Przed rokiem zaledwie Aleksy von Szarlow ukończył uniwersyteckie studia, a już dzięki staraniom i wpływom swej możnej, wiatowej, w stolicy mieszkającej ciotki zajmował urząd sędziego śledczego w jednym z zachodnich miast państwa. Syn pułkownika. Pawła von Szarlow, szeroko niegdyś słynącego z pięknej swej powierzchowności, niezrównanej jazdy konnej, galanterii dla dam i dobrodusznych, wesołych instynktów, które skłaniały go do rozrzucania tak uczuć jak pieniędzy na wszystkie wiatry świata, Aleksy wydawał się tym, którzy znali świetnego kiedyś huzara, wielce podobnym do swego ojca i zarazem zupełnie do niego niepodobnym. Ta sama rasa, ta sama krew, ale inne czasy i inny sposób życia.
Odziedziczył on po ojcu swym wzrost wysoki, lekko zarumienioną białość twarzy, źrenice błękitne l złotaworude włosy znad czoła gęstą i długą falą w tył spływające akrótkim zarostem okalające ściągłe policzki. Ale ktokolwiek pamiętał silnego, muskularnego, w ćwiczeniach wojskowych i wesołym życiu szeroko rozrosłego pułkownika, ten przyznać musiał, że długi szereg lat spędzony wśród mgieł i wyziewów wielkiego miasta na szkolnych i uniwersyteckich ławach nad książkami i piórem w sposób szczególny zwęził i zwątlił postać jego syna. Tam było panowanie żelaznych maskufów i wartkiej, gorącej krwi, tu wzięły przewagę gorączkowo pracowite czynności mózgu i nerwów. Młody ten człowiek rósł i dojrzewał w atmosferze przesyconej pierwiastkami współczesnych namiętności i idei świata, które na twarzy jego wycisnęły piętno surowości, a w źrenicach roznieciły płomień budzonych przez się zapałów. Z zarysu i poruszen delikatnych warg jego, z groźnego niekiedy zsuwania się brwi, z ponurej prawie błyskawicy, która często i na długo zapalając się w jego oczach, gasła potem w mgle smutnego lub miłosnego rozmarzenia, łatwo było odgadnąć chorobliwą niemal wrażliwość na wszystkie dźwięki, z których składa się olbrzymia i odwieczna pieśń ludzkich żalów i żądz, miłości i nienawiści.
Wszystkie te cechy ujawniały się wyraźnie w chwili, gdy Aleksy w małym swym mieszkaniu z piórem w ręku pochylał się nad dużym i znaczną ilością papierów zapełnionym biurem. Biuro to stało w głębi obszernej alkowy zaopatrzonej w okno, a szerokim wejściem połączonej z salonikiem, za którego dwoma oknami szemrała i turkotała ulica niewielkiego, ale dość ludnego i ruchliwego miasta.
W saloniku skromnie, lecz nie bez pewnej wytworności urządzonym najwięcej miejsca zajmowały książki i dzienniki; alkowę za to napełniały przedmioty mające ścisły związek z obowiązkowymi czynnościami młodego urzędnika. W mocno zamkniętych szafach odgadnąć można było stosy zapisanych papierów, z których każdy nosił na zewnętrznej swej karcie wypisane nazwisko człowieka, którego winy prawdziwość i stopień tu właśnie ulegały badaniu i dochodzeniu. Pewna ilość takich papierów piętrzyła się także na stołach i biurku, a pomiędzy nimi widać było porozrzucane szkice rysunkowe, przez które sędzia śledczy uwyraźniał i udokładniał obrazy i szczegóły badanych miejsc i wydarzeń. Te urywki pejzaży, często malowniczych a zawsze spokojnych, te wnętrza wiejskich i miejskich mieszkań wysuwając się spod bibuły okrytej sztywnym, kancelaryjnym pismem zadziwiały zrazu i pociągały oko czymś tajemniczym, czymś, czego się tu spodziewać nie było można, a co myśl i wyobraźnię pociągało daleko od tej alkowy i tego biura i tej szumiącej za oknami ulicy ku jesiennymi badylami porosłym ogrodom, ku ścieżkom wijącym się wśród samotnego pola, ku cichym izbom, gdzie w zimowe wieczory płoną wielkie ogniska rodzinne, dzwonią dziecinne śmiechy, sucho kołaczą krosna gospodyń.
Nagle widz przypomniał sobie, że po tych ogrodach i ścieżkach chodziły występki, że te ogniska zakrwawiała zbrodnia. Ale nie same tylko rysunki przypominały w tym miejscu podziemne i nocne dzieje. Na krzesłach i ziemi spoczywały tu przedmioty w nagromadzeniu swym bardzo dziwne. Były to grube wory pełne ohydnych jakichś łachmanów, kawałki płótna ] sukna z błotnistymi albo rdzawymi plamami, żelazne narzędzia o niepojętych kształtach, kije węzłowate i ciężkie toporki, noże, powrozy, nawet kamienie, tu i ówdzie kartki brudne, grube, prawie nieczytelnym pismem okryte, tłuszczem przesiąkłe pugilaresy i notatniki, kawałki cuchnących rzemieni, potwornie stopy ludzkie naśladujące obuwia — cały arsenał poszlak, wskazówek, dowodów… Wielki smutek rzeczy, a zarazem inteligentna i gorliwa praca urzędnika sprawiedliwości napełniały tę alkowę, w której głębi, o dość wczesnej porannej godzinie, Aleksy von Szarlow pisał list do przyjaciela:
Stanowczo, kochany mój Sergiuszu, pokolenie nasze nie umie wspominać i z kipiącego życia teraźniejszości dystylować sobie ckliwej, ale podobno subtelnej woni grobów. Gdy przyszliśmy na świat, morze wzbierało. Wielkie nowe wody zalały stare twierdze nadbrzeżne; jak okiem sięgnąć, rozum i przesąd, krzywda i przemoc, ciemności i świty, i nie wiem co jeszcze więcej, jak fale z różnych stron przypływają, rosną, pienią się, następują wzajem na siebie, uderzają się piersiami, z takim szumem i hukiem, że czując w sobie ich ruchy i głosy przestajesz często czuć samego siebie.
My, załoga portowa, musimy biegać z miejsca na miejsce, z toporem, sondą, z kielnią, z cyrklem — tu badać głębinę otchłani, tam dopomagać zniszczeniu, gdzie indziej rozmierzać miejsca dla nowych gmachów albo już do ścian rozpoczętych przylepiać cegiełkę, dla której uosobienia oddajemy zawsze część naszej krwi serdecznej, a czasem i nasze życie. Gdzież nam do wspominania i wygrzebywania z pamięci różowych naszych poranków! Południa nasze upalne i chmurne, a wieczory nadchodzą szybko.
Wspominali i blaskami poranków swych bawili się ci, którym dzień cały pogodny był i wesoły. Bo wiedzieli, w co mieli wierzyć, jakich rozkazów słuchać, i mniemali, że słońce i gwiazdy obracają się dokoła nieruchomej ziemi. Myśmy nie tylko dowiedzieli się, że ziemia nie jest nieruchoma, ale i zapragnęliśmy własnymi piersiami popchnąć ją do prędszego ruchu. Kto szybko biegnie i jeszcze coś ciężkiego przed sobą popycha, ten nie ogląda się za siebie. Zatraciliśmy nawet w sobie zdolność patrzenia wstecz. Dlatego pogardziliśmy historią, tą nauką, która tak szerokie miejsce zajmuje w ukształceniu narodów stagnacyjnych, ciągnących za sobą wóz olbrzymi, na którym rozsiada się stopami swymi głowy ich gniotąc, ospały i ciężki bożek tradycji.
