XXIV
Politycznego jeden obrót wiatru
W ciele tym, ściśle politycznej treści,
Naszego scenę odmienił teatru –
Tak że powrócić gładko do powieści
Byłoby ująć z prawego jej toku.
Domy na piasku lekkim budowane
Powodzi pluskiem odjęte są oku;
Tylko, gdzie skała podtrzymuje ścianę,
Nad mętnej fali trwają szaleństwami.
Podobnież z ludźmi i społeczeństwami!
Kto słaby, chorzał, a kto nie był chory,
Cierpiał – i zdały się rządzić humory,
Które są jako cugi powietrzane,
Dotykające, lubo niedotkliwe,
Po bólach tylko otrzymanych znane:
Krzywe na proste, a proste na krzywe
Paraliżując w człowieku zbiorowym –
Co – że zapomniał się nim – jest niezdrowym.
– – – – – – – – – – – – – – – – – –
Do kogóż wrócić w tej powieści całej,
Gdzie wchodzą ludzie, a nie ideały?-
Na łożach jedni, drudzy poza sobą –
O wszczętej inni dyskutując wojnie,
Obecną, rzekłbyś, iż wzgardzili dobą
I odpoczęli w ruchu, niespokojnie:
Jakoby pierwej chcieli rozstrzygnięcia
Rzeczy, bynajmniej ich nie obchodzącej,
Nim do powszednich powrócą zaczęcia.
W mowy ogóle, w ogóle pojęcia
Fałsz jakiś, zapał jakiś nie-gorący
Rządził, i ludzie bywali chwilami,
Jakoby sobą nie wladnęli sami.
– Ten to powiadał, co zasłyszał mętnie,
Zuchwale broniąc, bo nie swojej rzeczy;
Ów, że to uczuł, słuchał obojętnie –
Ten, obojętność, mniemał, iż mu przeczy,
Więc wieść podwajał, by zrobić wrażenie,
Wywoływając tym większe zwątpienie.
Gniew stąd w powszednie wmieszał się pożycie,
Jako element potrzebny koniecznie –
I darło się to zewnętrzne okrycie
Ładu – co ufać radziło bezpiecznie.
Nie – iżby rozruch w prowincji dalekiej,
Mało ważony nawet przez Cesarza,
Zagrażał państwu – lecz że dni i wieki
Często niewielki wypadek przetwarza
I, większość sobie obracając na tło,
Całej epoki garnie na się światło.
Prawda to cudem czyni, ale – bywa,
Że i Ironia w ten się płaszcz odziewa,
Ta siostra Prawdy urzeczywistnionej –
Głupia! – w zazdrości swojej dla natchnionej,
Podrzeźniająca gestom jej, w mniemaniu,
Że uwielbienie podda urąganiu.
Acz jest to siła! – lecz dwojakiej treści:
Bezwłasnowolna – przez ucisk powstała,
Która się rodzi z nadmiaru boleści
I współ-łez nie ma, bo się przecierpiała,
Współczucie tylko ma złączone z racją,
Zimna i pewna w zasadach, jak skała –
Tudzież ta, która, władnąc fascynacją,
Gore, a zawiść z nią, sztuczna z nią chwała
Samozwaństw, chcących być arystokracją –
Fascynacja zaś składa się, nie rodzi –
Czym zaś jest przez się? – nie wiem, ani zgadnę;
To tylko jedno dodam: że pochodzi
Od fasces; jest to coś – tragicznie-żadne.
Przez labirynty te, nie budowane
Głazami, z ludzkich uwiane żywotów,
Hieroglifami pozapisywane –
Duch, jako powój śród chruścianych płotów,
Gdy się przewinie raz, umierać gotów.
Tak żal mu własnej siły, że dotrwała!
– – – – – – – – – – – – – – – – – — – – – – – – – –
Duch zaś – gdy umrzeć chce, to pragnie ciała.
