Quidam – Rozdział XIII

XIII
To już dwa wieki od Grecji pogrzebu,
Gdy biały duch jej podniósł się ku niebu
W szlaki dokonań, dzielone na stacje
Gwiazdami dziejów, między konstelacje:
I stał tam z lirą w przestronnym lazurze,
Na resztę dziatwy patrząc rozproszonej,
Co tu i owdzie, przy pękłym marmurze
Stojąc, liczyła tryumfy i zgony –
I czekał, jako narody zabyte,
Aż wszystko będzie do szczętu spożyte –
Aż Grek ostatni przymiotem lub winą
Zginie, i myśli same się rozwiną,
Wpisując w tejże porządek litery,
Ile są wieczne – Greków drugiej sfery,
Zrodzonych może u krańców Północy*,
Co, jak rodzeństwo, zbiegną ku pomocy.
Rzym wtedy swym się Adryjanem cieszył,
Mniej bacząc, co się między gwiazdy działo,
Sto razy na dzień bok duchowi przeszył
Greckiemu rzymski, w swe go strojąc dało;
Lecz najswobodniej mężniał sam w tej sile,
Co, wolna marzeń, sypia na mogile;
Sile wyższego coś mającej może,
Lecz przez zakryte jej widoki Boże.
Więc rzymski szlachcic jeszcze rad był Greka
W biblijotece chować, gwoli rzeczy
Piśmiennej, która wolnej chwili czeka,
Albo z ckliwości w dni deszczowe leczy.
I słuchał bajek spisanych w Homerze,
Tak – jak komedii przeciw-sokratejskiej,
Dowcipnej, że aż śmiech nieledwo bierze;
Lub stawiać łaźnię, czy ratusz gdzie miejski,
Grekowi radził zmieniać kapitele
Kolumn- ten, środki że znał – a ów cele.
Grek przeto młodzi prawił o Sokracie,
Myśląc o rzymskich podatków zapłacie,
Lub tryumfalny stawiąc łuk – – kolumny
Przepraszał w sercu, i dłuta czuł zgrzyty,
Gdy duch mu Grecji szeptał: „Nie bądź dumny,
Lecz cierp – ulecisz za mną na błękity.
Tyś mistrzem ziemi tej – a Tybru glinę
Na posąg w ręce wziąłeś – nie zaginę!”
– Inny – syrenę tę, z pół-rybim ciałem,
Bez wrzących pulsów, odepchnął daleko,
Idąc – za coraz nowym ideałem
Coraz nowego mistrza; co ci rzeką?
Posłyszeć – chwilę rozgorzeć – „Skonałem –
Wstałem” – zanucić radośnie, lub w dobie
Trudnej z Zenonem** pomyśleć o grobie –
Nie był to wszakże czas rzymskiej potęgi,
Bo już Rzymianin znał się, że realny,
I zapisował porządnie do księgi
Edykt ten albo ów perpetualny,
Ciesząc się więcej edyktów porządkiem
Niż rządem – najmniej ciesząc się ich wątkiem.
Niewolnik chyba lżej posuwał kroku,
Czując, że ręką ktoś go wiedzie w mroku;
Lecz zali Cesarz to był? lub właściciel? –
Nie znał – i wietrzył – jak spóźniony mściciel.
Żyd – milczał w izbach zawartych jak trumny;
Chrześćjanin znikał, lecz jawnie i w czynie,
Jako – przy świetle kagańca – kolumny
Też same zawsze, czy je olśnisz, czy nie – –
A jako bywa wśród ległych ogromów
Myśli lub ciała, że w proch się trą nikły –
Tak już rozgłośnie systemy-atomów
Brzmiały: te zawsze jedno znaczyć zwykły! –
Znaczyć – co znaczy na zimnej miednicy
Popiół, gdy mirry braknie w kadzielnicy.
Ci, co wchodzili do Mistrza Jazona,
Ujrzeli rękę jego wyciągniętą
Na znak, by siedli. – Lampa zapalona
Przeciw fontannie płomień niosła kreto,
A blaski onej, rosą odkroplane,
Drżącymi światły wbiegały na ścianę.