Ty wiesz najlepiej, czy i jak kocham naukę, i czego od niej spodziewamy się dla świata. Ale historii nie lubiłem nigdy. Nie lubiliśmy jej obaj: nie zajmowała nas, bo nie mówiła nam nic o teraźniejszości; gardziliśmy nią, bo nie nauczała nas, jak mamy sobie radzić z teraźniejszymi naszymi bólami i dążeniami. Więc też pierwszy lepszy zachodowiec osłupiałby za zdumienia, gdyby zajrzawszy do głowy takiego, jak ja, patentowanego jurysty ujrzał całą zupełność jego nieświadomości w rzeczach tyczących się dziejów przeszłych własnej nawet jego ojczyzny.
Ale ja i własnej swojej historii nie znam, nie lubię, nie wspominam. Co mi z niej? co światu z niej? Teraźniejszość i przyszłość, czyli przyszłość zaszczepiana na pniu teraźniejszości, to d’a mnie wszystko, o co dbam, co może mię zajmować, cieszyć, udręczać. Tym to usposobieniom przypisuję zupełną obojętność i brak wszelkich wyraźnych wsponinień, z jakimi przybyłem w strony, w których upłynęła mi część dzieciństwa. Wyobrażam sobie, co by się też działo z Pawłem von Szarlow, niezapomnianym ojczulkiem moim, gdyby go tak jak mnie, w dojrzałości wieku los przywrócił miejscom, do których u piersi swej przywiozła go była matka, a które opuścił dużym ośmioletnim chłopcem w ślad za opuszczającym te strony zrujnowanym i owdowiałym ojcem.
Paweł von Szarlow, wypieszczony syn bogatej obywatelskiej rodziny, a potem świetny i wesoły huzar, znajdowała na każdym kroku pełno rozczulających wspomnień: co większa, wyszukiwałby je starannie, wyławiał z dna swej pamięci, odgrzebywał spod każdego przydrożnego kamienia, tak by ich woń subtelna i barwa jutrzenkowa wydawały się mu uroczymi. Byłoby tu co niemiara wykrzykników, westchnień, rzewnych usm’echow. Raz wraz wybiegałyby mu na usta słowa frazesy: „Droga nieboszczka matka! mała, tu pogrzebana siostrzyczka (w tych stronach ojciec mój stracił małą siostrę; ale pozostały mu dwie inne, które szczęśliwie wyrosły, a z których jedną jest nieoceniona moja wychowawczyni l dobrodziejka, ciocia Tania); tu biegałem! tam wyrządziłem komuś jakąś psotę! ówdzie za karę klęczałem! a tam znów siedziałem pod drzewem i jadłem doskonałe wiśnie!” l ręczę, że pomimo całej szerokości swych ramion i okrywających je epoletów pułkownik miałby często łzy w oczach. Ja nie.
Wiem, że w tej guberni mieliśmy spory majątek (podobno 500 dusz poddanych) kupiony przez mego dziada czy za zasługi mu darowany; wiem, że po stracie dóbr posiadanych gdzie indziej ojciec mój przywiózł tu swoją rodzinę i że gdzieś w tych stronach, blisko tego miasta, w którym przebywam obecnie, mieszkaliśmy łat kitka, po czym matka moja umarła, majątek poszedł w ślad za poprzednikami swymi, czyli rozsypał się po kieszeniach lichwiarzy i rożnego gatunku wierzycieli, a myśmy wyjechali do stolicy, gdzie ojca, siostrę moją l mnie wzięła pod swą opiekę ciocia Tania… bo byliśmy jako ptaki, które nie sieją i nie orzą, albowiem nie mają już gdzie orać i siać. Wiem o tym wszystkim, ale nie dotyka to wcale moich uczuć.
Jedno tylko: Odkąd tu przybyłem, częściej niż przez kilka lat ostatnich przypominam sobie ojca. W tych stronach już będąc zażądał on dymisji, i otrzymawszy ją zaczął naprawdę przebywać ze swą rodziną. Wprzódy życie wojskowe często rozłączało go z żoną i dziećmi, które pomimo wesołego życia swego i głośnych romansowych przygód kochał, o! i jak kochał! Opuszczenie służby wojskowej, którą lubił, dla której był jakby stworzonym, kosztowało go wiele, ale krok ten dla siebie bardzo ciężki uczynił w celu ciągłego już przestawania z żoną, która na zdrowiu zapadać poczęła, i uratowania dla dzieci resztek znacznej niegdyś fortuny. Mniemał, że siedząc na wsi i gospodarząc pozbędzie się kosztownych swych przyzwyczajeń, rozstanie się na zawsze z kartami, romansami i hulanką. Nie udało się, krew burzyła się jak i wprzódy. Do diabełka i butelki zabrakło towarzyszy huzarów — znaleźli się inni.
Ta fortuna pękła jak tamte, ale przez lat kilka ojciec często, w przestankach pomiędzy zabawami, przebywał w domu z nami, a im więcej za domem stracił i nagrzeszył, tym czulszy potem i serdeczniejszy był dla nas. W naturze jego było dziwne pomieszanie burzliwości i dobroci, słabości i odwagi. Na wojnie waleczny żołnierz i wódz wyborny, w życiu prywatnym oprócz żony i dzieci nie skrzywdził nikogo; pewien jestem tego tak jak uderzeń własnego serca, które silniejszymi stają się, gdy o nim sobie długo wspominam.
Ale ruinę majątkową, która matce naszej skróciła życie, a nas pozbawiła możności próżniaczego zbytkowania, myśmy mu przebaczyli, i matka, i siostra, i ja…, który nie potrzebowałem nawet przebaczać, bo na co mi wielka fortuna? Mnie wstyd nawet czasem tych miękkich stołków, na których siadam, i tego cienkiego tużurka… Przebaczyliśmy wszystko temu dobremu l pięknemu człowiekowi, którego obraz, w pracy i gwarze lat uniwersyteckich zatarty nieco w mej pamięci, żywy i kochany staje teraz przede mną często i jest jedyną pamiątką przeszłości, którą lubię i z którą rozstać się nie chcę, a gdybym chciał, nie mogę, bo nie ja jej szukam, ale ona we mnie mieszka i żyje…
Tu Aleksy von Szarlow pisać przestał i nie wypuszczając pióra z ręki podniósł znad papieru oczy zamglone miłosnym prawie marzeniem. Rysy -jego zmiękły, czoło wypogodniało, smutny trochę uśmiech złagodził zarys ust najczęściej surowych. Po chwili jednak zawstydził się snadź swego rozrzewnienia i spiesznie znowu pisać zaczął:
Otóż i uderzyłem w strunę sentymentu. Taka to już nasza natura. Rób, co chcesz, krzep się przeciw mazgajstwu, twardnij w gniewie na niesprawiedliwości i nikczemności świata — bez sentymentu obejść się nie możesz i choć kiedy niekiedy stawać się musisz gołębiem gruchającym nad czymkolwiek lub do kogokolwiek. Nie zawsze ja jednak myślę o tym kochanym człowieku, który przed dziesięciu już laty położył się w mogile. Przybywając w te strony żywiej go sobie przypomniałem, nic więcej. Wiele, wiele jest innych rzeczy, o których tu myśleć mi przyszło.
