Niziny

ROZDZIAŁ I

Wiosenny wieczór spadał na pola ziejąc mocną wonią świeżo zoranej ziemi. Mglisto było, pochmurno i cicho. Drogą z rzadka osadzoną drzewami szła kobieta bosa i w siermiędze. W zmroku i mgle szła prędko i prosto, nie omijając kałuż ani głębokich kolein, które spod bosych stóp jej bryzgały wodą i rzadkim, marcowym błotem. Bose te stopy ciężkie były, silne, doskonale znać zżyte z ziemią, po której stąpały. Wszystko im jedno było, po czym szły, byleby tylko szły prędko. Wszystko jedno było idącej kobiecie, co ją otaczało, byleby jak najprędzej doszła do tego, co było przed nią. Nie lękała się niczego: ani zwiększającej się coraz ciemności, arii obejmującej widnokrąg ciszy, ani rozsianych po polu i widmową postać przybierających grusz i topoli. Nie zachwycała się też niczym: ani sklepieniem nieba, nieruchomym i utkanym z białych i szarych obłoków, ani wonią ziemi, którą znad zagonów podnosiły ciepłe powiewy, ani gwiazdami, które tu i ówdzie błyskały spomiędzy chmur. Nie lękając się niczego i na wszystko otaczające obojętna, wyprostowana, silna, do pośpiechu czymś gnana szła i szła…

Przed nią u końca drogi błysnęły dwa oświetlone okna. Były tam budynki jakiegoś folwarku otoczone prostym płotem z ostrokołów. Pomiędzy długą stodołą a warzywnym ogrodem można było rozpoznać z prostych też kołów zrobioną i na jedną tylko stronę otwierającą się bramę. Brama ta w tej chwili właśnie skrzypnęła, posunęła się z ciężkością i zaryła się w błocie, tak że posuwająca ją ręka targać nią zaczęła. Z łoskotem sprawianym przez trzęsienie i targanie bramy złączył się gruby męski głos wymawiający słowa:

— Kab ty skisła! Kab ciebie wołki!…

Życzenie, aby wilki zjadły bramę, nie zostało przecież dokończonym. Wyrażający je człowiek, z ciężkim worem na plecach, stękając przecisnął się przez ciasny otwór i począł iść drogą w kierunku przeciwnym temu, w jakim dążyła kobieta. Zdawało się zrazu, że rozminą się nie zwracając na siebie żadnej uwagi. Chłop jednak nie odwracając twarzy, zgarbiony trochę pod ciężarem niesionego wora, przemówił:

— Krystyna?

— Ja — odpowiedziała kobieta.

— Jaki czort nosi ciebie po nocy?

— Ten sam, co i ciebie — odrzuciła.

Z tonu, jakim przemówili do siebie, wnosić byłoby można, że nienawidzili się albo zostawali z sobą w zażartej kłótni. Jednak chłop przystanął.

— Czego? — zapytał znowu.

— Do wukonoma (ekonoma),— odrzekła kobieta i przystanęła także. Stali z daleka od siebie u dwu brzegów drogi.

— Ordynaria? — zapytała ruchem głowy na wór wskazując.

— Ale (a tak!) ośminę żyta za przeszły miesiąc… z pośladem zmieszała… żeby jej kości pokręciło!

— Kto? Bahrewiczycha? czy to ona wydawała?

— A ona… wiedźma! Żeby on wydawał, poślądu by nie dał…, ale sama z kluczami przyleciała… „Dawaj, chamie, worek!” I nasypała: pół żyta, a pół plewy… żeby jej tak chorób nasypało..

W miarę jak chłop mówił, Krystyna zbliżała się ku niemu. Gdy stanęła, widać było, że wpatrzyła się w twarz towarzysza.

— Oj, Jasiuk, Jasiuk! Żeby ona dzień i noc sypała, nie nasypałaby tobie tyle plewy, ile łez wylało się przez nią z moich oczu… Oczy ja przez nią nad sobą i synkami mymi wypłakiwałam i myślałam, że za moją krzywdę Pan Bóg na nią prędki koniec spuści… Nie spuścił. Panuje i króluje… Stała prosto i trzęsła głową. Chłop raz tylko lekceważącym ruchem głową kiwnął.

— Aha! — mruknął. Wnet jednak zapytał:

— Czego ty tam leziesz? Popatrzeć jeszcze chce się? Kiedy młoda byłaś, wypędził, to co już teraz leźć w oczy? Spałabyś lepiej w chacie na piecu!

Wyprostowana wciąż i nieruchomym wzrokiem w towarzysza wpatrzona, brodę ująwszy w palce prawej ręki, kobieta mówić zaczęła:

— Wypędził, to i wypędził… Ale dlaczego on wprzódy swatów, co przyjeżdżali do mnie, wypędzał? Kiedy nie lubił, to dlaczego swatów wypędzał?

Wymówiła to monotonnym, zamyślonym czy zdumionym głosem.

I dalej tak samo mówiła:

— Mówi, bywało: „Krysia, poczekaj tylko! jak wukonomem mnie zrobią, ożenię się z tobą”. Swatów wypędzał… Ni mnie kiedy drużki na dzieży sadzały, ni mnie śpiewały: „Koni do cugu! koni do cugu!”, ni ja ziarno w kąty mężowskiej chaty sypała, ni mnie teszcza (matka męża) głowę dzieżą nakrywała…

Głos jej przybierał brzmienie monotonnego śpiewania. Jasiuk niecierpliwym ruchem wór na plecach poprawił.

— Ot — rzekł— przypomniała sobie baba dziewic wieczór i płakać stała (zaczęła)…

Ale Krystyna niełatwo znać dawała sobie przerywać zwierzenia i skargi. Mówiła, a raczej zawodziła dalej:

— Ni mnie kto horować pomagał, ni kto synków moich na ręku swoim lulał, ni kto gł5wki mojej kiedy pożałował. Sama jedna ja żyła, pracowała, horowała, skórę z rąk sobie zdzierała, boso chodziła, z postem jadała, a wszystko o synkach swoich…

— Hodzi! hodzi! (dosyć) — mruknął Jasiuk. — Chodź do chaty, razem iść weselej będzie!

— Nie mogę ja do chaty iść, Jaśku, nie mogę do chaty! — zawiodła kobieta. — Muszę ja iść do Bahrewicza i pokłonić się jemu nisko i o ratunek dla mego Filipka poprosić…

— Aha! — mruknął chłop, jakby teraz zrozumiał już, czego Krystyna szła do ekonoma.

— Mądrzejszy on ode mnie… może zlituje się nad swoim własnym dzieckiem… może poradzi… może pomoże… może poratuje…

— Aha! — powtórzył chłop. I dodał:

— Z Bogiem!

— Z Bogiem! — powtórzyła kobieta i rozeszli się. Rozstanie to było nagłe i pożegnanie krótkie.

Jemu ciężko było stać z ośminą żyta na plecach, jej było pilno prosić o ratunek dla Filipka. Zresztą mieszkać musieli razem albo blisko siebie, bo uszedłszy kilkanaście kroków chłop odwrócił się i rzucił zapytanie:

— Kiedy wrócisz do chaty?

— Dziś, zaraz! albo ja tu hulać będę? — odkrzyknęła.

Przez ten sam otwór uchylonej nieco bramy, przez który z worem swym przecisnął się zaledwie Jasiuk, z łatwością weszła na ciemny i błotnisty dziedziniec folwarku. Pośrodku dziedzińca grupa drzew niewysokich a krzaczastych, może akacji i koralowego bzu, odcinała się na szarym tle zmroku jak wielka czarna plama. Kilka szerokich promieni padało na nią z dwu oświetlonych okien niewielkiego domu, złocąc i w delikatne desenie rzeźbiąc ogołocone jeszcze z liści gałęzie. Krystyna stanęła pod drzewami tymi i zlała się całkiem z ich czarnością.

Zza oświetlonych okien biły na dziedziniec donośne głosy. Jeden z nich, gruby i rozjątrzony, krzyczał:

— Nie po niemiecku i nie po francusku mówiłam tobie. Nie raz i nie dziesięć razy, ale sto razy, tysiąc razy, milion razy mówiłam: „Jak jedziesz na mszę do Rudni, przywieź butelkę pontaku!” Czy przywiozłeś kiedy? he? Dlaczego nie przywiozłeś? Wziąłeś z sobą rubla, a do domu odwiozłeś dziesiątkę… Jakeś spać poszedł, wszystkie kieszenie w surducie i w kamizelce przewróciłam i dziesiątkę tylko znalazłam. A gdzie podział się rubel? pewnoś za niego dla faworyty jakiej wstążek nakupił! a wina dla żony i dzieci, żeby miały czym gościa przyjąć, żałujesz…

Tu potok wymowy niewieściej przerwanym został przez inny głos, niewieści także i także rozgniewany, ale z młodszym i przyjemniejszym brzmieniem.

— Moja mamciu! Albo to tatko myśli kiedy o nas? Albo to tatko dba o to, co z nami będzie?

Trzecia niewiasta, także znać młoda, podchwyciła:

— Przecież my nie pierwsze lepsze, żeby gościa jak jacy chłopi przyjmować… Co kuzyn Kaprowski pomyśli sobie, że nawet wina…

— Ależ na miłość boską, Madziu, Róziu, Karolciu… — spróbował odezwać się głos męski, basowy i widocznie zmartwiony.

— Milczeć! — z wybuchem nadzwyczajnym przerwała mu najstarsza z krzyczących niewiast — będziesz mi tu jeszcze gębę otwierał. Nie z chamką ożeniłeś się i dzieci twoje nie chamskie dzieci! Z Kaprowską ożeniłeś się i uszanowanie miej! Czy słyszysz?