Mistrz siedział, nogi mając wzdłuż podane,
Jak się na niskim spoczywa siedzeniu,
Lecz nie odmienił nic w swym zamyśleniu,
Tylko niekiedy dłoń podnosił k’czołu,
Szerokim łokciem przypartą do stołu,
Jak człek na pierścień gdy patrzy – lub mniema,
Że czas już powstać, ale woli nie ma.
Po chwili w stronę gościa wzruszył głowę,
Lecz do Barchoba wraz zatoczył lice,
Mówiąc: „Co zaszło?”
„Zdarzenie mniej nowe
Niż smutne” – odrzekł, patrząc, jak na świecę,
Na wzrok Jazona, który nań promieni!.
„Chrześćjanin Gwido mówił – to i tyle” –
Tu zmilkł i blade lica zarumienił.
„Cóż oni mówią?” – Jazon rzekł powoli,
Bez pytajnego akcentu, ni soli.
„Cóż?” – odrzekł Barchob, jak echo gasnące –
I była chwila ciszy, która boli
Jak głośne kłamstwo, lub prawdy ginące
W czasie, gdy wszystko mają, oprócz woli –
„Mówił – gość rzecze po niejakiej chwili –
Że bogi więcej od Cesarza czczone,
Jako Apollin i Bach, ludźmi byli –
Że są prawdziwe rzeczy i zmyślone -„
Kiedy to zdawał gość głosem nierównym,
Mistrz Jazon, głowę uchyliwszy w stronę,
Słuchał, lecz widno sens mu nie był głównym
Przedmiotem treści tak wypowiedzianej –
Lecz słuchał, jakby kto? mówi sens znany.
I znów fontanny tylko łzy perione
Brzękły – czy Barchob cofnął się do ściany.
„Że są prawdziwe rzeczy i zmyślone,
Jest fałsz – i prawda” – Jazon zimno doda,
Patrząc, jak kropli się w fontannę woda.
„Skąd rodem jesteś?”
„Z górnego Epiru.”
„Szkoły? –
„Różnego zażywałem steru
I oto pismo mam Artemidora.”
Wziął je i, patrząc dookoła sali,
Wyciągnął rękę ku bazie Kastora
Z Polluksem – rzucił – i pojrzał, azali
Legło? – jak człowiek lekarstwo ważący,
Niby roztropnie i niby niechcący –
Potem rzekł:
„Cesarz! – jędrnym głosem wcale –
Panuje mądrze nad szerokim krajem,
W którym są ludy jednym zjęte losem,
Różne i różnym żywe obyczajem – –
Obyczaj jeden – trwa lat sześćset, trzysta;
Inny znów ośmset lat – człowiek nawzajem
Obyczajowi służy, jako może,
By przecie robił coś! acz jest chwilowy” –
To zaś litośnie poparł ruchem głowy –
„Więc trzeba cenić, gdy dziecię, po wzorze
Pisząc, dokłada i swój trud jałowy!”
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Tu przetarł włosy i sprysnął palcami,
I rzekł: „Innego dnia będziemy sami –
Teraz już późno.” – Wstał. – Barchob na strome
Ku lampie miał się.
„Zrodzona w Sycjonie
Czy w Knidos? – jest tu poetessa pewna:
Grecja do siebie ma, że była śpiewna.”
Mówiąc to tonem żegnalnego słowa,
Mistrz Jazon ginął w mroku wielkiej sali.
Syn Aleksandra czekał, aż ta głowa
Siwa, od lampy oświecona w dali,
Zmierzchnie i jako meteor się schowa;
Potem – stał jeszcze, jakby słuchał nieco,
Co zmówi powieść wody różańcowa,
Skoro ją blaski księżyca oświecą,
Już nie łamane od ognia płomieni;
A potem westchnął i wyszedł. – Noc była
Widna; podwórzec usłany z kamieni
Bielał, lecz w każdym pierwsza myśl odżyła,
Skąd był? do czego złamkiem swym należał?