Im więcej pociąg, którym jechałem, zbliżał się ku temu miastu, tym chciwiej i nieustanniej patrzałem przez okno wagonu na mijane pola, dwory i wsie. Otóż i kraj ten, z którego naturą i mieszkańcami zapoznałem się tak dokładnie dzięki dzielnym publicystom naszym! Otóż ja mam przed sobą tę ziemię, która rodziła przez wieki ponure ziele niewoli! Otóż na polach i drogach, w wagonach i na drogowych stacjach widzę tych ludzi, którzy przez wieki rozłamywali się na dwa przepaścią rozdzielone z sobą odłamy społeczne: panów i niewolników! Nie potrafię ci opisać wszystkich uczuć, które we mnie powstały, mieszały się, wrzały.
Były to te same uczucia nienawiści i pogardy dla ciemięzców, a nieskończonej litości dla uciemiężonych, których prawie wszyscy doświadczaliśmy za uniwersyteckich i nawet wcześniejszych jeszcze, bo gimnazjalnych czasów, przy czytaniu broszur lub dziennikarskich artykułów opisujących te strony i ich ohydne stosunki społeczne. Ale te uczucia potęgowały się teraz we mnie przez to, że własnymi, żywymi oczami patrzałem na tych ludzi. Wrzałem, powiadam ci, Sergiuszu, że czułem sam, jak widok każdego wykwintnego paltota i każdej białej ręki tutejszych królewiąt rozniecał mi w źrenicach pożar nienawiści. Każda za to chłopska siermięga, każda dłoń w pracy zgrubiała, każdy grzbiet zgięty od dźwiganych brzemion napełniał mię współczuciem tak dojmującym, że bolało mnie ono daleko głębiej i nieznośniej niż kiedykolwiek zaznany ból osobisty.
Kilka miesięcy, które już tu przebyłem, nie zmieniły i nie umniejszyły tych usposobień moich. Owszem, na widok tutejszego ludu pogrążonego w ciemnocie i grubiańskich nało gach czuję wciąż wzrastające oburzenie przeciw tym, którzy przez długie wieki byli sprawcami jego niedoli. To oburzenie pomimo mojej woli i wiedzy wybucha mi w spojrzeniu, ruchach, głosie, ilekroć wypadek albo służbowe moje czynności wprowadzają mię z nimi w.stosunek bezpośredni. Gdy patrzę na nich, do głowy mojej sama przez się, niewywoływana uderza myśl, że są to synowie tych, którzy miliony istot ludzkich skąpali w morzu cierpień i upodlenia. A mnóstwo widuję i takich, którzy jeszcze sami pełnili czynność zaciskania obroży na szyjach upokorzonych, ogłupionych, z bólu zdrętwiałych. Nienawidzę ich.
Całą siłą myślenia i uczucia mego godzę się z tą grupą naszych publicystów, którzy żądają jak najśpieszniejszego zaniknięcia tej jadowitej rośliny tu i ówdzie jeszcze na tym gruncie przetrwałej. Tylko muszę ci powiedzieć, że motywa tego żądania u nich są inne, a u mnie inne. Pomiędzyplemienną nienawiść potępiam jako jeden z najgłupszych i najszkodliwszych zabytków przeszłości, i zdaje mi się, że jestem od niej całkiem wolnym. Kosmopolityzm nie wyłączający miłości dla ojczystego kraju i obowiązku służenia mu wedle możności posiada we mnie szczerego hołdownika i wyznawcę. Ale szeroka i wiekowymi cierpieniami nabrzmiała fala demokratyzmu uderzyła mi w pierś wtedy jeszcze, gdym był pacholęciem, i sączyła się do wnętrza mego ze wszystkimi wrażeniami młodości, z każdym światłem, które w mój rozum wnikało. Tak jak całe pokolenie moje, kocham maluczkich krzywdzonych, a nienawidzę pysznych i krzywdzicieli.
Może i miłość ta i nienawiść tym gorętsze są we mnie i bezwzględniejsze, że w żyłach moich płynie namiętna krew Pawła von Szarlow. Przekazał mi on w dziedzictwie zdolność do wielkich szałów, tylko gdy u niego sprowadzały one burze krwi i zmysłów, u mnie wzbierają w nawałnicę myśli i altruistycznych wzruszeń. Może zresztą inna jeszcze istnieje przyczyna mojej czarnej niechęci dla tych spomiędzy mieszkańców tego kraju, którzy do niedawna jeszcze byli absolutnymi i, o! jakże bezwzględnymi władcami milionów swoich współbraci. Wyobrażam sobie, że żadne na świecie spojrzenie z tak straszną nienawiścią i pogardą nie spoczęłoby na ciemiężącym Helotów Lacedemończyku, jak spojrzenie rzymskiego Spartakusa. A wiesz, dlaczego Spartakus uczułby najmocniej i cierpienia Heloty, i nikczemność jego władcy?… Ale po cóż szukać przyczyn dla uczuć tak sprawiedliwych i wygrzebywać motywa pojęć nam wszystkim, ludziom dzisiejszym, tak dobrze znanych?
Motywa, pobudki, okoliczności łagodzące winy lub je obciążające posiadają niezmierną wagę w dziejach występków i zboczeń jednostek. Lecz zbiorowe sprawy niechaj sobie szczęśliwie pod skalpel analizy biorą społeczeństwa wystygłe, spróchniałe, niewiele już poprawy bytu swego mogące się spodziewać od przyszłości. Tak też one czynią i grzęzną, grzęzną po uszy w swym tradycyjnym błocie, powstanie jego subtelnie tłumacząc, a dzieło czyszczenia i osuszania swych gruntów odkładając na potem, na kiedyś, kiedy się rzecz wedle ich zleniwiałego rozumu dosyć już wyjaśni. My, młodzi, świeżo przybywający na arenę cywilizacyjnych prac i walk, niecierpliwsi jesteśmy, rzutniejsi. Świeże nasze siły domagają się jak najprędszego użycia, niesterane namiętności przygłuszają często głos samego rozumu. U nas, gdy idzie o sprawy zbiorowe, złe jest złym, dobre dobrym, krzywda krzywdą i krzywdziciel krzywdzicielem, jakichkolwiek tłumaczeń i usprawiedliwień dostarczyć by mu mogły wszystkie etnograficzne, historyczne i psychologiczne dociekania.
Pamiętasz, Sergiuszu, tego naszego młodego filozofa, Anglika, który, gdyśmy jeszcze przechodzili drugi i trzeci kurs prawa, nie wiem już, jakim sposobem, popadł w nasze koleżeńskie najserdeczniejsze kółko? Pamiętasz ten głos flegmatyczny i suchy, który z precyzją kamieni padających w burzliwy potok w najgorętsze nasze rozprawy rzucał zawsze jednostajne słowa: — „Determinizm, moi drodzy, determinizm! co czynicie z teorią deterministyczną?” Cali w ogniu i pocie rozpraw, pełnymi usty rzucając na cztery strony potępienia i wyroki, z pewnym zdziwieniem zawsze oglądaliśmy się na sztywną postać i białą, rozważną twarz naszego Edwarda. A on w jednej czwartej zaledwie otwierając usta śmieszną i świszczącą mieszaniną dwóch języków, swego i naszego, wciąż prawił: „Szukajcie przyczyn, my dear friends, szukajcie wpływów! człowiek jest sumą działających na niego wpływów. Determinism, my dear friends, determinizm! szukajcie determinizmu, który wypadł warn z głowy, jeżeli był w niej kiedy”.