— Słyszę, Madziu, ale myślę sobie, że z krewnym nie trzeba tych ceremonii robić i w naszym stanie… wino…

— W naszym stanie! W naszym stanie!… W twoim stanie, nie w moim! Łapciastym szlachciurą byłeś i łapciastym szlachciurą zostałeś! Trzeba było ze swoją chamką, Krystyną, żenić się, a Kaprowskiej nie brać… Dureń!

Po tej ostatniej nucie, która z energią wielką zakończyła szumny ten pasaż, słyszeć się dało głośne stuknięcie drzwiami i na ganek domu, w dwa cienkie słupki i dwie ławki zaopatrzony, wypadł mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, ciężki, z odkrytą głową. Wypadł tak, jak stał, bez czapki; na ganku znalazłszy się do tylnej kieszeni surduta swego sięgnął, chustkę do nosa z niej wyjął i twarz nią sobie otarł. Ciężko stęknął, z ganku zeskoczył i kilka kroków uszedł w taki sposób, jakby stanowczo zamierzał iść, dokąd oczy zaniosą. Wtem w głębokiej czarności, jaką na środek dziedzińca rzucała grupa krzaczystych drzew, ozwało się bardzo ciche wołanie:

—Panoczku!panoczku!

Bahrewicz stanął, a w tejże chwili od czarnej plamy oderwała się i na jeden ze spływających z okien szlaków świetlistych, pomiędzy złotą rzeźbą splątanych gałęzi, wysunęła się Krystyna. Bose jej nogi grzęzły w błocie, wysoka i cienka postać w grubej siermiędze zgarbiła się trwożnie czy pokornie, głowa czerwoną chustą owinięta schyloną była w niskim pokłonie — tak że twarzy nie podobna było rozpoznać i tylko parę razy w złotawym świetle ogniście błysnęły czarne, zapadłe oczy. Oczy te poznał snadź Bahrewicz.

— Aha! to ty, Krysiu! — mruknął.

I wnet ruchem przerażenia pełnym rękę wyciągnął.

— Czego na światło wyłazisz? — z przerażeniem szeptać zaczął. — Chowaj się! prędko! ot, tam stań, między drzewami! No, czego chcesz, gadaj prędko, bo jak baby, broń Boże, zobaczą, dobrze będzie i mnie, i tobie. Czego Chcesz?

Chłopka w siermiędze i z nisko schyloną głową zlała się znowu z ogromną czarną plamą, którą tworzyły drzewa, i w czarnej tej ciemności, w której zniknęła, ozwał się szept stłumiony, ale naglący i błagalny:

— Panie! drogi! miły! zlituj się nade mną, nieszczęsną sierotą! poradź, pomóż, ratuj Filipka!

Bahrewicz, którego barczysta postać ciężko zarysowała się na tle pozłoconych gałęzi, oglądał się wciąż na okna domu i machinalnym ruchem co chwila chustkę do nosa ku czołu podnosił. Usłyszawszy imię Filipka rękę z chustką w dół opuścił, mocno sapnął i wahającym się, bardzo zniżonym głosem zapytał:

— No! wzięli chłopca do wojska! Wiem o tym przecież, boś mi tak samo trzy miesiące temu uszy objadała prośbami, abym go ratował…

— Raz tylko, panoczku, dalibóg, raz tylko prosiłam… — zaszemrał w czarnej ciemności głos pokorny i bardzo cichy, ale Bahrewicz ręką niecierpliwie rzucił.

— Wzięli! to i wzięli! nie tacy jak on idą… Panowie i grafy do wojska idą… durna ty! Co ja ci na to poradzić mogę?… ot, darmo tylko łazisz tu, mnie i siebie na biedę narażasz… Siedziałabyś lepiej w chacie. Cóż? jakże ci teraz? Jasiuk lepszy dla ciebie, jak był Maksym? Widzisz, że ja dobry jestem, nie zwierz żaden… jak dowiedziałem się, że Maksym was krzywdzi, to zaraz umieściłem was w czworaku Jasiuka. Z Jasiukami lepiej ci żyć, ha? Ordynarię Antosiek bierze taką jak i Jasiuk, choć młodszy i słabszy. Chleba macie dosyć, ha?

Otarł znowu chustką czoło i na odpowiedź czekał. Nie otrzymał jej jednak. Długiej mowy jego kobieta wysłuchała cierpliwie, nie przerywając jej głośniejszym choćby odetchnieniem, ale gdy umilkł, zamiast odpowiedzieć na zadawane jej pytania, zaczęła:

— Wzięli, to i wzięli! Wiem ja, że nie takie jak on do wojska idą… na to już oni rodzą się, żeby iść… popłakałam, popłakałam, taj i płakać przestałam. Piśmienny, myślę sobie, i taki mileńki, taki śliczny… rady sobie da, ludzie go lubić będą, opieka boska nad nim, sierotą…

Przyciszony głos jej urwał się na chwilę; słychać w nim było łzy.

— No, to i czegóż teraz chcesz? — niecierpliwiąc się i coraz częściej na okna domu spozierając zapytał Bahrewicz.

W czarnych ciemnościach tak coś klasnęło, jakby dwie ręce załamały się z rozpaczą.

— Panie, drogi, miły! jego szluć (szlą) teraz, szluć daleko, daleko, na skraj świata… Pisał on do mnie, robaczek mileńki: „Mameńka, nie wytrzymam… piersi mnie bolą i w żywocie (żołądku) siły żadnej nie mam… drogi takiej dalekiej nie wytrzymam, zimna tamtejszego i ludzi cudzych nie wytrzymam… Mameńko, żeby mnie tu zostawili, to bym choć czasem mógł ludzi naszych zobaczyć i twoje stare oczy pocałować… Ale nie mnie, nie mnie już między wami bywać, pójdę, taj zamrę na końcu świata… przyjdź ty jeszcze do mnie, mameńko, choć razik, niech ja choć pożegnam się z tobą!”

Teraz na dobre już zapłakała, ale w trwodze, że wszystkiego, co wypowiedzieć miała, wypowiedzieć jej nie dadzą, stłumiła łkanie i szeptała dalej:

— Poszła ja zaraz do Ongrodu… świata za łzami nie widziała, ale szła… przyszła do kazarmów. „Filipku!” — wołam. Wyskoczył na schody… hrymnął mnie do nóg i w kolana całuje… „Mameńko, my już z tobą ostatni raz widzim się na tym świecie”.

— Głupstwo! — sarknął Bahrewicz — albo to on jeden w dalekie strony idzie… Idą inni i wracają…

— Oj, dolo moja! — jęknęła kobieta — idą, t a j nie takie mizeractwo jak on… bladzieńkie to było i słabieńkie od urodzenia… potem go ta gorączka chwyciła…

— Ano! to czemużeś Antośka lepiej nie oddała? Ten zdrów i silny…

— Albo ja kogo oddawała, panoczku, oj, dolo moja! Filipka pozwali (wezwali)… poszedł. Starszy. Dwadzieścia i jeden roczek na przeszłego, znaczy, świętego Józefa skończył, a Antośkowi dziewiętnasty od jesieni poszedł… Żeby on zdrów był… ale takie mizeractwo… Zaczęliście, panoczku, jego uczyć, taj nie skończyliście… Zapomnieliście o biednej sierocie… Parobka zepsuliście, a księdza nie zrobiliście…

Bahrewicz rzucił się niecierpliwie.

— Ot! jeszcze mi tu wymówki prawić będzie! Silnego chłopa przy niej zostawili, a cherlaka wzięli. To i czegóż więcej chcesz? Co ja tobie poradzę? Idź precz i nie włócz się tu darmo, bo jak zagniewam się, to cię z Antośkiem całkiem z majątku wyprawię…

Uczynił ruch do odejścia, ale z ciemności na złoty szlak światła wychyliły się naprzód dwie ręce, które rękę jego pochwyciły, a potem głowa w czerwonej chuście, która pochyliła się nisko i rękę tę pocałunkami okrywać zaczęła.

— Panie! najdroższy! — pośród pocałunków szeptała kobieta — zlituj się… ty mądrzejszy ode mnie i od nas wszystkich, biednych ludzi… Daj radę! Gdzie mnie iść, kogo prosić, żeby jego daleko nie słali, żeby jego tu zostawili… Żebyście sami do miasta pojechali… macie znajomych różnych… może byście co dla niego wykołatali… toż to twoje rodzone dziecko… toż ja przez ciebie całe życie nieszczęśliwa byłam… Ni mnie drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni mnie kto horować pomagał, ni kto główki mojej kiedy pożałował…

Nagle przerwała. Podniosła głowę. Czarne, zapadłe, spłakane oczy błysnęły i utkwiły się w twarzy mężczyzny.

— Paniczu! Stefanku! ja na ciebie nie hniewna (nie gniewam się)… Nie przeklinała ja ciebie i przeklinać nie stanę (nie będę)…

Głos jej znowu roztopił się we łzach.

— Lubiła ja ciebie, oj, lubiła jak swoją własną duszę… pożałuj ty mnie choć kryszkę (trochę) i Filipka mego wyratować pomóż…

Bahrewicz czuł się znać zakłopotanym i rozrzewnionym. Z nogi na nogę przestępował, głośno sapał i ciągle mruczał:

— No i czegóż? cóż? dość już! no, dość! pomogę, poradzę się… może…

Wtem na ganku rozległ się krzyk potężny, basowy i zarazem wiolinowy. Tony bardzo niskie wiązały się w nim z tonami nadzwyczaj wysokimi, a jeden tylko wyraz, jedno tylko imię głosiły:

— Stefan! Ste-e-e-fan! Ste-e-efa-a-a-an! Stefan Bahrewicz od stóp do głowy drgnął i śpiesznym, przerażonym szeptem Krystynie kilka słów cisnął:

— Zmykaj! prędzej! żeby i ducha twego nie było!