I każdy z głazów tych, zdało się oku,
Że przypominał się znajdować w tłoku
Wstrzymany, ale nie ówdzie, gdzie bieżał –
Stąd niemy lament między tymi bruki
Czułeś i różnych wytężeń splątanie:
Co Aleksandra syn baczył, jak wnuki,
Gdy legend poczną skwapliwe czytanie,
Słysząc chód znany, szelesty i stuki,
I nieuważne mieczów potrącanie,
Takie, że – rzekłbyś – dziady szli ku tobie
W miarę twojego zaczytania w treści,
Lecz wstrzymywali się, chowając w grobie,
Ilekroć brałeś rzecz ich za powieści,
Lub zmianą ruchu wypocząłeś sobie.
Szedł więc ostrożnie, jak wśród rzeczy żywych,
Przez on podwórzec ku parowu jamie,
Plamami cieniów pstrej od sosen krzywych,
Wiodącej ścieżką swą ku znanej bramie;
Tu – ówdzie – bacząc leżącego w ciszy
Męża, co w śnie się przewraca lub dyszy,
Albo półsennej modlitwy domawia,
Płaszcz strząsa, kamień pod skronią poprawia.
Ci wszakże goście senni – byli jemu
Bynajmniej dziwem; każdy ich widywał
I mijał – myśleń aby nie przerywał
Lub snu, lub mowa ich że cale inna
Od rzymskiej, albo że postawa gminna!
Syn Aleksandra, owszem, myślił raczej:
„Oto tu Zofię spotkałem – tą drogą
Szła – cóż pomyśli, skoro mię zobaczy? –
Co mi odpowie i z jak wielką trwogą –
O pamiętniku gdy wspomnę zgubionym?”
Dalej – „Jak wspomnę?” – myślał jeszcze dalej
Chwilę: „co było w pamiętniku onym,
Że rad by przejrzeć go, że potem spali –
Acz wiele mógłby dopełnić miejscami.”
I tu mu Gwido stanął przed oczami
I Mag. – Postacie te mało podobne,
Pamięci próbą nieco oddalone,
Rozjęły mu się w kształty dwa, osobne:
Wspomnienie Gwida, ściśle określone
Czynem, w jasności dokonanym dziennej,
Żywotny miało blask, bynajmniej senny;
Szczegóły wszystkie dośrodkując w czynie,
Po lada fraszce przypomnieć się dało,
Jak chleb ten samy smak ma i w drobinie,
Co w bułce – albo jak toż samo dało
W ćwierciach na cyrku, gdy męka już minie –
Wszakże, nie mając strony tajemniczej,
Nikło jak zwykły fakt, bo niezwodniczy!
– Wspomnienie Maga było, jak tych rzeczy
Kosztownych, z miasta spalonego wziętych,
Które dopełnia wzrok i patrząc leczy:
Posągów takich gromami pociętych
Nie zapominasz, jak roboty własnej,
I jasny ci ich kształt, gdzie był niejasny,
A ciemny ówdzie, gdzie w pełnej trwał sile;
W sposób, że ileś włożył w nie, znasz tyle.
Mistrz Artemidor w przeglądzie takowym
Wspomnień mniej więcej został jednakowym;
A Zofia coraz w myśli się wtrącała,
Jak rzecz zgubiona, ciekawa, choć mała,
Którą odnaleźć gdy się człek usadzi,
Nie idzie o nią, lecz traf ją sprowadzi.
Tak marząc, nagle w pobocznym rozstępie
Drzew ku księżycem olśnionej płaszczyźnie,
Usłyszał łoskot – jak gdy skrzydło sępie
Bije, jeżeli wąż się w gniazdo wśliźnie –
Łoskot w przestanki porwany gniewliwe,
A dalej słowa zgryzione namiętnie,
I znowu łoskot – jak w ciało nieżywe –
I echa, tętno liczące po tętnie,
Tępe jak kropel rzucanych po ścianie
Spadki, lub suchej gałęzi trzaskanie.
Tam więc skwapiwszy się, gdy patrzył chwilę,
Ujrzał naprzeciw biustu Apollona
Postać jakoby męża w wieku sile,
Wzruszającego raz po raz ramiona,
Tam i na powrót kroczącego gniewnie,
Jak gdy kto swego fuka niewolnika
Lub klnie, tylko że sługą był tu pewnie
Kamienny bożek bez sił i języka.