Naczytał się swoich Buckle’ow, Millów, Spencerów i mniemał na dobre, że te zresztą bardzo szanowne głowy natura wytworzyła dla położenia ostatecznego kresu rozwojowi myśli ludzkiej. Zachodowiec! W prawdziwie angielskiej zarozumiałości swej nigdy uwierzyć nie chciał w to, cośmy mu nieraz powtarzali, że przybywa na świat siła nowa, świeża, i przynosi z sobą świeże zdolności, nowe twory.
Tę siłę, Sergiuszu, ja czuję w sobie zdwojoną, potrojoną, odkąd tu jestem. Nie chcę szukać przyczyn i wpływów ani tracić czasu na zagłębianie się w teoriach. Na ostrzu miecza umieszczam spór pomiędzy dobrem i złem, sprawiedliwością i krzywdą, trucicielami i tymi, których przez wieki trucizną pojono z pełnego i nigdy nie wyczerpującego się kielicha. Niechaj to plemię zginie, nie dlatego, że jest plemieniem tym, a nie innym, ale dlatego, że w nim upostacia się jeden z najgłupszych przesądów, jedna z najsroższych ran i ze wszystkich pewnie najohydniejsza zbrodnia przeszłości.
Jako urzędnik, nie chcę ku celowi temu posługiwać się żadnymi środkami. Sprawiedliwości jednostkowej mieszać nie będę ze sprawiedliwością zbiorową. Czynić tego nie mogąa gdybym nawet mógł, nie pozwoliłoby mi na to sumienie moje. Ale jako człowiekowi, pozostaje mi życie prywatne ze wszystkimi jego stosunkami, wpływami, z całą jego minimalną choćby pracą nad przedsięwziętym dziełem. Tym dziełem moim, ukochanym, wszystkich sił moich wzywającym, będzie pocieszanie i podnoszenie tak długo krzywdzonych, i maluczkich, a umartwianie i niszczenie pysznych i krzywdzicieli, chociażby zadawanie krzywd nie było już, ku wielkiemu ich smutkowi, w ich możności.
I nie wiem, co mi większą rozkosz sprawić może: czy w upośledzonym i zbydlęconym dotąd człowieku powitać równego mi ludzkimi przymiotami brata, czy na głowie jego wiekowego gnębiciela postawić mszczącą jego krzywdy stopę. Bo jeżeli ucisk wszelki sam przez się jest dla ciebie, jak dla mnie, rzeczą ohydną, to pojęty jako wymiar sprawiedliwości…
W tej chwili otworzyły się drzwi przedpokoju, do saloniku wszedł człowiek w ubraniu urzędnika policji niskiego stopnia. Z postawą wyprostowaną zbliżywszy się do wejścia alkowy oznajmił:
— Obwinionego przywiodłem.
Aleksy podniósł znad papieru twarz okrytą wyrazem szczerej egzaltacji, z jaką wywnętrzał się przed przyjacielem ze swych poglądów i uczuć, ujrzawszy policjanta wyprostował się, przeciągnął dłoń po czole, jak ktoś chcący co prędzej wrócić od przedmiotów oderwanego myślenia ku rzeczywistości, spojrzał na zegarek, który wskazywał godzinę dziesiątą przed południem, i krótko odrzekł:
— Wprowadź!
Po chwili w tych samych drzwiach, którymi wchodził policjant, ukazała się postać ludzka tak szczególna, że na jej widok sędzia śledczy pochylił się nad swym biurem i utkwił w nią wzrok pełen zdziwienia zmieszanego z badawczością.
Był to człowieczek, który może posiadał kiedyś formy i wygląd przeciętnego człowieka, ale teraz wydawał się raczej mętnvm ich przypomnieniem. Szczupły, bo chudy i skurczony, niski, bo zgarbione plecy jego zarysowywały prawie kształt półobręczy, twarz miał okrągłą i malutką, z nosem znikającym wśród gąbkowatych policzków, z malutkimi oczkami błędnie S trwożnie błyskającymi spod brwi wypukłych i białych, rzadkim włosem zjeżonych. Białe, rzadkie włosy okrywały niekształtnie rozwiniętą i prawie spiczastą tylną część jego czaszki, od czoła zaś głowa jego przykro świeciła żółtą nagością, wśród której ze smutnym komizmem sterczały gdzieniegdzie kępki siwego włosa. Wiek jego łatwo określić było można. Nie mógł mieć lat mniej niż siedemdziesiąt. Trudniej byłoby z pierwszego wejrzenia odgadnąć, czy niewiastą on był lub mężczyzną. Tak zwane wiejskie baby często miewają takie same twarze i włosy i ubierają się w takie same do stóp sięgające, w pasie powrozem z konopi przewiązane siermięgi, jak ta, spod której wysuwały się wielkie, płaskie, łachmanami owinięte i płytkimi trzewikami po podłodze klapiące nogi oskarżonego.
— Szczególny przestępca! — z cicha do siebie rzekł sędzia śledczy. I nagle z żywym poruszeniem zawołał:
— Co to? co robisz? Policjant, podnieść go!
Obwiniony przed wejściem do alkowy ujrzawszy biurko z piętrzącymi się papierami i siedzącego za nim urzędnika padł na klęczki, pochylił aż ku ziemi swoją nagą, bezkształtną głowę i tak, jak to ludzie czynią niekiedy w kościele, z żarliwością pełną nabożeństwa i trwogi począł całować podłogę. Policjant żwawo przyskoczywszy przywiódł mizerne jego ciało do postawy stojącej i niby dziecię wiodąc go za ramię, postawił przed biurem, naprzeciw wpatrującego się w niego wciąż urzędnika, potem z cicha odszedł. Sędzia i obwiniony pozostali sam na sam.
— Jak się nazywasz? — zapytał urzędnik.
Wyraz twarzy obwinionego byłby w tej chwili ciekawym dla psychologa połączeniem zgnębienia i ostrożności, trwogi i żądzy wniknięcia do głębi istoty sędziego. Małe jego oczka to podnosiły się na cieniem nieco okrytą twarz tego ostatniego, to bo3’aźliwe, na podobieństwo umykających przed ogarami zający, rzucały się w różne strony. Bezbarwne i gąbkowate wargi jego drżały trochę, a małe, bo muskułów i tłuszczu pozbawione ręce, węzłowatymi i pełnymi plam i blizn palcarru mięły i kręciły końce przepasującego go sznura.
— Jak się nazywasz? — łagodząc surowe najczęściej brzmienie swego głosu powtórnie zapytał Aleksy.
Głos cichy i jąkający się odpowiedział:
— Skomoroszka, wasza światłości, Skomoroszka.
— Imię chrzestne?
— Janko, wasza światłości, Janko.
— Stan?
Tu nastąpiła długa pauza.
— Stan twój? — powtórnie zapytał urzędnik.
Mała, chuda, ciemna ręka podniosła się ku części głowy porosłej rzadkimi, siwymi kępkami.
— Jaki stan, wasza światłości? jaki ten mój stan?…
— Ze szlachty pochodzisz, z mieszczan czy z chłopów?
— Z chłopów, wasza światłości, chłop, chłop…
Jeszcze łagodniejszym niż wprzódy głosem sędzia śledczy ciągnął dalej swe pytania:
— Majątek jaki masz?
Obwiniony wzruszył ramionami.