Zmykała, ale niestety, w trwodze ucieczki nie zważała na grę świateł i cieni sprawianą pośród dziedzińca przez oświetlone okna. Nie tylko duch jej, ale i ciało, wysokie i szczupłe, strachem przygarbione, bosymi stopy głośno po błocie klapiące, ukazało się w jednym ze świetlistych szlaków, przeniknęło przezeń i przepadło w cieniach. Lecz spostrzegła je i poznała kobieta stojąca na ganku i z szerokiej piersi wydająca owe potężne wołania. Całą połową grubej swej kibici pochyliła się naprzód, szyję wyciągnęła; blask padający z najbliższego okna oświetlił głowę jej ubraną w gładko przyczesane włosy, twarz okrągłą, tłustą, pąsową i oczy wypukłe, błękitne, takiego wyrazu pełne, jak gdyby ujrzały nagle upiora lub bazyliszka.

— A-a-a-a!

Zniknęła z ganku, we wnętrzu domu zniknął też i Bahrewicz; za dwoma oświetlonymi oknami zagotowało się jak w garnku.

Za tymi oknami istniał pokój dość obszerny, kwadratowy, z prostym, belkowanym sufitem, z prostą, na czerwono pomalowaną podłogą, z mebelkami staroświeckimi, obitymi kwiecistym perkalem, z mnóstwem obrazków świętych i świeckich w błyszczących ramkach na ścianach oklejonych najtańszym z papierowych obić, z mnóstwem na komodzie i stolikach pretensjonalnych i bardzo brzydkich fatałaszek, jako to: bukietów z włóczkowych i papierowych kwiatów, koszyczków z paciorek, kieliszków i kałamarzyków z kolorowego szkła, lalek gipsowych, piesków i aniołków z cukru itp. U okien nie było roślin ani zielonych, ani kwitnących, w zamian na siatkowych, ręcznego wyrobu firankach wisiały różne dziwne koszyczki, wazoniki, bukieciki, także ręcznej roboty z włóczek, paciorek, papieru, perkalu itp. Pośrodku na stole nakrytym do wieczerzy paliła się spora lampa przyciemniona przezroczystą zasłonką, którą także kobiece jakieś paluszki wykonały z papieru bardzo misternie i pracowicie w przeróżne wzory wykłutego szpilką. Umeblowanie pokoju tego kompletował w jednym jego rogu szeroko rozpościerający się piec z zielonych cegieł i w drugim rogu stojący bardzo stary i znędzniały fortepianik ze spełzła politurą i wyżółkłymi od starości klawiszami.

W tym to pokoju w świetle lampy obfitym, choć przyćmionym, cztery osoby krzycząc i gestykulując wirowały dokoła siebie w walce jakiejś dziwnej a żałosnej. Mężczyzna tam był jeden, mianowicie Stefan Bahrewicz. Niewiasty zaś znajdowały się w liczbie trzech, z których najstarsza, gruba i szerokich piersi, w sukni wełnianej z luźnym kaftanem, trzymała w tłustej, czerwonej ręce elegancką, pozłacanym nagłówkiem ozdobioną laskę i wywijała nią w powietrzu wysoko nad głową swoją i nad głowami dwóch młodych, ślicznie ubranych dziewcząt, które wspinając się na palce nóg i ramiona wyciągając w górę czyniły rozpaczliwe usiłowania w celu pochwycenia i odebrania złotogłowej laski. Takież i w takimże celu skierowane usiłowania próbował czynić i Bahrewicz, ale nie mógł, gdyż małżonka jego, Madzia, z domu Kaprowska, jedną ręką broniąc narzędzia pomsty swojej, drugą trzymała kołnierz jego surduta tak silnie, że uginał on nisko szerokie swe plecy i oczy błękitne, na wpół tylko przytomne, niemożliwie szeroko wytrzeszczał. Kobieta szamotała się, sapała i wywijała laską; dziewczęta wspinały się ku lasce, podskakiwały, jęczały; mężczyzna wyrywał się, ręce podnosił, kołnierz sukni swej wyzwolić usiłował i coraz głośniej sapał, przy tym na podobieństwo posuwającego się po przestrzeni planetarnego systemu grono walczących, w miarę przedłużania się walki, posuwało się po pokoju okrążając stół do wieczerzy nakryty. Nikt z grona tego nie milczał, owszem, wszyscy razem mówili. Mowy to były urywane, zdyszane, niemniej można z nich było wyróżnić periody i słowa następujące:

— Z kim ojczulek gawędzi… w klombie… Jezusie Chrystusie… Z Krysiunią swoją… wieczorkiem… miły ojczurdo… wilk do lasu ciągnie.. szlachcic łapciasty do chamki…

— Madziu! Serce moje… dzieci patrzą…

— Mamo! proszę oddać laskę! to kuzynka Ludwika laska… mama złamie laskę kuzynka…

— Miotły! Jezusie Chrystusie! przynieście miotłę, to laskę oddam… Wieczorkami… po klombach z Krysiunią…

— Madziu! serce moje… ty wiesz, że to przeszłość!…

— Pokażę ja tobie przeszłość, aż ci gwiazdy w oczach zaświecą…

— Mamo! to nie wypada tak z tatką kłócić się…

— Mama nas kompromituje… my przez to nigdy za mąż nie powychodzim…

— Miotły! Jezusie Chrystusie! Miotły! precz, błaźnice, nie przeszkadzajcie…

— Mamo! proszę laskę oddać… My nie pozwolim…

— Nie przeszkadzajcie, bo dam…

I nie była to obietnica próżna. Laska upadła na ziemię, kołnierz Bahrewicza odzyskał wolność, natomiast dwie pięście spadły na plecy dwóch dziewcząt, które wybuchając płaczem z pola walki ustąpiły i z chustkami przy oczach odwróciły się twarzami do zielonego pieca. Bahrewicz jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, wtem za oknami rozległ się turkot bryczki.

— Ludwik przyjechał! — krzyknął Bahrewicz, na którego twarzy wybuchnęła niewymowna radość. Jak zając przez miedzę przez próg przeskoczył i zniknął w sieni. Bahrewiczowa potężnie odsapnęła, czepek na głowie poprawiła, suknię ociągnęła i w kącie pokoju postawiła laskę z brązowym nagłówkiem. Panienki chuchały w chusteczki i oczy sobie ż łez osuszały. Układ ust ich, przed chwilą skrzywionych, objawiał zadowolenie; przygładziły dłońmi włosy, dotknęły kokard zdobiących staniki i chustkami do nosa jak wachlarzami ochładzając twarze chodzić poczęły dokoła stołu, jedna za drugą, powoli, poważnie, z dystynkcją, to jest z dumnym podniesieniem głów i niedbałym rzucaniem łokci w tył i naprzód. Ogółem biorąc przedstawiały one widok wdzięczny. Figurki miały zgrabne, twarze okrągłe i szerokie jak u ojca i matki, ale białe i świeże, noski zadarte i oczy małe, buzie pąsowe i włosy bujne. Ubrane były bardzo modnie, a moda w owym roku właśnie rozkazywała ubraniom kobiecym jak najwięcej wydymać się i uwypuklić na biodrach i piersi. Sukienki ich tedy z materii wielce taniej wydęte były i uwypuklone w sposób zupełnie niepospolity. Rózia, brunetka, włosy miała przyozdobione wstążką pąsową, a Karolcia, blondynka, błękitną. Wszystko tedy było na nich i w nich staranne i wykwintne: od cery twarzy, której widocznie nie nadwerężały nigdy upały ani wiatry, do bucika ślicznie obciskającego nóżki duże i płaskie. Rączki też, z gracją poruszające chusteczkami, szerokie były, grube i znakomitą siłę na pierwszy rzut oka zdradzające, ale powleczone skórą białą 1 gładką jak atłas. Tak ubrane i wyglądające, z główkami podniesionymi wysoko, z łokciami rzucającymi się to w tył, to naprzód, chodziły jedna za drugą dokoła stołu. Nie można powiedzieć, aby kroki ich sprawiały tyle tylko szelestu, ile go sprawia przelatujący zefir, niemniej tętent ich przygłuszonym był dzwonieniem, a raczej przeraźliwym szczękaniem talerzy ustawianych na stole przez rozognioną jeszcze i sapiącą, ale już nieco uspokojoną Madzie. Dwa razy obeszły stół dokoła, gdy rozwarły się z trzaskiem drzwi od sieni i do pokoju wszedł Ludwik Kaprowski. Za nim jako cień mdły i nieśmiały wsunął się i, wzrokiem badając pozycję, u ściany kroki swe powstrzymał gospodarz domu.

Gdyby w bawialni Bahrewiczów było ciemno, oświetliłaby ją postać przybyłego. Był to młodzieniec niezbyt już młodziutki, bo trzydzieści kilka lat mieć mogący, ale nadzwyczaj elegancki, śmiały, można powiedzieć świetny, szczupły, niewysoki, od stóp do głowy okryty cienkim i zgrabnie skrojonym suknem, błyszczał on szerokim, sztywnym, śnieżnym przodem koszuli, złotym łańcuchem od zegarka, złotą oprawą błękitnych szkieł umieszczonych na nosie niezupełnie greckim, rudymi faworytami, które otaczały twarz bladą i gąbkowatą, z czołem niskim i zbrużdżonym, z oczami rzucającymi zza szkieł połyski ostre i przenikliwe.

— Pana adwokata dobrodzieja witamy! witamy! — prostując się i ku przybyłemu czerwoną i tłustą rękę wyciągając z nadzwyczaj przymilonym uśmiechem zawołała Madzia Bahrewiczowa. Panienki zaszczebiotały:

— Dobry wieczór, kuzynku! Gdzież to kuzynek tak długo siedział?

— Ja już myślałam, że kuzynek zakochał się tam w kim i o nas zapomniał.

Nie przerywając przechadzki swej słowa te rzucały gościowi przez ramię. Potem zachichotały i na znak porozumienia trąciły się łokciami.