Od progów Zofii syn Aleksandrowy
Niósł się jak drzewo z posady wyrwane,
Gdy Akwilonem jest podejmowane
I idzie, wieniec otrząsając z głowy:
Upadku miejsca błędną szuka nogą,
Zniszczenie mając i celem, i drogą.
„Czemu? – że jedno zimne go spojrzenie
Jak włóczni poszturch na skroś nie przebiło –
Czemu? – że nie ją, jej ukochał cienie –
Albo nie znalazł w niej, co mu się śniło –
Lub chciał, ażeby te wiedziała rzeczy,
O których mniemał, że wiedzieć powinna –
Mąż nierozsądny! – I któż go uleczy
Z rany, co tyle krwawa i niewinna?
– Miałaż więc ona zgadywać te słowa,
Których się brzmienie powierza kamieniom,
Iż serc nie mają – a ludziom się chowa,
Iż mają – mogą mieć? – które sumieniom
Są jako morski żwir strusia wnętrznościom,
A jako zbroja ordzewiała – kościom? –
Nie rozsądniej-że było wziąść na stronę
. Niewiastę one? – – – – – – – – – – – – – – – – –
– – – – – – – – – – – – – – – – – i sylogistycznie
Rzec jej: „Uczucie dałaś za mamonę
I mniemasz, że d z tą zamianą ślicznie –
I jesteś głucha na okolne bole,
Na mozaikowym oparłszy się stole,
Który-ć odbija łokci alabaster –
Jako strumienia dno, pstre kamieniami;
A pieśń twa słodka jest – a miodu plaster
Z nie tylu kwiatów, nie tylu pszczołami,
Nie tylu kręgi lotów ich uwity,
Wdziękami ilu rym twój znamienity.”
To gdyby była dosłuchać łaskawa
Do końca treści, możnać by i dalej
Tłumaczyć: ile? jak? i gdzie? ta sprawa
Serca – płomieniem się niszczącym pali.
Wątpliwość każdą wyjaśnić przykładem,
Ominąć każde wewnętrzne zjątrzenie –
I tak przepoić się jej własnym jadem –
– – – – – – – – – – – – – – – –
A własne jednak dotrzymać sumienie;
I – stać się dla niej wydeptanym śladem,
Po którym nawet i nieme kamienie
Bez krzywych zboczeń mogłyby się sunąć –
A potem – jad ów, wyssany tak, splunąć –
I – że się ciężar przestało już nosić:
Upaść mu jeszcze do nóg – i przeprosić –
– – – – – – – – – – – – – – – –
Wtedy – o! wtedy ona by widziała
Wszystko, prócz ceny prawd – i wszystko w tobie
Ceniła – prócz twej krwi i twego ciała!”
– – – – – – – – – – – – – – – – –
Słów tych wewnętrznie młodzieniec domawiał,
Jakoby obca, rozsądna osoba –
Gdy w grupie ludzi potrącił Barchoba,
Który z rzeźnikiem stał; drugi oprawiał
Baranka, białe zeń ściągając runo,
Krwią dookoła rumiane ciepławą,
Jak gdy okrycie kto rozłącza z ławą,
Pierw do siedzenia miękkiego zasłaną,
Lub naklejone obicie ze ścianą.
Było to bowiem miejsce Placem zwane
Przedajnym – gwarne, wilgotne, zaulne –
W upały nawet, że nie zamietane,
Temperaturę mające szczególne
I coś szarego w powietrzu jak pyły.
– Tu, tam, wnętrzności leżały na bruku,
Indziej się kwiatów wieńce czerwieniły –
Ptasząt śpiew wmięszan do powózek huku,
A do cięć głuchych w mięso ludzka mowa,
Dawały temu obrazowi całość
Ducha w rozpaczy, gdy wyczerpnął słowa
I zaniepoznał, co radość? co żałość?
A widząc rzeczy-różnicę, nie rzeczy,
Gdy twierdzi nawet coś, to wstecznie przeczy.
