyma dziwnemi. Oczy te krzyczały nieopisanem przerażeniem, osłupiałe były i zarazem pałające; migotały w nich sztylety. Czy zapomniała o tem, że nie jest samą?
Nie patrzyła na Liwską, nie mówiła nic. Osłupiałe i razem pałające jej oczy przypatrywały się przeciągającym przez wonny pokój widmom. Głód zagląda do okna, mogiły z krzyżami, jama z czarnym szlamem na dnie, brzozy uschłe, ludzie ze schodów na schody chodzą, jak żebracy, i wszędzie kamienie, kamienie, kamienie…
Liwska długo na nią patrzyła, aż powieki jej zaczęły mrugać szybko… szybko, ręka wyciągnęła się ruchem powolnym, łagodnie spoczęła na ukrytych w szalu rękach Elwiry Rozy, a usta wymówiły z cicha:
— Anielko!…
Ach! skąd to? co to? kto? Imię to, którem od dwudziestu blizko lat nikt jej nie nazywał!
To imię, niegdyś wymawiane tak często przez tych, co teraz pod krzyżami… To imię, od czystych aniołów ród wiodące. Onaż to ją po imieniu nazwala”? Ona? Ten anioł! ten kryształ!
Mgnienie oka. Z fantazyjnego fotelika zsunęła się Elwira Roza na perski kobierzec i, nie przestając koronek swych i nagości szalem ogarniać, ręce Liwskiej w swoje pochwyciła.
— Tosiu! Tosiu! Tosiu! — zaszeptała, a raczej załkała.
Liwska, z pochyloną twarzą, obie dłonie trzymała na jej malowanych włosach, a ona, z twarzą w fałdach biednej, wełnianej sukni ukrytą, w westchnieniach i łkaniach mówiła, mówiła, oskarżała się, uniewinniała, złorzeczyła, dziękowała…
Ślepy słowik zaśpiewał.