Ludwik Kaprowski z rozmachliwą i szumną elegancją przystąpił naprzód do gospodyni domu i z lekka musnąwszy jej rękę, ku panienkom podbiegł. One wciąż koło stołu chodziły, tylko ujęły się teraz pod rękę; on zaczął przed nimi chodzić cofając się wstecz z ruchami i uśmiechami wytrawnego zjadacza serc niewieścich. Gwar powstał znów wielki, ale tym razem wesoły. Panienki domagały się u kuzyna wiadomości: czy kocha się on w kim tam, w Ongrodzie, czy tu, w ich parafii? Na co on wyraźnej odpowiedzi nie udzielając dawał jednak do zrozumienia, że w kimciś kocha się bardzo, i pannę Rozalię, brunetkę, prześladował jakimś panem Karolem z sąsiedztwa.

— Niech jego licho weźmie! — sarknęła panienka — miałabym też kim sobie głowę zawracać!

— Dlaczegóżby nie? przystojny kawaler…

— Oj, kawaler! Korszun taki! — odpowiedziały obie jednogłośnie.

— Jak? jak panie go nazywacie? — z migocącymi od wewnętrznego śmiechu oczami zapytał Kaprowski.

— Ot! szlachciura! niezgrabidło i koniec! Nigdy w świecie nie wyszłabym za takiego…

— Ani ja. Nam obydwom tutejsi kawalerowie nie w guście. My lubimy tylko młodzież miejską… co za porównanie!…

Kaprowski ukłonem i wdzięcznym uśmiechem podziękował za młodzież miejską, do której sam należał. W tym miejscu Bahrewiczowa, która przedtem zniknęła była z bawialni, wniosła i postawiła na stole dwa półmiski, z których na jednym skwierczały jeszcze smażone kiełbasy, a na drugim dymiła się jeszcze barania pieczeń. Bahrewicz gościa na wódeczkę zapraszał, Bahrewiczowa, krojąc pieczeń, starszą córkę, Karolcię, łokciem w ramię trąciła:

— Skocz no do kuchni, przynieś kartofle smażone…

Panienka nie odpowiedziała nic, ale zrobiła minkę bardzo poważną, odwróciła się i skubiąc kokardę przy staniku, zwolna, sztywnie odeszła ku piecowi. Tu już po napiciu się wódeczki przystąpili do stołu obaj panowie. Zapytany, czym służyć sobie pozwoli, pan adwokat oświadczył, że kiełbas nie jada, ale o pieczeń prosi… Bahrewiczowa młodszą córkę, Rózię, z lekka dłonią w plecy uderzyła.

— Kartofle smażone do pieczeni… skocz do kuchni…

Panienka nie odpowiedziała nic, ale zrobiła minkę poważną, odwróciła się i zwolna, sztywnie ku oknu odeszła. Bahrewiczowa spąsowiała, syknęła, ale powściągnęła się tylko. Nie wzywając już niczyjej pomocy sama skoczyła. Od skoku tego zatrząsł się stół, dźwięknęły talerze i drgnął Bahrewicz. Dwie minuty jednak nie upłynęły, a salaterka pełna smażonych kartofli stała już na stole i całe towarzystwo, nie wyłączając gospodyni, do wieczerzy zasiadło.

W czasie wieczerzy rozmowy toczyły się ożywione i rozmaite. Przede wszystkim wytoczoną została przez Madzię sprawa o pontak. Przepraszała gościa, że wina nie ma, i opowiedziała, jako Stefan zapomniał przywieźć z Rudnik pontaku, chociaż mu to gorąco poruczała. Z migocących oczu gościa i drgania muskułów pod rudawym zarostem ktoś przenikliwy mógłby wyczytać myśl: „Ta baba wyobraża sobie, że ja bym pił takie paskudztwo jak pontak! Czy ona o innym winie nigdy nie słyszała!” Głośno zaś rzekł:

— Ale niechże kochana ciocia ceremonii ze mną żadnych nie robi… czy to ja cudzy człowiek!

— To prawda, Ludwisiu, to prawda… twój ojciec był moim stryjecznym bratem… ale teraz… ty pan adwokat… wielka figura.;.

Mówiąc to uśmiechała się z uprzejmością i błogością nieopisaną, a gdy z twarzy krewnego na twarz Karolci wzrok przeniosła, zdawało się, że promieniami oczu swych parę tę połączyć i związać by pragnęła. Wyglądała w tej chwili łagodnie, nawet rzewnie. Usposobieniem tym jej obradowany i ośmielony Bahrewicz z cicha naprzód, lecz potem coraz raźniej rozmawiać począł z gościem. Z rozmowy tej pokazało się, że pan adwokat z Ongrodu bawił u krewnych już od kilku dni, codziennie wyjeżdżając w okolice dla załatwiania interesów. Interesem dziś załatwionym było rozmówienie się z chłopami jednej z sąsiednich wsi w przedmiocie procesu, który ciż chłopi wytoczyli jednemu z większych właścicieli ziemskich o trzy włóki łąki i dwie włóki ornej ziemi graniczącej z ich gruntami. Kaprowski proces ten prowadził i głównym celem przybycia jego tutaj było wydobycie od chłopów na koszta interesu pewnej pieniężnej sumy. Bahrewicz wytrzeszczonymi oczami wpatrywał się w mówiącego.

— Bój się Pana Boga! — zawołał — to dzika pretensja! Ta łąka i ta ziemia, jak świat światem, do Dzielskiego należały! Ja tu, panie, urodzony… wiem…

Kaprowski spoważniał i złożywszy na talerzu sztućce, ręce w kieszenie ubrania włożył.

— Hm! — rzekł — jeżeli nie wygrają, to… przegrają…

Zaśmiał się i pochylony ku Bahrewiczowi, przenikliwe oczy swe w twarzy jego topiąc, lekceważąco wymówił:

— Gdyby, panie kochany, ci tylko prowadzili procesy, którzy je wygrać pragną, my byśmy z głodu poumierali…

Szczególny, ukośny uśmiech, ukazujący wśród ryżego zarostu część sczerniałych zębów, rzucił mu na twarz wyraz przebiegłego sprytu połączonego z nieświadomym siebie cynizmem. W familijnym kółku, pod wpływem obfitego jadła, jako też może i świeżego buziaczka siedzącej naprzeciw Karolci, uczuł potrzebę wywnętrzania się i zarazem pochełpienia się nieco tym, co umiał i o czym wiedział. Nie tracąc powagi, która spłynęła nań wraz z pierwszą wzmianką o interesach, ożywił się i opowiadać zaczął nie o sobie wprawdzie, ale o niektórych kolegach swoich, którzy po drodze tej do nadzwyczaj pomyślnych rezultatów dochodzili. Były to sprawy różne i dziwne. Ten zagrodowego szlachcica wprowadził w proces z sąsiadem o kawał gruntu mający wartość stu rubli, a wycisnąwszy zeń w ciągu lat paru dziesięć razy większą sumę, nie tylko proces przegrał, ale jeszcze honoraria swe egzekwując, krowy i konie klienta na publiczną sprzedaż wystawił. Tamten znowu złapał wdowę po małym właścicielu ziemskim, a po kilku latach obrabiania różnych jej procesów sam folwarczynę jej niewielką, ale śliczną, za bezcen i tak potajemnie nabył, że baba ani obejrzała się, jak z czworgiem dzieci na bruk miejski wyleciała.

Bahrewicz uderzył się w kolano i z szerokim śmiechem zawołał:

— A to bestia sprytny! I teraz własny folwark sobie ma! Ho, ho! czemu to człowiek nie urodził się z takim sprytem!

Kaprowski opowiadał dalej. W braku onego nieszczęsnego pontaku Bahrewicz dolewał mu wciąż do kieliszka doskonałej wiśniówki domowego wyrobu. Musiała być ona doskonałą, bo gość z miną znawcy i amatora ustami cmokał, kieliszek po kieliszku wypijał i opowiadania swoje przerywał pochwałami:

— Dobra! istotnie dobra! wyborna! Rozgrzewał się też, gestykulował albo ręce w kieszeniach zatopiwszy bujał się wraz z krzesłem, na którym siedział, w tył i naprzód. Błękitne szkła w złotej oprawie spadły mu z nosa i na sznurku kołysząc się dzwoniły o łańcuch zegarka. Bez szkieł oczy jego ukazały się szare, bystre, ruchliwe, wciąż jakby czymś zaniepokojone. Teraz błyskały one namiętnością, którą drażnił i rozbudzał przedmiot rozmowy. Właściwie był to długo trwający monolog, w którym co chwilę zjawiały się większe i mniejsze cyfry przedstawiające różne wygrywane i przegrywane procesy. Co chwilę także powtarzały się w nim wyrazy takie, jak: pałata (izba), sądy mirowe (sądy pokoju), dzieła (sprawy), artykuły prawa, ukazy senatu itd. Ten spomiędzy kolegów, kupił już sobie w Ongrodzie śliczną kamieniczkę, tamten ożenił się niedawno i umeblował mieszkanie jak książę, a ów jeszcze ma już pewnie teraz trzydzieści tysięcy rubli gotówką, czystych, jak grochu. Stawał do licytacji majątków i brał sumy znaczne za odstąpienie od targów, posiadał sztukę znajdywania na zapotrzebowanie wszelkich fałszywych świadków i na koniec od włościan bogatej jakiejś wsi plenipotencję otrzymał taką, że do tej pory jeszcze tę mleczną krowę doi i doi…

— Ot, szelma sprytny!… — zawołał znowu Bahrewicz. — Że to człowiek z takim sprytem nie urodził się!

— Nie dla psa kiełbasa! — z pogardliwym na męża spojrzeniem mruknęła Bahrewiczowa.