Barchob, ud kupna odwróciwszy lice,
Napotkał oczy przechodnia ku niemu
Zwrócone, jako letnie błyskawice,
Lecz te wraz gestem pytającym: „Czemu?”
Usunął, sprawę swą kończąc z rzeźnikiem.
– Dziewczyna jakaś przeszła między niemi,
Naczynie niosąc bełtające mlekiem –
Jak łani, ledwo że tykając ziemi.
Który szedł, koszem do pół osłonięty,
A ziół i kwiecia woń powiała wkoło
Ostra, jakoby woń koszonej mięty;
Syn Aleksandra schmurzył blade czoło,
Nie mogąc pojąć milczenia Barchoba,
I szukał okiem, zali się nie myli?
– Gdy ruch się zrobił w tłumie – tak że oba,
Za tłumem, w jedną stronę się zwrócili.
W głębi zaś placu powstała rąk chmura:
Lud na bez-sprzężne powskakiwał bigi,
„Wół! wół! – wołając – święty!” – przy tym: „Hurra!” –
A podbiegając z krzykiem na wyścigi,
Kapłańskie sługi, w podkasanych szatach,
Z stryczkami w ręku sunęli po kwiatach,
Po koszach, w błoto ległych z owocami.
Kapłańskie sługi biegli ze stryczkami,
Gdy wśród zwichrzenia tłumu rogi złote
Byka, co one rozganiał hołotę,
Jakoby księżyc zaledwo wschodzący
Na ziemię zleciał, toki nierównemi
Siekły przez obłok ludu pierzchający,
Od ziemi w górę i z góry do ziemi.
Policja rzymska w tę wmięszana sprawę
Organizować poczęła wyprawę,
Głosząc: „Schwytany ma być! jest schwytany!” –
Włóczniami tłumy cofając do ściany.
I wraz porządek gwałtem rósł, gdy szpiegi
Skoczyli niemniej szykować szeregi –
Czas, w którym człowiek z toporem na ręku
Uderzył w ramię młodzieńca z Epiru –
Szukającego w gwarze tym współ-jęku.
– Tknięcie to, wzgardy pełne, twarz nieznana
Męża z toporem onym – tak dobodły
Poniewieraną wrażliwość młodziana,
Iż ściągnął k’niemu leniwą prawicę,
Leniwą wargą drgnął i wyrzekł: „Podły!” –
Ale już wtedy, gdy go jak kotwicę
Zgiętego rzucił o ziemię.
„Prze-bogi!! –
Tłum zaczął wołać-morderstwo Kapłana!” –
Zwłaszcza iż wołu właśnie złote rogi
Ujęto stryczkiem, a rzesza wezbrana
Nie miała ujścia chuciom ani drogi.
Policja z swymi skoczyła włóczniami,
Gdzie Aleksandra syn trzymał pod nogą
Męża-a jakiś ogrodnik słowami
Łagodził rzeszę pachołków złowrogą,
Co krwawe stryczki nosi i kadzenia,
Ilekroć żertwa jest gdzie do spalenia.
„Puszczaj!” – zawoła setnik, gdy młodzieniec:
„Niech zaraz rzuca topór!” – k’czemu zasię
Ogrodnik dodał: „Z toporem szaleniec!” –
A setnik ręką skinął – w tymże czasie
Kapłański sługa wyrwał się – a potem
Brązowy topór jak ptak z rąk mu sunął,
Powietrze skrzydłem swem przekroił złotem –
Padł – Aleksandra syn zadrżał i – runął.
Krwi sute pasmo fontanną wraz krzywą
Z początku bystrzej, potem szło leniwo,
Kolana widzów pieczętując nagie,
Wokoło trupa ciepłego zebrane –
Utrzymujące ciał tych równowagę,
Które traf skupił i ułożył w ścianę.
Trup się po bruku przeciągnął płaszczyźnie,
Podając rękę ku niebu, jak w chwili,
Gdy naciągany łuk ci się wyśliźnie –
I rzekł: „Na targu – konać – jak w ojczyźnie
Konać – wyśmiewa się z siebie ironia.”