— Miał niegdyś, wasza światłości, miał i ziemię, i chatę, i żywioł wszelki, ale dawno już nie ma, niczego nie ma…
— Żonę i dzieci masz?
— Żonka zmarła, a dzieci miałem, wasza światłości, miałem… dwie córki i syna, ale teraz już nie ma, ze wszystkim nie ma.
— Czym się trudnisz?
— Ja? — ze zdziwieniem jakby wymówił obwiniony — wasza światłość żąda wiedzieć, co ja robię? zwyczajnie, dziad kościelny… pacierze mówię i żebrzę, a co ja mam robić?…
— Więc jesteś żebrakiem?
— Tak, wasza światłości, żebrakiem.
— Od dawna?
— A ot, z dziesięć lat już będzie, jak mnie tknął był paralusz, wstać wstałem, ale drzewa już piłować ani jakiej takiej roboty robić ani weź już nie można było, to i pod kościół poszedłem, Pana Boga chwalę i do dobrych ludzi rękę wyciągam, co począć?
Tu ukończyły się wstępne pytania, sędzia przez chwilę milczał i namyślać się zdawał, potem poważnym, ale jakby wahającym się głosem zaczął mówić:
— Obwiniony jesteś, Janku Skomoroszko, o okradzenie mieszkania Antoniego Mroczyńskiego przy ulicy X, w czasie gdy w tym mieszkaniu nikt nie był obecnym, przed dwoma tygodniami w niedzielę, w czasie odprawiających się w kościołach nabożeństw i na rynkach targów, wskutek których ulica X była zupełnie pustą. Czy przyznajesz się do winy?
Teraz zgarbione ramiona Skomoroszki z całą energią, do jakiej były jeszcze zdolne, podniosły się w górę i spiesznie, tracąc prawie oddech zaszeptał:
— Nie, wasza światłości, dalibóg nie, jak zbawienia duszy pragnę, jak chcę, żeby Najświętsza Panienka ulitowała się nad duszą moją, tak nie kradłem… Jak. chcę światłość niebieską oglądać, tak nie kradł, nigdy nic nie kradł… W Imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech, ratuj mię niewinnego, prześladowanego, o ciężkie grzechy obwinionego, nieszczęśliwego człowieka!
Rzutami źrenic przypominający w zygzak uciekające zające, więcej jeszcze niż wprzódy skurczony, zmalały, ściśniętą pięścią uderzał on w zapadłe swe piersi, żegnał się, w niskich, szybkich pokłonach zginał się aż do pasa.
Sędzia śledczy po krótkim namyśle wyciągnął rękę ku pobliskiemu sprzętowi i wziąwszy z niego złoty pierścionek ukazał go oskarżonemu.
— Przedmiot ten — rzekł — odebrano ci wtedy, gdyś go próbował sprzedać na rynku. Należy on właśnie do rzeczy skradzionych Mroczyńskiemu. Jakim sposobem dostał się on do rąk twoich?
Oczy oskarżonego biegały i migotały, a palce ze zdwojoną szybkością kręciły końce sznura, gdy spiesznie, spieszniej jeszcze niż wprzódy, więcej jeszcze niż wprzódy zmieszanym i szepleniącym głosem odpowiedział:
— Jak pięć ranek krwawiących się było na ciałku Pana naszego Jezusa Chrystusa, tak mnie ten pierścionek pan jakiś darował, czy ja wiem kto? jakiś nieznajomy pan, taki piękny, w takim sobie bogatym paltocie, przechodził trotuarem i jak go zacząłem prosić o wspomożenie, wziął i ten pierścionek na rękq mi rzucił… ot, jakby ziarnko grochu rzucił, musi być bogaty… Zęby mnie tak, jak Panu Jezusowi na krzyżu, Żyd włócznią żelazną bok przebił, żeby mnie na dzygarze (zegarze) boskim godzina zbawienia nie wybiła, jeżeli ja łgę… Niech wasza światłość zlituje się nade mną i oswobodzi nieszczęśliwego, niewinnie posądzonego człowieka… Ja stary… Na starość rękę wyciągać przyszło, a tu jeszcze taki wstyd i niewinne oskarżenie…
Z całej siły powiekami przyciskał źrenice, które też przysłonił odwrotną stroną rąk, a z piersi jego wychodziły dźwięki do kwilenia dziecka lub piskliwego zawodzenia kobiety podobne. Widać było jednak, że nie płakał naprawdę, że we wcielonej tej nędzy, w zgrzybiałej tej starości istniało sporo instynktów przebiegłych, przewrotnych, nabytych w życiu tak długim, a jakim? Któż oprócz niego mógł wiedzieć? Co pewna, to że małe oczka jego wkrótce wybiegły spod przysłaniających je rąk, aby szybkie i trwożne, lecz przenikliwe wejrzenie zatopić w twarzy sędziego. Lecz w tejże chwili ręce mu wzdłuż ciała opadły, kwilenie ustało w piersiach, a twarz dziwacznie skrzywiona i wstrząsana przybrała całkiem prawie uspokojone linie. Aleksy von Szarlow razem z fotelem, na którym siedział, w ten sposób zwrócił się ku oskarżonemu, że ten w pełnym już świetle zobaczyć mógł twarz jego daleko bardziej smutną niż surową, z wyrazem ust dziwnie w tej chwili łagodnym i wejrzeniem błękitnych źrenic pełnym przyjacielskiej niemal zachęty.
Janku Skomoroszko, lepiej na tym wyjdziesz, jeżeli nią uciekając się do kłamstw i nadaremnych szlochań wszystko przede mną otwarcie wyznasz. Wrogiem twoim nie jestem i sądzić cię nawet nie będę. Moją rzeczą jest tylko sprawdzić twą winę, której szczere opowiedzenie ze wszystkimi jej okolicznościami na los twój bardzo dobrze wpłynąć musi.
Po chwili milczenia i jakby wahania dodał jeszcze:
— Mów, staruszku, mów, staruszku, bez obawy. Lituję się nad twoją opłakaną starością, chcę wiedzieć prawdę, ażeby ci dopomóc.
Cicho zaś do siebie samego wymówił:
— Co za starość! Jaka nieszczęsna starość!
Dziad patrzał, słuchał i uspokajał się zupełnie; po chwili skinął głową, westchnął i rzekł:
— Niechaj już i tak będzie. Już kiedy wasza światłość taka na mnie łaskawa, to już i prawdę powien., tak jakby księdzu na spowiedzi.
Z mnóstwem westchnień i żałosnych ruchów głowy, z błagalnie utkwionym w sędziego wejrzeniem, lecz już bez uprzednich zaklęć i sztucznie gwałtownych ruchów, dość nawet zwięźle opowiedział, że gdy dwaj nieznani mu złoczyńcy rabowali wiadome mieszkanie, on zaszedłszy na dziedziniec jako żebrak stal się mimowolnym świadkiem dopełnionego występku. Tak przecież ukryć się nie mógł, aby niepostrzeżonym pozostać. W innej porze byłby może przypłacił życiem swą obecność w owym miejscu, ale w dzień biały jeden ze złoczyńców ujrzawszy go przyczajonego w kącie dziedzińca rzucił mu tylko ten złoty pierścionek ze słowami: „Masz, durniu! I milcz! milcz! jeżeli ci życie miłe, milcz!” W ten sposób kupiwszy jego milczenie zniknęli w jakimś wąskim i przyciemnionym przejściu. On zaś milczał i zdobycz swą wyniósł na sprzedaż pomiędzy ludzi w dzień targowy zebranych na rynku.