I słuchali dalej. Od sposobów zdobywania pieniędzy mówiący przeszedł do sposobów ich używania. Kilka razy zwiedził on wielkie miasta, był w Warszawie i w Petersburgu; cuda opowiadał o tym, jak to ludzie na świecie żyją: jedzą, piją, bawią się. Po całych nocach gra w karty, szampan leje się, a jakie kobiety! Czy Kaprowski w wielkich miastach widział coś więcej nad karty, szampan i kobiety? Nie wiadomo. Ale z wyrazu łakomstwa i nieledwie rzewnej tęsknoty, której wyraz wybił się na twarz jego, zgadnąć było można, że i te trzy ingrediencje rozkosznego życia widział tylko z daleka, nie tylko użyć, ale i dotknąć ich nie mogąc. Westchnął głęboko.

— Dalibóg — rzekł — życie bez pieniędzy jest takim głupstwem, że…

Machnął ręką. Nie stało mu słów na zaokrąglenie melancholijnego okresu. Bahrewicz odetchnął także.

— At! — rzekł — niektórym ludziom Pan Bóg taki spryt daje, że z niczego na bogaczów wychodzą.

— Spryt swoją drogą — odpowiedział Kaprowski — a okazje swoją drogą. Jednym przychodzą one do rąk, drudzy i szukając nie znajdą. Do wszystkiego szczęścia trzeba.

Westchnął znowu.

— I przy tym — dokończył — konkurencja straszna… Walka o byt, jak mówi Darwin.

— Kto taki? — wyciągając szyję i nastawiając ucho zapytał Bahrewicz.

— Darwin — patrząc w sufit i wraz z krzesłem swym odchylając się w tył powtórzył gość.

— Aha! — z ustami pełnymi smażonych kartofli zawołała Rózia — pamiętam… panna Szurkowska, nasza guwernantka, czytała powieści Darwina…

— Powieści on nie pisał; był to uczony — objaśnił Kaprowski.

— To ty, Ludwisiu, uczone książki czytałeś? — zagadnęła Bahrewiczowa.

Gość uśmiechnął się wzgardliwie.

— A dlaczegóżby nie, ciociu? ja wszystko czytałem…

— Uważałaś, Madziuniu — nadzwyczaj słodkim głosem przemówił Bahrewicz — jaki z kuzyna uczony adwokat! Wszystkie prawa, panie dobrodzieju, jak rzepę na pamięć gryzie…

Madziunia wstała i stół obszedłszy w obie dłonie głowę stryjecznego synowcą ujęła i na czole jego złożyła pocałunek tak niemal głośny jak wystrzał z pistoletu.

— Jezusie Chrystusie — zaczęła — oto by się twój ojciec, a mój stryjeczno-cioteczny brat, wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie, ucieszył, gdyby teraz synka zobaczyć i posłuchać mógł. Biedaczysko marzyło o tym, aby Ludwika swego do uniwersytetu posłać i na doktora kierować — a tu i szkół nawet nie było o czym dokończyć… Ot, z czwartej klasy wyszedł, a nie gorszy od drugiego…

Kiedy głowę podniosła, oczy miała pełne łez. Załzawionymi tymi oczami zaraz spojrzała na Karolcię, która też podnosiła ku matce źrenice wilgotne i rozmarzone. Ale gościowi wzmianka o nieskończeniu przedszkola i o czterech klasach nie była zupełnie miłą. Pocałunek ekonomowej wywołał mu na usta wyraz niesmaku, szybko przecież powściągnięty i przez nikogo nie postrzeżony.

— O, moja ciociu! — zawołał — te szkoły i uniwersytety to głupstwo! Ja i bez nich umiem wszystko, a dalibóg, znam takich, co i z drugiej klasy powychodzili, a pieniądze robić umieją lepiej od każdego z tych panów przysięgłych, co to niby uczeni bardzo, a często takie interesy z rąk wypuszczają, które by człowiek jak za siebie zarzucił i oblizał się. Mówią oni, że to nieuczciwe, tamto niehonorowe, tamto znów z krzywdą ludzką, i dlatego nie chcą… ale niech im ciocia nie wierzy… łgą! Jak Boga kocham, łgą! Nie przyjmują interesów takich, bo nie wiedzą, jak do nich brać sienie umieją… nie ich sprytem!…

— Pewnie! Pewnie! — potwierdzili jednogłośnie Bahrewiczowie i znowu mowy krewnego słuchać zaczęli, tak jak jej słuchali wprzódy: on z tłustym karkiem wygiętym w stronę mówiącego, z wytrzeszczonymi oczami i przymilonym uśmiechem na zaokrąglonych wargach; ona z łokciem na stole, brodą w dłoni i otwartymi rękami. Rózia, brunetka, z pąsową wstążką we włosach, słuchała także, ale nieuważnie, bo wszystkimi swymi białymi ząbkami łomotała kiełbasy, pieczeń i kartofle. Karolcia, blondynka, z głową przyozdobioną wstążką błękitną, nie słuchała pewnie, ale tylko patrzała. Nie jadła też nic prawie. Patrzała na kuzynka jak w tęczę i z wyrazu twarzy jej widać było, że daleka od rozbierania moralnych lub psychicznych znaczeń jego rozmowy, szczegółowo w zamian i z zamiłowaniem analizowała rysy jego i ruchy. Te ostatnie zachwycały ją szczególniej. Ile razy Kaprowski z rękami w kieszeni tak odgiął się w tył, że można było mniemać, iż tuż, tuż na wznak pomiędzy cztery nogi krzesła swego upadnie, oczy Karolci przymrużały się rozkosznie, na ustach jej osiadał roz-kochany uśmiech. Widocznie ruch ten wydawał się jej ostatnim wyrazem eleganckiego układu i wywierał na nią powab nieprzeparty. Jej też postawa stawała się coraz bardziej wdzięczną i malowniczą. Jedną z białych rączek kręciła machinalnie gałki z chleba, na drugiej wsparła zadumane czoło. Nagle drgnęła. Kuzynek do niej mowę swą zwrócił. Przez stół pochylając się, głosem pełnym sympatii i współczucia wyrzekł:

— Kuzyneczka nic nie je…

Podniosła głowę, powłóczystym spojrzeniem odpowiedziała ognistemu jego wzrokowi i silnie rumieniąc się odrzekła:

— O, to nic; tak najadłam się dziś przy obiedzie, że i teraz syta jestem.

— Karolciu! dońku ! — zawołał Bahrewicz — zaśpiewaj cokolwiek!

Wieczerza była skończona. Bahrewiczowa z pomocą dziewki bosej i ubranej w grubą spódnicę i koszulę sprzątała ze stołu. Dziewka, choć bosa i w grubej koszuli, była tęgą, hożą wieśniaczką. Na szyi miała kilka sznurów kolorowych paciorek, a spomiędzy policzków jej rozognionych od kuchennego płomienia i czoła poplamionego sadzą świeciły młode, turkusowe oczy. Kaprowski okiem znawcy i lubownika tak zapatrzył się na nią, że nie słyszał wygłoszonego przez Bahrewicza, a do córki zwróconego wezwania. Usłyszał jednak głos Bahrewiczowej:

— Karolka! słyszysz? a nuże! Wstawaj i idź do fortepianu! Czy to panna Szurkowska na to was grać i śpiewać uczyła, żebyście przed wróblami popisywały się!

Panienka wstała, do fortepianiku poszła, usiadła przed nim i uderzywszy kilka akordów, z oczami w kuzynka wlepionymi, zaśpiewała:

O aniele, co z tej ziemi

W górne strefy lot podnosisz…

Była to ulubiona pieśń Bahrewicza, toteż przy drugim zaraz wierszu cieniutkiemu głosowi córki tubalnym swym głosem zawtórował:

W górne strefy lo-o-o-ot po-o-o-od…

Nagle umilkł, Madzia bowiem przeszyła go spojrzeniem piorunującym. Kaprowskiemu, do którego przysiadła się, szeptała w same prawie ucho, wyobrażając sobie zapewne, że w ten sposób mówiąc słuchać mu śpiewu córki nie przeszkodzi:

— Guwernantki do nich trzymałam… trzy ich było… jedna po drugiej… po francusku kazałam uczyć, muzyki, śpiewania, wszystkiego… Rózia do muzyki zdatności nie miała, ale Karolce Pan Bóg dał wielki talent, toteż przy pannie Szurkowskiej z niej dużo skorzystała… Jezusie Chrystusie! co mnie ich edukacja kosztowała! Tej Szurkowskiej, mój Ludwisiu, pięćdziesiąt rubli płaciłam, a jeszcze małpa ta tak dużo jadła, że niczego nastarczyć się jej nie było można… Weźmie, bywało, i caluteńki głęboki talerz śmietany zje… A taka była, za pozwoleniem, świnia, że idzie, bywało, i ryje się po spiżarni… cukru rąbanego do kieszeni nabierze… Tu głos Karolci i fortepianowe akordy umilkły.

— No, a teraz sztukę jaką zagraj… tę, co to z przekładaniem rąk… prawa ręka na lewo, to lewa na prawo…

Klawisze zaklapały znowu, struny zabrzęczały, bas huczał, wiolin piszczał i w najpatetyczniejszym miejscu kompozycji wybornie naśladował krzyk kogoś, kogo za włosy ciągną: „aj! aj! aj! aja-jaj-ajaj!”

Bahrewiczowa przybliżyła znowu usta do ucha kuzyna.

— Strasznie pracowite dziewczęta! Te firanki i te patarafki (podstawki), i te koszyczki, i ten abażur same własnymi rękami porobiły. Siedzą sobie, biedaczki, po całych dniach, jedna przy jednym oknie, druga przy drugim, i dłubią… Ot, przyznam się przed tobą, Ludwisiu, jak przed księdzem na spowiedzi, że czasem patrząc na nie moje macierzyńskie serce krwią się zalewa… marnują się. Panny edukowane w kącie takim… czy to może wyjść za mąż, jak się należy? czy to partia jaka stosowna znajdzie się?…

Rozmowa o przypuszczalnym małżeństwie kuzynek nie musiała Kaprowskiemu do gustu przypadać, bo wznosząc oczy ku lampie przerwał ją uwagą:

— Śliczny abażur! czy to panna Karolina zrobiła?