– Coś jeszcze mówił, gdy doń przyskoczyli,
Lecz oderwała słowa ust agonia,
Których świat niewart, a śmierci są łupem:
To zaś, co podjąć jęto, było trupem.
Ogrodnik tylko, obecny tej sprawie,
Wyciągnął rękę i rzekł: „Błogosławię
Duszy twej – a wy! co znaczy skonanie
Młodzieńca tego, kiedyś się dowiecie –
Którzy jesteście ślepi Kainanie,
Rozbijający braterstwo na świecie,
Obrazy stawiać własnego zbłąkania
Czynami, z których każdy was odsłania-
I jako scena w teatrum naucza,
Do prawd zakrytych by szukano klucza –
Bóg, gdy ofiarę nożem czynić miano
Na niewinnego miedzianka wzniesionym,
Nasunął owcę w ciernie uwikłaną,
Krwią ludzką, nie chcąc, aby był chwalonym;
I wolał przenieść ofiarne skonanie
Nad krwi wylanie – –
Ale wy – byka minąwszy toporem,
W człowieczej krwi się chłodzicie – szalem!
Tym, mówię, czytać gdy poczniecie wzorem
Pisanie, co się w powietrzu czerwiem,
Padniecie na twarz – „
„Precz z nim! – co on rzecze?” –
Wołano. – „Ktoś jest, ponury człowiecze?”
„Czytać – ogrodnik ciągnął, patrząc w górę
Jakoby w pisma zwój – czytać żywotów
I skonań księgę, czytać chmurę
I światłość czytać, zapisanie grzmotów” –
„Tak jest” – po chwili dodał. Grecy z tłumu
Wołali: „Półbóg-że zstąpił?” – a męże
Żydowscy: „Ktoś ty?” – a rzymscy: „Człowiek bez rozumu!”
Rota, gwałtownie wstrząsnąwszy oręże,
Kazała milczeć lub z placu uchodzić –
Ogrodnik rękę wzniósł ponad zwłokami
I, szepcąc, począł w powietrzu nią wodzić,
Jako gdy w rolę rzuca kto ziarnami.
– A szept ów służył jemu za nasienie,
Gdy mąż-libertyn, pod-setnik, co wszczyna
Marsz, gdy w szeregach równają golenie,
Zawołał: „Człowiek ten szepcąc przeklina! –
Chrześćjański to pies!” – a kapłańskie sługi
Stryczkami k’niemu puścili krwawemi,
Jako gdy brudne wiatr ogarnie strugi
Z dachów, i luną z tak równym hałasem,
Że, z góry, nie wiesz, trysnęły czy z ziemi? –
I – niezadługo – w zawierusze tłumu
Widziałeś Gwida skroń lub ramię czasem,
A czasem sznura tylko silne drgania,
Co tu i owdzie chwilowo rozgania,
Jak gdy przewoźcy ciężar wleką promu
Nierównym chodem, po nadbrzeżnym piasku,
Przy upominań się wzajemnym wrzasku.
I niezadługo na tym placu gwarnym
Zamknięte tylko kupczących szałasy
Stały szeregiem milczącym i czarnym.
– Zachodu słońce, purpurowej krasy,
W błota się szybach mętnych odbijało;
Młodzieńca cichy trup leżał, okryty
Kwiatami z koszów gwałtem wywróconych –
Pies jakiś wietrzył krew – – jakieś kobiety,
Przechodząc, kilka róż mało zbroczonych,
Podniosły – cicho było i zielono
Na bruku, który właśnie opuszczono,
Podobnym, z barwy, miejsca i wspomnienia,
Do wag-rzeźniczych – te, z urządzeń zmianą,
Z ciężkiego nader że były kamienia,
Do nóg męczeńskich gdy przywiązywano,
Krwi nieraz świętej bywał na nich napis,
Skąd kamień wag tych zwą: martyrum-lapis