Tym razem przenikliwe i dość już wprawne oko i ucho sędziego w mowie jego odgadło prawdę. Wina jego więc mniejszą była, niżeli o tym sądzono. Jednak wyznawszy ją żebrak znieruchomiał, spochmumiał tak, jakby ot, w tej już chwili straszna jakiś wyrok spaść miał na pochyloną w pokorze, smutnymi kępkami siwych włosów najeżoną głowę. Von Szarlow przez chwilę pisał coś i notował, po czym złożywszy pióro zagłębił się w swym fotelu i splótłszy ręce znowu wzrok utkwił w postać winowajcy. Właściwie śledcza jego czynność razem z własnym wyznaniem tego ostatniego skończona już została. Ale ten sędzia był zarazem człowiekiem młodym, inteligentnym, ciekawym różnych zjawisk i losów ludzkości. Skomoroszko zaś w tej dla niego krytycznej chwili wystawiał obraz takiego połączenia apatii z rozpaczą i tak absolutnego nad brzegiem mogiły sieroctwa i opuszczenia, że w żywej wyobraźni sędziego powstały może w tej chwili przypomnienia wszystkich siwowłosych starców, których widywał kiedykolwiek otoczonymi troskliwością i czcią, płynącymi ku nocy nieznanej, na łagodnych i spokojnych blaskach wieczoru ich życia. Ten kontrast mimo woli może na usta jego wywołał słowa:
— Jakimże to sposobem i jakimi drogami doszedłeś do żebractwa, ukrywania złodziejstw i takiego nędznego końca życia?
Dziad słowa te zrozumiał wybornie i zdziwiły go one nieco, ale więcej jeszcze rozrzewniły. Była to dla niego chwila, w której z łatwością mógł się rozrzewnić. Jednak nie zmienił swej apatycznej i bezsilnie zgarbionej, skurczonej postawy, tylko małe oczy jego z zagłębień swych błysnęły żywiej i nieśmiało, ale z zupełnym już spokojem spoczęły na twarzy pytającego; powoli, z zadumą, przyciszonym, szepleniącym głosem zaczął mówić:
— Jakim sposobem, panoczku? Hej! dawniejsza to historia, dawniejsza! Zrządzenie, widać, boskie takie było, ale najwięcej złości ludzkiej, oj! złości i niesprawiedliwości wywarli ludzie na mnie tyle, ile jest wody w tym potoku, który tam kole mojego dawniejszego sioła płynie.
Westchnął i długo milcząc trząsł głową. Sędzia zapytał:
— I jacyż to ludzie wywaru na ciebie złość i niesprawiedliwość?
— Wiadomo — odparł dziad — pański ja był i ziemia, na której siedział, pańska była…
Umilkł. Przecież ten, z którym rozmawiał, także był panem. Nieśmiałość powstrzymała zwierzenia, do których nastrój chwili czynił go skłonnym, ale sędzia zapytał znowu:
— Naturalnie, za młodu pańszczyźnianym byłeś i złego, okrutnego pana mieć musiałeś?
W słowach tych syknęła ironia i zadźwięczała namiętna prawie chęć wczytania się w karty tego zgnębionego losu. Dziad czekał tylko zachęty.
— Ot, pan był, zwyczajnie jak pan, ni to zły, ni to dobry… czasem dobry, a czasem okrutnie zły. Niedużo my jego znali, bo gdzieściś po świecie jeździł i gdzieściś w wielkich miastach siedział… Komisary rządzili, wekunomy, a te już, oj, bodaj im dobre nie bywało, bodaj ich dzieciom i wnukom Paa Bóg za wszystkie nasze krywdy odpłacił!…
Im więcej ośmielał się i ożywiał, tym więcej chłopskich wyrazów i zwrotów mowy z ust mu wybiegało. Same przez się, bez jego wiedzy, powstawały one z dna jego pamięci, razem z wywoływanymi stamtąd przypomnieniami przeszłości. A ożywił się i ośmielił tak, że aż wyprostował nieco zgarbione swe plecy, głos nieco podniósł i gestami rąk, na które co chwila opadały strzępy podartych rękawów siermięgi, mowie swej wtórować zaczął.
— Ziemia była ni to zła, ni to dobra, żytnia, z kawałkiem pięknego wypasu, chleba było dość, dwa woły, koń… dzieci rosły, żonka była zwyczajnie sobie pracowita baba… na pańszczyznę chodzili, ale ot, i nie narzekali na nic. Z wolą boską zgadzali się i żyli… Aż tu na jeden raz wszystkie biedy na człowieka spadły. Woły jednego miesiąca pozdychały, czort ich wie, co im takiego stało się; a jak woły pozdychały, trzeba było jednym koniem wszystko robić: i orać, i dostawy wozić: żywioł osłabł tak, że już ledwie nogami ciągał, a cała bieda na chłopa. „Wekunom, do którego nasze sioło należało, był bardzo zły. Proszę, bywało: „Dajcie wołów!” a on: „Rób, chamie, koniem, a jeżeli on nie zdąży, żonkę do oługa przyprzęgnij…” I śmieje się, bestia, jak diabeł z duszy człowieczej, kiedy ją w całkowitość mocy swojej weźmie. No, ale dobre jeszcze bywało, kiedy śmiał się, innym razem, kiedy swojej roboty człowiek z przyczyny, że wołów nie miał, nie zrobił, bił, katował… Oj, panoczku, co to i wspominać? życie zaczęło się takie, że już i w piekle gorzej nie może być, a tu i głodne lata przyszły, i cholera żonkę zabrała, i człowiek odzinoki pozostał z trojgiem dzieci, między którymi najstarszemu synkowi piętnasty roczek szedł…
Umilkł znowu na chwilę, lecz widać było, że wnet znowu zacząłby mówić, bo raz wywołane wspomnienia wichrem zaszumiały w starej jego głowie i zapadłej piersi, ale sędzia z roziskrzonym okiem i rumieńcami, któr” zaczynały wybijać się na jego białe policzki, wpadł w mowę ostro wymówionym pytaniem:
— A pan twój? Cóż? Nie dopomógł ci? Nie ratował? Czy nie widywaliście go nigdy?
— Widywali, panoczku, czemu nie widywali? Przyjeżdżał, to i co, ze przyjeżdżał, kiedy do niego dostępu nie było? Komisary sami ze wszystkiego jemu rachunek zdawali i tak samo z ludzi, który dobry jest, a który zły, to jeszcze i poproszą, ażeby dla pańskiej powagi złych sam obić kazał…
— I rozkazywał bić? — zapytał znowu sędzia.
Dziad myślał chwilę. Widać uczuwał chęć i potrzebę wypowiedzenia szczerej prawdy. Na koniec odpowiedział:
— Różnie bywało, bo to, paniczu, pan nasz także swoje biedy miał, pańskie biedy, bardzo dużo po świecie groszy rozrzucał, to mu ich czasem i brakowało…
Tu coś na kształt filuternego, złośliwego uśmiechu wykrzywiło bezbarwne i bezzębne usta żebraka.