— A Karolcia! Karolcia! — z błogim uśmiechem głośno już zawołała Bahrewiczowa i zdjąwszy z lampy zasłonkę, ze stron wszystkich gościowi . ukazywać ją zaczęła. Była to istotnie robota bardzo misterna i mozolna. Ażeby ją dokonać, trzeba było co najmniej tysiąc razy końcem szpilki przekłuć papier. Sformowały się z tego dziurkowate szlaki i arabeski. Kaprowski podziwiał cierpliwość i pracowitość panny Karoliny, gdy nagle Bahrewicz, który za krzesłem żony siedząc przysłuchiwał się ich rozmowie, wysunął mu przed twarz i oczy sporą, pękatą, z kanapy zdjętą poduszkę, z uśmiechem i rodzajem dygu wymawiając przy tym jeden tylko wyraz:

— Rakaka!

Poduszka była tak duża i pękata, a wysunięcie się jej przed sam nos Kaprowskiego tak niespodziane, że Kaprowski, którego system nerwowy musiał być nieco nadwerężonym, drgnął od stóp do głowy i po kilku dopiero sekundach wróciwszy do przytomności zapytał:

— Co to?

— Rakaka — powtórzył Bahrewicz.

— To także robota panny Karoliny? Dlaczegóż pan tak ją nazywasz?

— Ot, był tu kiedyś młody pan Dzielski… pan Gustaw, z wielkiego świata kawaler; z polowania zajechał i jak na ich roboty popatrzył, powiada: „Roboty córeczek pana dobrodzieja to prawdziwe rakaka…” Wtenczas Karolcia właśnie tą poduszkę wyszywała.

— Może: rokoko? — w zamyśleniu zapytał Kaprowski.

— A może! Kto go wie! Ale co to takiego oznacza?

— Co?

— A te rokaka czy rokoko? Co to oznacza?

— Aha! nie wiesz czasem, Ludwisiu, co to oznacza? — przywtórzyła mężowi Bahrewiczowa. U obojga oczy od ciekawości błyszczały.

Kaprowski czmychnął, wydął trochę policzki i w sufit spojrzał.

— Ano! — rzekł — tak nazywały się. dawniej różne budynki.

— Aaaa! — zadziwiło się małżeństwo, nic a nic nie rozumiejąc, dlaczego właściwie roboty ich córek nosiły tę samą nazwę co różne budynki.

Karolcia wstała od fortepianu, Rózia, poziewając szeroko, podniosła się z kanapy. Bahrewicz patrząc w oczy gościowi, tak jakby mu wielką tajemnicę powierzyć miał, zapytał:

— Cóż? może już pan adwokat dobrodziej do Morfeusza tęskni?

Tęsknił istotnie, może nie do Morfeusza, ale tęsknił. Rozmowa z Bahrewiczowa i jej mężem rozlała po bladej i zmiętej jego twarzy wyraz znudzenia połączonego z wyrazem smutku. Smutkiem napełniała go może myśl, że ciężkie okoliczności życia zmuszają go do przepędzania podobnych wieczorów… Powstał.

— Słowo honoru! — rzekł — człowiek tak strząsł się po tych waszych diabelskich drogach, że może już i pora odpocząć. Jutro rano dacie mi, panie Stefanie, koniki… do domu powracać muszę.

Na te słowa wszyscy prócz Karolci ruszyli się z miejsca i upraszać zaczęli gościa o dłuższe pozostanie w ich domu; Bahrewicz obejmował go i tak w oba policzki całował, że aż stały się wilgotne i błyszczące; Bahrewiczowa otaczając go także krótkimi i tłustymi ramiony krzyczała, że nieboszczyk ojciec Ludwika przewróciłby się w trumnie, gdyby widział, jaką krzywdę wyrządza on jego siestrze, przy czym rozpłakała się tak, że aż chlipać zaczęła; Rózia wołała, że kuzynek, z wielkiego świata kawaler, pogardza swymi krewnymi dlatego, że są wieśniakami i parafianami; jedna tylko Karolcia, usłyszawszy wzmiankę o odjeździe kuzynka, stanęła jak wryta i wpatrzona w niego jak w tęczę błagała go tylko zasmuconymi oczami.

Ale on okazywał się nieugiętym.

— Interesy! — powtarzał — interesy! interesy!… dalibóg, nie mogę! słowo honoru! Interesy tam na mnie czekają!

I zaczął wszystkim oddawać życzenia dobrej nocy. Przy Karolci zatrzymał się chwilę i szepnął jej kilka bardzo cichych słów. Dziewczyna pokraśniała jak mak polny i na znak zgodzenia się na propozycję jakąś, główką skinęła.

W kilka minut potem w ekonomskim mieszkaniu panowała cisza. Ciemności okrywały bawialny pokój i wszystkie zdobiące go rokoka. W przyległej za to izdebce, tak pełnej skrzyń i gospodarskich sprzętów, że zaledwie można było przecisnąć się przez nie, na jednym z dwu łóżek, szerokich i obfitą pościelą zasłanych, Madzia Bahrewiczowa, już tylko w krótkiej spódnicy z płótna grubego domowego wyrobu i w nocnym, brudnawym kaftanie, rozplatała i układała na noc swój ubogi, szczuplutki warkoczyk. Przed nią z rozpuszczonymi też, lecz bujnymi i długimi włosy stała Rózia. Stanik już zdjęła i rozpinała gorset nadzwyczaj ciasno obciskający jej pulchną i grubokościstą figurkę. Bahrewiczowa z błyszczącymi oczami zapytywała córkę:

— Jakże ci się zdaje, Róziu, będzie co z tego czy nie?

— Albo ja wiem, mamo! Karolka w nim tak zakochana, że po całych nocach nie śpi, tylko wzdycha albo i płacze. Mnie się zdaje, że i on w niej także zakochany. Kiedy byłyśmy w Ongrodzie, ciągle z nią na spacery chodził, a tutaj widziałam kilka razy, jak całowali się z sobą. Ale czy ja wiem? Może on tylko tak sobie… bałamuci Karolkę!

— Niechby śmiał! — zawołała Bahrewiczowa ściśniętą pięść podnosząc i płomienie z oczu ciskając.

Rózia rozpięła na koniec gorset i wydała z piersi głośne westchnienie ulgi.

— Tak mi się te rogi w ciało wjadają — zaczęła — że czasem wytrzymać nie mogę… Wszyscy mężczyźni tacy…

— Jacy? Co ty bredzisz?

— Bałamuty! A tatko lepszy był? Krystynę porzucił… Może i kuzyn Karolcię…

— Co ty znasz? — krzyknęła matka — chamka co innego, a szlacheckie dziecko co innego… Śmiałby on Karolcię zbałamucić i porzucić!…

Ogarnął ją niepokój wielki, ale nie o Karolkę.

— Gdzie tatko? — zawołała.

— Albo ja wiem! — odparła Rózia bardzo zajęta rozwiązywaniem sznurków od turniury.

— Słyszałaś, co mówiłam? idź mi zaraz i zobacz, gdzie tatko…

A gdy Rózia, przytrzymując obu rękami rozpiętą spódniczkę, wyprostowała się i sztywna, z wydętą buzią zamierzała odejść ku piecowi, pięść macierzyńska z głuchym łoskotem spadła na białe i pulchne jej plecy.

— Ruszysz się ty czy nie, kiedy ci mówię?… Ruszyła się, skoczyła, a tak żywo, że turniura sama przez się spadła z niej pod stopy matki. Na zgubienie tej części stroju swego nie zważając Rózia wyskoczyła z pokoju i wypadłszy na ganek domu dostrzegła czerwonawe światełko latarni migocące tu i ówdzie pomiędzy zabudowaniami folwarku. Co tchu wpadła na powrót do domu i nie wchodząc już do rodzicielskiej sypialni, z izdebki, którą wraz z siostrą zajmowała, a która była nadzwyczaj ciasną, brudną i wszelakich nieporządków pełną, przez próg zawołała:

— Tatko z latarnią budynki obchodzi… Bahrewiczowa znaczenie tych słów snadź rozumiała, bo uspokoiła się i po chwili zapytała:

— A Karolcia gdzie?

— Albo ja wiem! Może z kuzynem na spacer poszła — odpowiedziała nadasana Rózia.

Bahrewiczowa nie odrzekła nic, tylko przez chwilę głośno sapała i czmychała. Snadź uspokojona o męża zaniepokoiła się znowu o córkę. Może namyślała się, co czynić. Nie uczyniła jednak nic. Zakopała się pod kołdry i zawołała jeszcze do córki:

— Rózia, patrzaj, żebyś mnie we wtorek przypomniała o postnym obiedzie. Będziem wszyscy na intencję Karolki dziewięć wtorków do świętego Antoniego pościć.

Przez parę minut odpowiedzi nie było. Rózia zbierała się snadź na odwagę, aż zadąsanym jeszcze głosem odpowiedziała:

— Moja mamo, jeżeli kuzyn Karolkę prawdziwie kocha, to ożeni się z nią i bez świętego Antoniego, a jeżeli tylko bałamuci, to i sam diabeł nic nie pomoże.