Tego więc plwając, pokoić się wracał
On mąż i siadał chwilę na uboczy,
I znów przypadał doń, pięściami macał,
I milkł – i siadał znów – zakrywał oczy – –
Scena ta, zwłaszcza przy świetle niepewnym,
Zatrzymywała wzrok na chwilę długą,
Uczuciem widza me przejmując rzewnym.
Czasu, gdy nieraz krwi gorącej strugą
Cucono rzesze na cyrku znudzone,
A rzadki wierzył – i trza było może
Wierzyć, by kopać wizerunki boże! –
Syn Aleksandra patrzył w stronę ową
Długo, nie wiedząc równie, co to znaczy,
Jak, co ma począć? – aż sam sobie mową
Przerwie: „Co to jest?!” – i głośno zahaczy
O tuż leżące suche drzewa łomy,
Jakby ostrzegał: „jest ktoś niewidomy.”
Czego gdy echo zabrzmiało dokoła,
Znikał on smagacz, nie rzekłszy: „kto woła?”
A Aleksandra syn, z śmiechem czy bolem,
Szepnął: „Jestżem mu Gwidem czy Apollem!”
– Z śmiechem czy bolem? – ciekawość albowiem
W sumienia względzie bolesną jest rzeczą,
Której najczerstwszym nie poradzisz zdrowiem
Ciała – ni środkiem, którym ciało leczą,
I fraszka nieraz mała – gdy zapyta
Sfinksowym głosem – na długo myśl chwyta.
– „Któż jest on gniewny smagacz Apollona?
I czemu w nocy – w ogrójcu Jazona –
Jeden z tych cichych mężów, co przy domu
Siadywać zwykli w wędrownej gościnie?
Czy i sam Jazon, nie znany nikomu
Z wiary swej – jest w tej ceremonii, czy nie?! –
Czy to hebrajskich mędrców jest robotą,
Chrześćjan czy także nie winują o to?
– Lecz Artemidor tak bliski z Jazonem,
Wtajemniczony w Maga wszystkie sprawy.
Cesarz go ceni; Gwido zaś – ten zgonem
Własnym na jawie walczyć umie z tronem.
Nie! to szalony ktoś, lub dla zabawy,
Lub który z chorych doktora Jazona
Wybiegł, księżyca opętan promieniem;
Lub nieszczęśliwy czciciel Apollona
Za liche wiersze mści się nad kamieniem.”
To myśląc i tej gdy doszedł swobody,
Która mniemania daje wyjaśnienie,
Syn Aleksandra szedł jak człowiek młody,
W powietrzu, które nagaba sumienie,
W powietrzu zwianym z przedświtem Epoki
Nowej, z mętami starej – z siarką, z solą,
Z szeptaniem kształtów nikłych jak obłoki,
Z bitw gwarem, które mają być, a bolą;
Powietrzu, które, czujesz, że się może
Zapalić wkoło, jak pomiotło Boże,
I kometami rozstrzelić – miast wiele
Zmazać, i ludzi porównać w popiele.
„Spocząć! ach, spocząć!” – serce wtedy woła,
Szukając wkoło, gdzie by się oparło:
Na piersiach czyich – lub progach kościoła
Jakiego? – wątpiąc, czy jedne umarło,
Czy wszystkie zmarły, a jedne nie zdoła! –
Noc to, w czas której ten i ów powstawa,
Nucąc lub klątwy rzucając niewczesne,
A prawda ludziom zda się jak zabawa,
Zabawa – jako strapienie bolesne:
Słowo jest ogień – milczenie jest lawa –
Jakoż szczęśliwy, kto wstawszy, gdy ciemno,
Nie dotknął liry swojej nadaremno,
Przedświtu blasków doczekał, a potem
Wytrwał i, dniowy jaw jakkolwiek szarpie,
Wytrzymał burzę, co przemija grzmotem,
I skubie tęczę – dla serca – na szarpie.
Jakoż szczęśliwszy, kto nie posiał solą,
Mimo że słonych łez niemało strawił.
– Lecz nie tu koniec z uprawą i rolą.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Kto siał gorczyczne ziarno, zgorzknił, zbawił:
Gorczyczne ziarno liche i pieprzowe,
Prochowi równe, który noga zwiewa,
Lecz wyżej serca urasta, nad głowę,
I tak się staje podobieństwem drzewa,
Że ptak niebieski gniazdo na nim miewa.