— Kiedy przyjedzie bez tej biedy, to dobry, taki dobry, za choć jego do rany przyłożyć. Zwołuje wtedy ludzi przed dworski ganek i pyta się sam: „A jak wam? A czy wam czego nie treba? A czy wam komisar i wekunomy krywdy nie robią?” My to wtedy milczym zawsze jak te kamienie, bo wiemy, że pan prędko znów pojedzie sobie, a komisar temu, kto by na niego skarżył się, chyba by już ze wszystkim szkórę zdarł. Ale pan sam do nas podchodzi, z jednym pogada, drugiemu i hroszy da, a czasem skrypki sprowadzić każe, na stole kiełbas i ogórków postawi i mówi: „Potańcujcie sobie, dzieci, pobawcie się!” I my tańcujem, a pan czasem dzieuczata łapie i także z nimi po trawie kruciela wywija, aż lubo patrzeć… a piękny był mężczyzna i taki w sobie wielki i dumny, zwyczajnie pan…
Tu Aleksy von Szarlow, z okiem błyskającym, przez zaciśnięte zęby wymówił:
— Bawił się ludźmi jak lalkami, łaskawego pana grał! Głupiec!
I głośno dodał:
— No, a jak ze swoją biedą przyjedzie, jak mu pieniędzy, brakuje, to co wtedy?
— Wtedy, paniczu, to z nami było już źle, oj, jak źle! Niechaj o tym gadają te kosteczki białe, co przed czasem schowały się pod żółty piasek mogiłek tych, co kole naszego sioła krzyżykami i jodełkami sterczą. Wtedy pan żąda?, żeby jemu komisar dużo hroszy dawał, a on kiedy ich nie miał, bo połowę już panu oddał, a połowę sam szelma ukradł, wszystko na nas chłopów walił. „Dochodów, mówi, nie ma, bo chłopy złe, leniwe, nie robią… chłopy złe, mówi, bo pan dla nich zanadto dobry, ze wszystkim ich rozpuścił.. Srogości na nich treba, mówi, bizuna, to i dochody zaraz będą…” Pan i bez tego już w złym humorze, w okrutną złość wpada, i wtedy już piekło… Kiedy w złość wpadł, wtedy o niczym nie pamiętał, krzyczał tak, że my wszyscy jak te listki osinowe trzęśli się ze strachu: „Ja nad wami pan! krzyczał, ja z wami wszystko zdziałać mogę, co zechcę; mnie taka nad wami władza dana, zabiję, powywieszam, bydlęta!” Wieszać nikogo nie powiesił, ale siec kazał i z chaty do chaty jak psy przepędzał lepszemu lepszą ziemię, gorszemu, niby to za karę, gorszą dając…
Zadyszał się dziad od długiego mówienia, jękliwe westchnienia zatrzęsły jego piersią, spuścił powieki i odpoczywał chwilę.
Aleksy von Szarłow przeciągnął rękę po czole i z cichym Bykiem oburzenia wymówił do siebie:
— Tyran! Nikczemnik! Okropna historia!
Dziad z chwilowego jakby snu obudzony opowiadał dalej:
— Raz, ot i na mnie taka dola przyszła, z przyczyny tych wołów, co pozdychały, i tego, że jednym koniem człowiek ani jak zrobić nie mógł wszystkiego, co jemu przykazane było. Przyjechał pan komisar na mnie ze skargami, a na moją gorzką niedolę panu widać wtedy hroszy brakowało, bo był okrutnie zły. „Wysiec! krzyknął, i za karę do tej chaty, co wali się, na najgorsze piaski przesiedlić!” Wysiekli. Człowiek ledwie z duszą wyszedł, a tu jeszcze każą jemu wynosić się z tej chaty, do której już przyzwyczajenia nabrał, i schodzić z tej ziemi, którą od swoich najmłodszych lat orał, a przenosić się na taką, z której tylko żółte dziewanny jak las wyrastały, a przy ździebełku owsa albo żyta jak, bywało, staniesz, to drugiego i okiem nie dojrzysz. Co począć? Człowiekowi i wprzódy już życie było tak zbrzydło, że patrzysz, bywało, patrzysz, na jaką wysoka gałąź i czort do głowy swoje diabelskie myśli nawodzi… Żeby tak postronek, hej! ale i najbiedniejszemu robakowi nie łatwo rozstawać się z tym światem. Myślał ja, myślał i wymyślił. Nogi za pas i hajda na Wołyń! Byli takie ludzie, co i tę myśl podali i potem dopomogli; uciekłem.
— Na Wołyń uciekłeś? Dlaczegóż na Wołyń? — zapytał sędzia.
Dziad uśmiechnął się.
— Panicz naszych chłopskich obyczajów nie zna i chłopskiej mowy nie rozumie: ja nie na Wołyń uciekał, to tylko tak u nas mówiło się, ja nie wiem, dlaczego to tak mówiło się, że kiedy jaki chłop uciekł, to mówiło się, że on na Wołyń uciekł. Ale ja i naprawdę na Wołyniu był, i gdzie ja nie był, i czego ja nie robił, i czego ja nie cierpiał! Zwyczajnie, tułacz bezdomny, a jak ten zając przed psami chowający się, żeby go odkrywszy nazad czasem, skąd on uciekł był, nie przywiedli…
Mówił więcej teraz do samego siebie niżeli do tego, który słuchał go z brwiami ściągniętymi groźnie i srogo, z uwagą „wytężoną i z oczami świecącymi palącym, bolesnym współczuciem. Głos jego stawał się coraz jękliwszym, ale mówił coraz szybciej, i byłby pewno już mówił długo, nieprzerwanie, bez końca, gdyby mu> był Aleksy von Szarłow nie przerwał pytaniem:
— I z tułaczki swej wróciłeś zapewne wtedy dopiero, gdy, was wszystkich uwolniono spod pańszczyźnianego jarzma?
— Wróciłem ja, panoczku, wróciłem w te strony, jak tylko wolność nastała; ale co z tego wrócenia? Człowiek jak był tułaczem bezdomnym, tak już i został.
— Dzieci w nieobecności twej poumierały? — z cicha zapytał von Szarłow.
— Jedna córka zmarła, druga dokądściś daleko do drugiego powiatu za mąż wyszła. Do syna ja, panoczku, przyszedł, który żywię i niedaleko naszej wioski we dworze za parobka służy.
— A mówiłeś, że nie masz dzieci?
— Nie ma, panoczku, ze wszystkim nie ma.
— A syn, który żyje?
Dziad głową pokiwał.
— On żyje; ale jego dla mnie nie ma. Albo on do mnie przywykł? Albo ja jego wyhodował? Albo my razem w polr chodzili orać o bożym ranku i razem na boże skowronki oczy podnosili, albo kiedy razem nad dolą naszej zapłakali? Gorzka bieda wygnała mnie z chaty, kiedy jemu szesnasty roczek szedł, a teraz on już sam siwy i dzieci swoje oohodował. Ani ja tych swoich wnuków rodzących się widział, ani ja na ich chrzcinach bywał, ani ja ich małych na rękach swoich nosił. Cudzy ja im, cudze mnie one. Przyszedłem, zdziwili się, z początku dobrze obeszli i przyjęli, ale potem: „Idź. dziadzie, na te drogi, po którycheś całe życie chodził, a u nas darmo chleba nie jedz… Ty nam choć ojciec, nie ojciec; choć dziad, nie dziad…” To i poszedłem, drzewo w mieście piłowałem, póki paralusz nie tknął, a kiedy Pan Bóg na mnie tę ciężką chorobę spuścił, to choć i wstałem z niej, do roboty już mocy w krzyżach i rękach nie było! Pod kościołem siadłem i tak już umrę sierota niebogi, bezdomny, bezdzietny l sponiewierany… Jakby ten łajdak ostatni, co całe życie tylko pił i hulał, a ja nie pił i nie hulał, tylko wywarła się na mnie wielka złość i niesprawiedliwość ludzka…
Teraz już umilkł, ręce opadły mu wzdłuż ciała, a na nie opadły strzępy podartych rękawów siermięgi. Plecy jego zakreśliły już linię zupełnego półkola, a po twarzy nisko spuszczonej pociekły duże, rzadkie łzy.