— Głupia jesteś! szczęście twoje, że już ja leżę, bo tak bym ci dała… Jak Karolka przyjdzie, to jej powiedz, żeby tu szła. Muszę i ją moresu trochę nauczyć…

Na dziedzińcu czerwonawe światełko latarni długo posuwało się i migotało pomiędzy zabudowaniami folwarku. Okrążyło ono mieszkanie parobków, stodołę, oborę, spichrze. Bahrewicz od wielu już lat codziennie w ten sposób doglądał nocnego porządku przed położeniem się do snu, przekonywając się własnymi oczami, czy ognie wszędzie pogaszone, czy nocni stróże czuwają, czy nie zakradli się gdzie złodzieje. Gospodarz z niego był czujny i pracowity, dlatego też od lat już blisko dwudziestu zajmował najlepszą z kilku ekonomskich posad znajdujących się w wielkich dobrach krasnowolskich. Właściciele dóbr tych, wielcy panowie, przebywali zwykle tam, „gdzie pomarańcze i cytryny kwitną”; stary i wielki dwór w największym z majątków zajmował rządca dóbr; ekonomowie mieszkali po folwarkach, dobrze opłaceni, pod kontrolą rządcy, dość niezależni. Bahrewidz mieszkał w Leśnej i miał pod dependencją swą drugi jeszcze folwark, Wólkę, o trzy wiorsty od Leśnej położony. Pieniężną sumę otrzymywał niewielką, wraz z corocznymi gratyfikacjami wynoszącą, około dwustu rubli, ale ordynarię dawali mu obfitą, ze wszelkich gatunków zboża złożoną, i miał. prawo trzymać krów kilka, koni parę, drobiu, ile się podobało, trzody chlewnej trochę: miewał na rzecz swoją lnu mórg, kartofli morgów parę, duży i wyborny ogród warzywny. Słowem, w ekonomskim domu wszystkiego było w bród: nabiału, warzywa, wędlin, mąki i krup różnego gatunku. Dzięki Madzi, pomimo obfitości tej, od której policzki całej rodziny tłuste były i obfitą krwią zabarwione, uzbierało się i w szufladzie komódki trochę asygnatek, niewiele, bo skądżeby wiele być mogło? Ale i na tę odrobinę około dwudziestu lat gorliwie i ciężko pracowali oboje z Madzią… O! ta Madzia! to brylant był, nie kobieta! Nikt by nawet spodziewać się nie mógł, aby panna asesorówna, u której rodziców pierwsi w ucząstku obywatele bywali, która tylko wskutek utraty miejsca ojciec zdecydował się wydać za ekonoma, aby córka urzędnika, która z córkami sprawnika była kiedyś ,,na ty” i na wieczorkach w obywatelskich domach parę razy tańczyła, mogła stać się taką skrzętną i pracowita gospodynią. Wprawdzie asesor Kaprowski usunięty z posady, którą zajął nowoprzybyły stanowy, umarłby w nędzy, gdyby go zięć przez parę ostatnich lat jego życia do ekonomskiego swego domu nie przyjął. Wprawdzie Madzia nie wniosła do mężowskiego domu nic prócz srebrnych łyżek ofiarowanych niegdyś asesorowi przez jakiegoś obywatela, który z racji nie opłaconych w porę podatków zawsze względów władzy egzekucyjnej potrzebował. Ale — z innej strony — połączenie się z tą kobietą węzłem małżeńskim okryło Bahrewicza splendorem takim: Kaprowscy byli wobec Bahrewiczów arystokracją taką, że gdyby nawet Madzia próżniaczką była, nikt nie śmiałby jej z tego czynić zarzutu. Ale ona, przeciwnie, była tą niewiastą, która mężowi dom buduje. Pracowała, szczędziła, dom napełniała obfitością, od której jeszcze zostawało czasem coś do włożenia w szufladę komody. O świcie wstawała, w grubej odzieży i grubszym jeszcze obuwiu naglądała wszystkiego: krów, drobiu, ogrodów, kuchni. Handel prowadziła: do Ongrodu na targ wysyłała garnki z masłem zmieszane w jakiejś części z kaszą kartoflaną. Ludzie kupowali masło z kaszą, z czego Madzia śmiała się do rozpuku przy akompaniamencie śmiechu zachwyconego nią męża. Wysyłała też na sprzedaż sery, jaja, ptastwo, pierze kurze i gęsie. Jeżeli w którymkolwiek z tych produktów mogła dokonać malwersacji czy falsyfikacji jakiej, dokonała jej; jeżeli któremu z parobków przy wydawaniu ordynarii mogła dosypać trochę pośladu albo plewy, dosypała ich, a szlachetne ziarno, która nimi zastąpiła, na swoje dobro zabierała. Nie dosypiała często i rąk nigdy nie składała; raz tylko w tydzień, w niedzielę, do kościoła jadąc starannie przystrajała się, o tym tylko myślała, nad tym tylko głowę łamała, aby domowi, rodzinie sposobem jakimkolwiek przysporzyć rubla, złotówkę, choć grosz. Jeść tylko lubiła smaczno i wiele, ale innych zbytków nie pragnęła; konkurentów do córek, a także kolegów mężowskich przyjmowała z rozkwitłą od wesołości twarzą i z dymiącymi miskami w rękach, ale o innych zabawach ani nawet myślała. Nieraz w czasie prania, bicia masła lub rozbierania wieprzów calutki boży dzień bosa i z zawiniętymi po łokcie rękawami chodziła i tak umęczała się, że gdy tylko na łóżko padła, w jednym mgnieniu oka na podobieństwo kilku zjednoczonych instrumentów dętych chrapać poczynała. Taką była. A macierzyńskie jej uczucia i rozum nadzwyczajny okazany w sposobie wychowywania córek? Bahrewicz sam nigdy by nie potrafił wychować tak córek swych, jak wychowała ona. Gdzie tam! nie wiedziałby nawet, jak do tego wziąć się!

Ona to, która niegdyś z córkami sprawnika była na ty i parę razy na obywatelskich wieczorkach w tarlatanowej sukni tańczyła, nie tylko pomyślała o tym, aby córkom dać edukację, ale i potrafiła zadaniem tym pokierować. Wiedziała, czego panny uczyć się powinny; ona, która sama miała kiedyś edukację. Za ekonoma wyszedłszy zapomniała wkrótce ze szczętem wszystko, czegokolwiek uczyła się, co więcej, zgrubiała i sprościała. Niemniej posiadała rzecz najważniejszą: teorię. Nią to powodowana wyszukiwała z wielkim trudem guwernantek, zrazu, na początek byle jakich, a na koniec, na zakończenie edukacji, wynalazła pannę Szurkowską, która wprawdzie brała znaczną pensję, bo aż pięćdziesiąt rubli rocznie, i w dodatku okropnie wiele jadła, ale za to doskonale uczyła. Przy niej to Karolka nauczyła się śpiewać: „O aniele, co z tej ziemi” i grać La pri’é’re d’une vierge, a Rózia, która do muzyki talentu nie miała, tak wprawiła się w język francuski, że gdy raz do pana Gustawa Dzielskiego, odwiedzającego ojca jej, tym językiem przemówiła, kawaler z wielkiego świata aż oczy ze zdumienia szeroko otworzył. Ta panna Szurkowską ponauczała je także ślicznych robótek, którymi teraz, gdy gości nie było, trudniły się po całych dniach, i wyjaśniła im mnóstwo szczegółów odnoszących się do dystynkcji układu i damskich toalet. Koszta utrzymania tak drogiej nauczycielki, obżarstwo jej i kaprysy Madzia znosiła z tak anielską cierpliwością, że przez lat trzy nie złajała jej więcej nad razy dziesięć, a nie wybiła ani razu. ÂŹródłem tej cierpliwości i panowania nad sobą było nic innego tylko miłość macierzyńska. Wprost przepadała za córkami. Czasem gniewało ją to, że żadnej z nich pomocy w gospodarstwie nie ma, i kiedy dziewczęta samowara nawet nastawić ani jedzenia z kuchni przynieść nie chciały, zamyślała się nad tym, czy czasem edukacji ich za wysoko już nie posunęła. W wypadkach podobnych i w wielu innych, jako też i bez żadnego nieraz wypadku, plecy panienek zapoznawały się z macierzyńską pięścią, z miotłą i skręconym motkiem nici domowego wyrobu. Pod wszelkimi przecież innymi względami przejętą ona była dla nich miłością posuniętą do furii. Gdy chorowały, zalewała je morzami ziół i okładała górami plastrów; gdy zażądały jakiego stroju, dostarczała im nań pieniędzy; o honor ich i wszelaką doskonałość gotową zawsze była walczyć aż do wydrapania oczu choćby ojcu rodzonemu, gdyby żył jeszcze. A że skłonną była do płaczu tak prawie jak do gniewnych uniesień, więc sto razy na rok płakała nad nimi, to z żalu nad ich dolą, to z zachwytu nad ich doskonałością, to ze złości, że są w domu do niczego.

Taką była. Mógłże Bahrewicz perły takiej nie ocenić, mógłże dla wszystkich zalet jej nie przenieść w pokorze jedynej jej przywary, jaką było hojne szafowanie donośnym głosem i niedelikatnymi wyrazami, a także łatwe zrywanie się do miotły? Owszem, te objawy silnego charakteru zwiększały jeszcze szacunek, jaki miał on dla żony, i rozogniały przywiązanie jego do niej. Należał on do tej obszernej kategorii ludzi, obszerniejszej nierównie, niżby o tym mniemać mógł ktoś z pozoru o ludzkości sądzący, która czci batog i miłuje przedstawicieli jego na ziemi. Bahrewicz lękał się żony i ta właśnie trwoga budziła w nim dla niej cześć i wdzięczność. Gdyby nie ten batog, który ona trzymała nad jego głową, byłby może, jak tylu innych, rozpił się, rozhultaił i do niczego porządnego nie doszedł. Gdyby ten batog nie znalazł się wnet po ślubie w jej energicznym ręku, on by go trzymał nad nią i znęcał się nad łagodną, słabą i uległą. Dokoła tej, która dzierżyła narzędzie będące berłem ziemskiego królestwa, chodził na palcach, ostrożnie, przemawiał do niej miękko, nieśmiało; patrzył jej w oczy z wyrazem psa usiłującego odgadnąć wolę swego pana; w chwilach dobrego porozumienia okrywał pocałunkami jej grube, czerwone ręce. Gdyby ręce te były drobne i delikatne, spuszczałby on na nie zamiast pocałunków rzemienie batoga.

