Z „Białych kwiatów”

Jeżeli mówią cisze różne, to i wyrazy one białe bezmyślne, nie opowiadające nic, a których kilka tu i ówdzie słyszałem, albo którym raczej świadkiem byłem, bo od tła, na którym miejsca swe znajdowały, nieodłącznymi są.

To — pamiętam, że dawno, dawno — było to jeszcze w roku około 1836, kiedy tak odmienne było całe tło myśli w Europie, a Dziady pana Adama były mi potężną, jedyną nutą myśli i uczuć, jak każdemu… — te czytałem… Było to w dzień najprozaiczniajszej barwy, ni suchy, ni dżdżysty, o dobie okołopołudniowej i bardzo powszednią barwę mającej, na zagrodzie ubogiej ojców moich, gdzie urodziłem się — na prostej, bezpoetycznej, obwodu stanisławowskiego w Mazowszu, równej jak piaski ziemi — szedłem wzdłuż alei, która sad owocowy od warzywnej ogrodu części przedzielała — alei bynajmniej z drzew sędziwych i sadu wcale szczupłego — nie myśliłem o niczym w tak niejakim miejscu pod każdym względem — gdy naraz dziewczyna, za aleją w ogrodzie warzywnym onym pieląc, głosem bynajmniej pięknym i niedokończonym tokiem urwanej pieśni zanuciła:

…a odjechać od niej nudno,
a przyjechać do niej trudno…

Stanąłem jak wryty, myśląc, że głos do naczytania się w dramacie Pana Adama piosenki onej zastosowałem w sobie słuchem moim — ale po chwili znowu najwyraźniej też słowa tym głośniej mię doszły:

…a odjechać od niej nudno, a przyjechać do niej trudno…

„Prosta pieśń — rzekłem — ale dobrą myśl zawiera…” (widać stąd także, że Mickiewicz z pieśni gminnej ją przybrał).

Niebieskiej uroczystości cisze są w Albano za Rzymem, nad jeziorem, które odbija w sobie Castel Gandolfo — tam, kiedy zadzwonią na Angelus, a niebo jest chmurki nieświadome i jezioro nieświadome zmarszczki, laury wtedy wiśniowe nieporuszonymi i szerokimi liśćmi swymi cień, jak one cichą, rozrzucają po ścieżce krętej nad wodą, a przy skale jak gzyms u gmachu starożytnego uczepionej. Po ścieżce tej pojechałem był raz o południu ku grotta ferrata i powracałem wieczór tąż samą ścieżką, a jadąc na ośle, zwłaszcza w górach, pamięta się dobrze szczegół wszelki na drodze spotkany. Dzwoniono na Angalus, kiedy zjawił się obok mnie wieśniak włoski na ośle swoim i obadwa zdjęliśmy kapelusze, po krótkiej modlitwie wraz przez toż uczestnictwo w rozmowę wprowadzeni. Widząc albowiem wieśniak ów Włoch, że katolik jestem, nie myślał, abym był obcym człowiekiem, i mówić poczęliśmy jadąc społem o tym i owym — nawet o niedoperzach, które już świstać poczęły nam wkoło kapeluszów, że mrok zapadał… Jakoż pomnę, iż Włoch ludowym opowiadał mi sposobem starożytną bajkę grecką o Prometeuszu i Epimeteuszu, przetłumaczoną na ten sposób, iż Pan Bóg ptaszka stwarzając błogosławił mu, a zły duch, coś lepszego wymyślić chcąc, dał życie niedoperzowi… Takie to różne rzeczy mówiliśmy, nogi mając wolno w strzemionach naszych i opuściwszy cugle niepotrzebne, gdy osiołki po wąskiej jak miedza polska skalistej wiszarze — pod spadzistą skałą a nad jeziorem — próbowały uważnym kopytem raźno zdążać…

Naraz — osiołki stanowczo wstrzymały się, a my siedząc na nich poczuliśmy, że o zaporę uderzamy; lubo, dla mroku zupełnego, dostrzec od razu trudno było, co zamurowało ścieżkę wąską, tam jadąc tak dobrze już poznaną. Był to zaiste odłam skały, tak jak szeroka, droga, na którą się ze szczytu góry stoczył, wielki, zupełnie więc zamykający przejście… Kiedy przeto, siodła opuściwszy, oprowadzaliśmy, jak można było, osły nasze, sami przez głaz przełażąc… rzekłem do towarzysza Włocha:

— Przed kilkoma godzinami przejeżdżałem tędy cwałem za dnia i pamiętam na pewno, iż tego głazu nie było tu…

A on chwilę przemilczał — potem uchylając nieco kapelusza (jak przy zagajeniu rozmowy naszej na Angelus), wpół monologowym akcentem rzekł:

— Ten kamieni rodzaj nie upada, kiedy chrześcianie są na drodze… ale… kiedy nikogo nie ma, to one się tu staczają z wierzchu skał… bywało… […]

Ciszy, w najkolosalniejszym słowa tego tonie, nie doznałem nigdzie jeszcze wyższej nad ciszę o jednej nocy, acz zimowej, na Oceanie… że słów na to nie ma, mimo iż twarda to i prawie głodna podróż dwumiesięczna przeszło była i uprozaiczniała dobrze… pomnę, iż obejrzawszy się wkoło ani modlić się nawet słów nie miałem — i zapłakałem tylko… że może być tak wielka cichość… a przecież tyle mórz pierw innych znałem…

Izraelicie, towarzyszowi podróży, którego raz w życiu napotkałem, i to na okręcie, patetyczne rzeczywiście winienem także słowo. Był to młodzieniec światły, w filologii i filozofii także niemieckiej biegły, historię też znał i o sztuce miał wyobrażenie — umiał on i po polsku parę wyrazów, bo acz za granicą wzrósł, pamiętał, że dziecięciem w Polsce był, jak to mówi się czasem u nas szlachty: był to żydziak.

Jedliśmy nieraz razem z jednego naczynia ryż gotowany, zwłaszcza kiedy trudno było gotować z powodu, iż burze kuchnię rozbijały, a fale wyższe masztów przechodniem na statku pomiatały. Bo to była też niebezpieczną żegluga, dwa okręty współpłynące rozbiły się, jeden rozbity widzieliśmy na własne oczy.

Wiele razy na zwojach sznurów z Izraelitą owym całe noce rozmawialiśmy po francusku o polityce, historii, filozofii, estetyce, o religii Chrystusa Pana i o Talmudzie, i o Mojżeszowym prawie, i o nie wiem już czym. Gdy nadeszła niedziela (jedna z tylu niedziel!), że ubierając się w kajucie, przymknąłem nieco drzwi, patrzę, aż ręka się przez szparę z niedomknięcia drzwi wynikłą wsuwa, podając mi różową flaszkę olejku do włosów i bieliznę świeżą: rzeczy, domyśleć się łatwo, jak kosztowne i rzadkie tam, gdzie już wodę bardzo oszczędnie rozdawano, i przy broni nabitej, aby ludzie się o wodę nie pobili… Izraelita wszakże, przynosząc mi te rzeczy, wiedział z innych niedziel, po samej książce do nabożeństwa spotykanej u mnie, iż dzień ten wyróżniać zwykłem. Otóż mówiłem z nim wiele, wiele różnych rzeczy…

Jednego razu, wpodłuż statku miotanego ogromnymi falami chodząc, że spodziewano się znaczniejszej burzy w nocy, ruch był wielki i krzyki rozkazów szczególniejsze niż dotąd… a że chodząc tak przed oną oczekiwaną burzą mówiliśmy żwawo coś o Bożoczlowieczeństwie Chrystusa Pana naszego, interlokutor mój przymilkł jakoś na chwilę i ja za nim; potem wskazując mi na fale rzekł:

— A więc wierzysz i w to, że Mesjasz chodził po falach, jak po ziemi?…

— Wierzę — odpowiedziałem…

* * *

Po niejakim przestanku obustronnym widząc, iż mój interlokutor izraelskiego jest wyznania, a światły człek, dodałem:

— Przypominasz sobie zapewne moment i okoliczność, w których Pan przez morze szedł (boć czytujesz Ewangelię ze mną razem, kiedy mi hebrajskie czytanie na tłumaczeniu Nowego Testamentu w wolnych chwilach pokazujesz), był to więc moment, kiedy już rzesze całe w najwyższym stopniu zaczęły się za Chrystusem Panem porywać w zapale tłumnym — lada chwila królem już ziemskim mógł być okrzyknięty… otóż uchadzał w ten czas drogami najmniej od rzeszy znanymi… w takim to położeniu raz przez powierzchnię morza szedł… akt był logicznie naturalny, wynikł z rzeczy samej, jeżeli, jako widzisz, na maleńkiej ziemi syryjskiej zostawszy Panem, to wystarczyło już, aby panem oto był wszech ziem — tam więc, gdzie owa ziemia maleńka, kończyła się też i cała ziemia z lądami swymi, a zaczynało się morze… powiesz mi (lubo filozof jesteś): a czemu to tak nie pójdziesz, bracie, aby pokazać mi, że tak jest? Zmierz-że pierwej proporcję moją do Pana mego, tudzież uważ, ażali on, aby pokazać to, czynił tę sprawę, czy nie raczej, aby ukryć dostojność swą…

— To jedno ci powiem — (mile tu wspomniany a raz spotkany) Izraelita rzecze mi — że jużci Chrystus wasz był to może najidealniejszy człowiek…