Von Szarlow całą postacią swą nad biurem pochylony pochłaniać się zdawał wzrokiem tę ludzką postać, więcej do zdeptanego robaka niż do człowieka podobną. Zdawało się, że tuż, tuż wyciągnie ku niej ramiona. Nie uczynił jednak tego, tylko zdławionym od łitosnego wzruszenia, a przez gniewne oburzenie wstrząsanym głosem zapytał:
— Jakże się nazywał ten pan twój, sprawca twojego nieszczęścia?
Dziad w łzawej zadumie swej nie dosłyszał pytania, podniósł nieco twarz i wyszeptał:
— O co pytacie, panoczku?
— Jak nazywał się pan twój? Chcę o tym wiedzieć, bo może — dodał do siebie — spotkam tu kiedy jego potomka…
Dziad odpowiedział:
— Pan nazywał się, oj, troszkę zapomniał… Aha, nazywał się fon Szarlow.
— Co? — krzyknął sędzia. — Jak?
Dziad powtórzył:
— Fon Szarlow, panoczku, ot i imię jego przypomniałem sobie, Paweł fon Szarlow… pułkownikiem huzarów był…
Aleksy wyprostowany, sztywny stał twarzą zwrócony ku oknu, a plecami ku temu, z którym przed chwilą rozmawiał. Obu dłońmi przyciskał czoło, do którego buchnęła ognista fala krwi, a w piersi mu szumiały dziwne jakieś wykrzyki i jęki…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Czy teraz, Sergiuszu, kiedy ci opisałem historię mojego Skomoroszki zrozumiesz dlaczego, nim wziąłem się do kończenia tego listu, jak zranione zwierzę rzucałem się po moim mieszkaniu nie chcąc nikogo widzieć, nic słyszeć i tylko słuchając, słuchając słuchając burzy własnych myśli, i tylko patrząc, patrząc, patrząc w obraz tego kochanego, dobrego, niezapomnianego człowieka, na który mi dziś spadła taka łzawa i krwawa mgła?… Północ wybiła, kiedym zdołał na koniec wrócić do rozmowy z tobą; a teraz jest już trzecia godzina ranna, noc minęła, siny świt dnia zagląda do moich okien…
Co ja z tym teraz pocznę? Jak ja wyjdę z tych sieci, w które mię pochwyciły najdroższe pojęcia i najmilsze uczucia moje? Kto teraz na mojej głowie postawi stopę mszczącą losy Skomoroszki? Kto za winę mego ojca wyda na mnie wyrok: „Zgiń!” Kto w moich oczach i w obliczu zmarłego będzie miał prawo rzucić wyrazy: „Głupiec i nikczemnik!” Ojciec mój, Sergiuszu,, był dobry, dobry, dobry; mówię to i krzyczę sobie i tobie, mówić to i krzyczeć chciałbym całemu światu, tak to gorąco czuję, tak o tym silnie przekonany jestem. Jednak popełniał on to, co ja nazywałem zbrodnią, odkąd usta moje poraz pierwszy wymówiły wyraz ludzkiego współczucia i rozumu. Czy ludzie naprawdę bywają dwoiści? I ot, przyszło mi na myśl: czy on tylko jeden?… Trzeba by nad tym zaprowadzić dochodzenie śledcze. O, te dochodzenia śledcze! jakie one wielkie nauki z sobą przynoszą!
Czy ja tak zdenerwowany jestem, że jak histeryczna kobieta halucynacji doświadczać zaczynam? Ot, najwyraźniej słyszę głos Edwarda, mówiący. „Determinizm, determinizm, my dear friends, co czynicie z teorią deterministyczną?” Widzę nawet tego angielskiego w naszym koleżeńskim kółku intruza; siedzi, ot tam, na kanapce, pali wyborne cygaro i w jednej czwartej zaledwie otwierając usta śmieszną i świszczącą mieszaniną dwóch języków wciąż prawi: „Szukajcie przyczyny, my dear friends, szukajcie wpływów, człowiek jest sumą działających nań wpływów! Determinizm, my dear friends, determinizm!”
Szukać przyczyn, szukać wpływów, dochodzić, jakim sposobem człowiek staje się sumą okoliczności, czasu, miejsca, własnego i cudzego życia, toż to jest śledztwo… Więc śledztwo czynić trzeba nie tylko w kłótniach i mordach jednostek? Śledztwa teraz tego ja pragnę i dopełnić go muszę, bo inaczej nie odnajdę nigdy straconego spokoju. Jeżeli mnie kochasz i jeżeli kochasz swego ojca, ty, Sergiuszu, wołaj sam w ognisku, z którego rozchodzą się i na szerokie przestrzenie padają pojęcia namiętności i wyroki nasze, wołaj, proś, krzycz: „Śledztwa, śledztwa! nie ma sądu bez śledztwa! róbcie dochodzenia śledcze wprzód, nim za popełnione winy zawołacie: Zgiń! nim na naszych albo pomarłych ojców naszych głowach oprzecie mszczące swe stopy!” Ja kochałem ojca swego i ty swego kochasz; ale jeżeli ktokolwiek takim już stał się wrogiem sentymentów, że i tego nie ma, zostaje jakieś uczucie solidarności krwi czy honoru… Więc jakże? prawnikami przecież oba jesteśmy! Wiedzieć o tym musimy, że co nam, to i innym… Więc jakże?
Znowu godzina upłynęła i już nie sine świtanie, ale blask wschodzącego słońca zaróżowią szyby moich okien. Myślałem, myślałem, myślałem, ale nie tak jak wprzódy, na kształt szaleńca rzucając się po mieszkaniu swoim i zaledwie mogąc powstrzymać się od uderzania głową o jego ściany. Myślałem spokojnie, pozytywnie, nieruchomie w fotelu swoim, wzrok zapuszczając w nieskończoną pstrociznę ludzkich obyczajów, ustaw i kolei. I wiesz ty, bracie Sergiuszu, jakie ja po rozmyślaniach tych słowa ci nakreślę?
Zdziwisz się, bo obaj nie mamy zwyczaju cytować ustępów z Pisma Świętego. A jednak teraz z mocą nadzwyczajną przypomniałem sobie ustęp jeden, ten oto: „Kto z was bez grzechu, niechaj w grzesznego brata rzuci kamieniem”. Może wolisz coś zupełnie świeckiego, nie napiętnowanego pojęciem nadprzyrodzoności, której oba zwolennikami nie jesteśmy. I owszem. Tylko trzeba, żebyś wprzódy wiedział, że ludzie wydali mi się tej nocy równymi sobie, więcej jeszcze w grzechu i nieszczęściu niż w cnotach i dostojeństwie. Dlatego myślę, że wobec wspólnych wszystkim słabości ciała i ducha, pokus, które psują, ran, które gryzą, i łez, które się leją, gdy człowiekowi idzie o wydanie nad człowiekiem sądu potępienia, dobrze jest przypomnieć sobie słowa starożytnego mędrca: Homo res sacra homini!