Jednak był czas, w którym Bahrewicz kochał inaczej nieco, nie przez cześć dla batoga, nie przez wdzięczność za sprzedawanie na korzyść rodziny masła pomieszanego z kartoflową kaszą, nie przez uznanie w kobiecie wyższości urodzenia i rozumu, ale ot, z łaski bożej, niby z natchnienia serca i zachwycenia oczów, które oderwać się nie mogły od słusznej i zgrabnej kibici, od śniadej twarzy, od włosów kruczych i purpurowych jak świeża wiśnia, wilgotnych ust chłopki. Była to chłopka i nawet nie gospodarska córka, ale sierota bez domu i uboga dziewka folwarczna. Młodym był wtedy i z piersi jego niezupełnie jeszcze uleciała świeżość i poezja szlacheckiej zagrody, którą tylko co dla służby dworskiej opuścił. Zagrodowym szlachcicem był. W ojcowej zagrodzie na piętnastu morgach ziemi braci Bahrewiczów wyrosło aż czterech. Dwaj starsi pożenili się i pozostali na miejscu, dwaj młodsi w świat poszli. Stefan nie poszedł daleko. Czytać, pisać i rachować nauczył go guberner składkowym sposobem przez kilkanaście rodzin okolicę zamieszkujących do dzieci trzymany. Raźny, zgrabny, uniżony, z łatwością otrzymał w dobrach krasnowolskich miejsce niskiego oficjalisty z przywiązanym doń wysokim tytułem „namiestnika”. Nie monarchy żadnego namiestnikiem został, ale jednego z krasnowolskich ekonomów. W tymże samym folwarku była i owa łuszna, zgrabna, czarnooka dziewka. Bahrewicz rozkochał się w niej tak, że przez czas dość długi zapomniał nawet o tym, że była ona chłopką. Kształtami swymi przypominała młodą brzozę, oczy jej były pełne płomieni, zza ust pąsowych ukazywała w uśmiechu śnieżne zęby, a gdy rozplotła warkocze, chowała się do pasa w płaszczu kruczych włosów. Pracowitą była, bo pośród cudzych ludzi nie otrzymała nigdy darmo kęsa chleba, a nieśmiała i uległa, bo nad sierotą i bezdomną wszyscy wszystko mogli. Namiestnik był dla niej osobą tak prawie wysoką jak dla namiestnika właściciel krasnowolskich dóbr. Był on przy tym podówczas chłopcem zgrabnym i żwawym; czoło miał białe przy ogorzałej twarzy, płowy wąsik nad pąsową wargą, a w oczach ten ogień, którym fizyczne zdrowie i młodość napełniają człowieka wzrosłego śród świeżości pól, na nocnych rosach pastwisk, w skrzepiąjących trudach orania i kośby. Nie orał już teraz sam ani kosił, ale na czynnościach tych znał się wybornie; sprężyście i gorliwie służbę swą pełnił, zwierzchnikom zalecał się uniżonością i oczy wznosił ku szczytowi marzeń swych, ku ekonomskiej posadzie. Tymczasem dobrze mu było na świecie. Czarnowłosa dziewka znakomicie dopomagała mu do cierpliwego oczekiwania na spełnienie ambitnych nadziei. Zanim fortuna przybyła, miał kochankę. Była mu ona oddaną ciałem i duszą, pokorną, o tym tylko myślącą, ażeby się mu przypodobać. Toteż od czasu do czasu łajał ją i nawet trochę bił: „Wrona! — powiadał — żeby mi kiedy słowo odpowiedziała, kiedy ją łajać zacznę. Idzie tylko w kąt i płacze; zacierka z mlekiem!” Jednak siłą jej przywiązania przywiązywał się do niej coraz bardziej. Nagle stało się to, czego namiętnie pragnął i na co z całej duszy i wszystkich sił swoich zapracować usiłował. Dano mu ekonomstwo, i nie byle jakie, w Leśnej z dodatkiem Wólki. Wtedy czarnowłosa Krysia dziwnie nagle mu zbrzydła. Co przystawało namiestnikowi, nie było godnym już ekonoma, i w dodatku nie byle jakiego, ale siedzącego na dwu najlepszych folwarkach dóbr krasnowolskich. Przypominał sobie wtedy wyraźnie, że była chłopką. Nie pamiętał wcale o tym, że dwa czy trzy razy z wielkim gniewem i hałasem wypędził z izby czeladnej wiejskich swatów, którzy przychodzili piękną, hożą i pracowitą dziewkę brać za żonę dla gospodarskich synów. Do siebie mawiał: „Czego ona przyczepiła się do mnie!” Jej jednak powiedzieć tego nie śmiał; chciał kilka razy, ale przez usta mu słowa nie przechodziły, bo pamiętał wybornie, jak długo i ogniście starać się musiał o przezwyciężenie wstydliwości jej i strachu. Nie można było zresztą powiedzieć, aby i teraz przestał ją lubić. Owszem, czuł dobrze, że rozstać się z nią będzie mu bardzo ciężko. Gdyby nie była chłopką, ożeniłby się z nią, choć nic nie miała. Na pieniądze tymczasem nie był chciwym, ale honorów strasznie pożądał. Ambitnym był. Krysię obejmował i całował z namiętnością i rozkoszą, ale w godzinę potem marzył o ożenieniu się z panną z pięknego domu. „Gdyby tak trafiło się — do przyjaciół mawiał — ożeniłbym się z bosą i nagą, byle była z dobrej familii i z edukacją”. Trafiło się. Przyjaciele zaswatali, do panny powieźli, zaręczyli i ożenili. Przedtem jeszcze był dzień, w którym z Leśnej wyszła chłopka wysoka i czarnowłosa, z twarzą młodą, ale zoraną zgryzotą i łzami, z jednym dzieckiem malutkim, które prowadziła za rękę, drugim u piersi. Starszy z chłopaków tych miał imię Filip, w chłopskiej wymowie Pilip, młodszy Antosiek. Tego samego dnia Bahrewicz zamknąwszy się szczelnie w mieszkaniu swoim aż ryczał z płaczu. Taki, jakim był, stoczył raz w życiu walką serdeczną. Najbliższym przyjaciołom zwierzał się wtedy, że serce walczyło w nim z rozumem i, panie dobrodzieju, rozum zwyciężył. Winszował sobie potem przez całe życie, że głupstwa nie zrobił, dla chłopki świat sobie zawiązując. Jednak długo jeszcze, gdy wspominał o tej chłopce, coś mu się takiego około serca robiło, że twarz chustką ocierał, spluwał i co prędzej szedł w pole, aby pracą zdławić robaka. Były to przecież napady chwilowe. Porodziły się potem córki, zaczęły zbierać się pieniążki. Madzia roztoczyła cały blask swych przymiotów… Zwierzchnicy lubili go, stanowiska swego był pewien, wygody wszelkie miał, wdziękami i edukacją córek szczycił się, czasem jaki taki urzędnik lub nawet obywatel chatę jego nawiedził. Czuł się prawie zupełnie szczęśliwym. Miał wprawdzie od czasu do czasu nieprzyjemności trochę — z racji miotły — ale wolał o wiele to, niż gdyby żonka jego była zacierką z mlekiem.

Ciemność i cisza zalegały folwark w Leśnej. Około mieszkania parobków stróż nocny drzewo rąbał, drugi za stodołą od chwili do chwili przeciągle gwizdał. Czasem wielki kundel śpiący w budce napełnionej słomą zaszczekał grubym głosem i wnet umilknął. Bahrewicz okrążywszy zabudowania i w każdy kąt zajrzawszy zgasił latarnię i wszedł na ganek. Do domu jednak nie wszedł, na wąskiej ławce usiadł, latarnię obok siebie postawił i zamyślił się. Tylko co przechodził około tego miejsca, na którym parę godzin temu rozmawiał z Krysią, i przypomniał sobie tę rozmowę. Taki, jakim był, złego serca nie miał. Przez cały wieczór bawiąc się wybornie z gościem, którego odwiedziny przynosiły mu zaszczyt i nadzieję wydania za mąż jednej z córek, jedząc z apetytem pieczeń baranią i z zachwyceniem słuchając ulubionej swej pieśni: „O aniele, co z tej ziemi…” czuł jednak, że mu coś głucho dokuczało. Teraz, w grubych ciemnościach na ganku siedząc, myślał:

„Co ja jej poradzę? Albo ja mogę Filipkowi tu w czym pomóc? Biorą do wojska? — biorą; szlą sołdata daleko? — szlą. Co ja za figura, żeby do takich interesów mieszać się… Może by to u Kaprowskiego poradzić się… Strasznie sprytna bestia… i stosunki wielkie ma… Pójdę, ot, zapytam się, czy nie znajdzie on jakiej rady… Prośbę może podać od matki, żeby chłopca z racji choroby zostawili… Ale znów jak Kaprowski, broń Boże, przed Madzią wygada się, że mnie to obchodzi! Lepiej już nic jemu nie mówić. At! albo to jej jednej taka bieda? Nic jemu nie stanie się. Świata kawał zobaczy i na człowieka wyjdzie. Baba — zawsze babą. Jak była zacierka z mlekiem, tak i została.

Bywało… brzuch mię zaboli, a ona już desperuje i tak mi nogi obejmie, a głowę do nich tuli, jakby ze mną razem do trumny iść chciała… Tak i za synami przepadała i przepada, to i wymyśla nie wiedzieć jakie historie. Powiedziałbym Kaprowskiemu, ale lękam się, żeby przed Madzią… Lepiej już nie powiem… Co tam! baba popłacze i tyle, a Filipek za kilka lat powróci…” Ręką machnął, wstał i we wnętrzu domu zniknął.

ROZDZIAŁ II

Opuściwszy folwark w Leśnej szła ona znowu błotnistą drogą w ciemnościach i znacznie powolniej niż przedtem. Czegóż już teraz śpieszyć się miała? Wracała z tym samym, z czym przed godziną szła. Nie zdobyła nic, a pomimo