Quidam – Rozdział XI

XI
Przez bramę miasta, przez winnic kwadraty,
Furtki owiane w roślin aromaty,
Którym bluszcz służy jak zwiewna zasłona,
Strzegą zaś ręką nie sadzone kwiaty –
Przechodzić trzeba do Mistrza Jazona.
Nareszcie, skutkiem tej rozmaitości,
Dziwniej niż prędzej, stoisz tuż przy murze,
W który się schody zanoszą nieduże
I wisi młotek brązowy, w kształt kości,
Zerdzony spodem, od wierzchu świecący,
Że go gość każdy oczyszcza niechcący.
Tym raz uderzasz, i wchodzisz w ciemnicę,
Bo dalszy schodów ciąg od furty pnie się
Nie już do domu, lecz znów na ulicę
Wyższą tarasu; ten jest, jako w lesie,
Sosn włoskich rudą kępą ocieniony –
I jak sznur prostą ścieżką przekreślony.
Za tej zaś ścieżki końcem, widnym oku,
Nie sterczą mury domu na obłoku,
Lecz tak się miesza wzrok wśród drzewnych alej,
Że iść tam musisz, by wiedzieć, co dalej –
Ścieżka ta bowiem, od samej połowy,
Dwie strony mając, jak leśne parowy,
Coraz się głębiej wrzyna w gaj sosnowy,
I coraz gęściej starym świeci brukiem,
Z fragmentów różnych złożonym jak smętarz:
Ten, że był urną – owy może łukiem,
Ten sarkofagiem, biustem – ów, pamiętasz,
Że gdzieś w frontonie świątyni ma brata,
A wszystkie dobrze zrównane i w skazie
Każdej otkane mchem – z dala – jak krata
Zielono-złota leżącym na głazie.
To – już podwórzec; dalej – zwykłym wzorem –
Domostwo, tylko że zawsze otworem.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Barchob był może gdzie w drogi połowie,
A Egipcjanka w domu swojej pani,
Kiedy Mistrz Jazon Zofii badał zdrowie,
Czy horoskopy składał jej lub dla niej,
Artemidora zostawiwszy w sali
Niższej, gdzie mnogich rękopismów wstęgi
Leżały w wazach, i kompasów kręgi
Ryte, i zodiak, i bogowie stali.
Fontanna w środku niska, z brązu lana,
Z gipsu popiersie nad nią Adryjana.
Drzwi do tej sali, będąc otworzone,
Przysionku wnętrze odsłaniały oku;
Drzwi od przysionka niemniej inną stronę
Podwórza w ramy swe, na kształt obłoku,
Obejmowały – a światło, złamane
Po dwakroć, biło prosto na fontannę.
Tam Artemidor siedząc, niewesoło
Poglądał, jako osoba znudzona,
Na ogół rzeczy leżących wokoło
I słuchał wody kroplistego grona,
Rozperlanego wciąż w brązową wannę
Przez łkania swoje i łzy nieustanne.
Czy Mag na górze z Zofią był podobnie,
Jak ten z fontanny szmerem, zatrudniony?
Nie wiem. Czy pani mówiąca ozdobnie
O drobnych rzeczach z nie znanej mu strony,
O drobnych czuciach niezmiernie żałobnie,
O głównych prawdach często, lecz z ich strony
Kolorowanej przez tychże opony –
Czy pani przy tym dziwnie ujmująca
Wdziękiem, co blado promienił jej z czoła,
Jako Dyjannie grzebień pół-miesiąca,
Czy, mówię. Maga obchodzi? lub zgoła? –
Nie wiem. – Wszelako Mistrz Jazon miał drobne
Słabostki, z dala patrząc, niepodobne
Do solenności, w którą się obłóczył.
Baczył na przykład, żeby wzgląd na stopnie
Ceremoniału chować, i jak? – uczył,
Domawiać lubiąc słowo to: „roztropnie”.
Świat oficjalny nie był mu przeciwnym;
Owszem, powoli ocierając czoło,
Zwykł był nazywać go „cale naiwnym”.
– Gdy mówił: „Cesarz”, nie patrzył wokoło,
Jak augurowie i filozofowie,
Lecz palcem krymki dotykał na głowie
I mówił głosem – co wielu baczyło –
Takim jak Cesarz mawiał, z takąż siłą:
Acz w tym najmniejszej przysady nie było.
Filolog wielki! greckiego zażywał
Z Rzymiany, nie dość wyznając się wprawnym
W latyńską mowę; gdy ucznia przyzywał,
Z fenicka mawiał doń lub innym dawnym
Językiem, pełnym szeptań i przydechów.
Chrześćjan – znał mało, lub gdy mawiał z niemi,
To o lekarskiej sztuce, płodach ziemi,
Też jak z niewiasty – nie stronił i śmiechów! –
Dziwny mąż! – Cesarz, że był wiedzy chciwy,
Znał go lub wiedział, kto jest ów sędziwy,
Ze swoją laską włóczący się długą,
I Charonowym nazywał go sługą.
– Mistrze stopniami byli z nim w stosunku,
I mnóstwo osób znało – tak – z trafunku.
Wędrowni męże zza wielkiego-morza,
Biedni – mówili, że jest: ręka Boża,
I nieraz ciche widziałeś osoby
Przed perystylem Magowego domu,
Na grobów ziarnkach siedzące jak groby,
Obce w stolicy, nie znane nikomu,
Łokciami wrosłe do kolan od brody –
Gdzieś spętanego narodu – rapsody.
Niejeden leżał tak w blasku księżyca,
Na nocne mało uważając chłody,
Pod murem, inny w kuczkę, jak kotwica,
Zwił się, i słońca przeliczał zachody.
Mistrz Artemidor – kto znał go już bliżej –
Szersze od Maga wykładał pomysły.
Natchniony nawet bywał, lecz nie ścisły,
I niewątpliwie, że wszystko brał niżej;
Acz, potrącony Jazona milczeniem
Lub wątpliwością dziwnie wyrażoną,
Wzbierał – i takim porywał natchnieniem
Orlim, że słuchacz z żadną nie stał stroną
I, gdzie przechylić się, nie wiedział wcale,
Co Jazon zwykł był zwać: „nie-nowe ale – -„
Mędrców tych bliżej badając dwoistość:
Wzniosłość – Koryntczyk znal. Mag – uroczystość,
I była jedna między nimi strona
Nieprzełomliwa, jak czasów wyroki,
Wyczerpniętymi słowy naznaczona –
Po czym w dwie strony obracali kroki,
Milcząc – a znali tak ową granicę
Czuciem, jak mało wiedzieli, czym ona?
– Gmin w tym dwóch mędrców widział tajemnicę,
Która ich łączy w jednego olbrzyma,
Głów mającego dwie, cztery ramiona;
I myśląc, że to w jedności ich trzyma,
Co rozpychało ich lub rozdzielało,
Zbliżoną napaść za jedno brał ciało.
Schodząc Mag z Zofią, te jej mówił słowa:
„Niewiasto zacna – to tak – w tej już chwili,
Mniemam, że lepiej czujesz się – żeś zdrowa;
Nie iżbym odjąć mógł – jak to robili
Dla innych inni – niemoc wyższą mocą;
Bo nie ten przedmiot spotykam przed sobą.”
„Zaiste – przyszłam, jakby czując, po co” –
Odrzekła Zofia –
„Inną może dobą –
Mistrz Jazon mówił – o księżyca nowiu
Dano mi będzie znać o pełnym zdrowiu –
Dasz mi znać.”
„Jako? – przyjdęż? – czy Barchoba,
Czy ciebie. Mistrzu, w progach mych zobaczę?”
„Rzecz jest, rzecz będzie, nie ma być osoba?”
– A potem dodał zimno: „I ja raczę
O kiju przywlec się, gdy przyjdzie pora.”
Tu zaś obrócił się do Artemidora,
Dla dwojga razem grzeczność dając jedną,
I wspomniał: „Wiele niech nie czyta chora –
Szkoda, że stare rękopisma rzedną.
Dobrze jest miewać wzgląd na autora,
Kiedy się czyta – cóż za rzecz przedziwna
Czytanie! – jako gałązka oliwna
Lub migdałowy kwiat.”
Koryntczyk rzecze;
„W tym względzie panią, ile mogę, leczę.”
A Jazon dalej: „Kiedyś, wchodzi do mnie
Osoba, oczów prawie pozbawiona,
Ból swój i żałość wyrażając skromnie;
Za nią tuż – lektor, głos mający równy,
Czysty jak woda dobrze przecedzona,
Nie wiem, czy taki, czy inny jak ona.
– Ten, choć niósł pisma w torbie, nie był główny,
Bo dalej jeszcze szedł autor tych rzeczy.
Dnia tego, tyle mając do przyjęcia
Osób, nie mogłem dosyć mieć na pieczy,
Ile dać kropel – jakie owinięcia? –
Nie wiem, co z tego będzie ? – czasem doba
Przeszkodzi, czasem przeszkodzi osoba,
Czasem – „
Koryncki mistrz poprawił togi,
A Zofia w czoło patrzyła Magowi.
„Czasem – do siebie mają to i progi –
Czasem wszystkiego człowiek i nie powić,
Co miał powiedzieć, i zgadywać trzeba,
Jakiego komu dać o ile chleba-„
To mówiąc z wolna, przerywanym głosem,
Poglądał w ziemię, i gładząc siwiznę,
Coraz to rzucił wyplątanym włosem,
A usta, jako gojącą się bliznę,
Pogodnie zwijał i od brwi falami
Do góry zmarszczki mnogie podejmował,
I zamilkł. Strząsnął potem raz palcami,
Jakby zapomniał coś albo żałował –
Akcent, co długo nie dał do myślenia,
Czy się już wątek nowy nie wysnował?
Tak – iż koryncki Mistrz, bez omówienia
Ku drzwiom pojrzawszy, najprzód wstał z siedzenia.
Skąd Jazon wiedział, że Zofia doń niosła
Rękopism owy, dziwnie znaleziony?
Skąd? – że i autor nie był oddalony –
Bo szedł z Barchobem – ciekawość choć rosła
Nieraz w słuchaczu takich Maga gadek,
Nikt tego jednak wybadać nie umiał,
Lub szukał w sobie – czyli je zrozumiał? –
Czy nie trafiło się to przez przypadek? –
Wszelako słowa te: „Osoba ciemna,
Za nią jej lektor z rękopismem – dalej
I autor tegoż” – jako nieprzyjemna
Wieść brzmiały Zofii, gdy przez gaj wracali.