Rocznica

Przed rokiem, w dniu iskrzącej się pogody letniej, szła w pole tak szczęśliwa, że zdawało się jej, iż stopami nie dotyka ziemi. Świat był dla niej, nie światem, ale rajem. Jak bogowie nektarem, żyła miłością. Kochana i zakochana przebywała święto życia, nie myśląc o tem, że mogą po niem nastąpić dnie powszednie. Wsparta na ramieniu narzeczonego szła drogą polną, wśród zboża dojrzałego, rozmawiając o rzeczach tak lekkich, skrzydlatych, wdzięku pełnych, jak motyle. Mówili ze sobą o podróży poślubnej. Kraje nieznane, ludy ciekawe, stolice, góry, jeziora, wodospady, cuda natury i czary sztuki — w otoczeniu cudów i czarów samotność we dwoje. Gdy jesień chmurnem czołem wzbije się pod niebo, a mglisty płaszcz zarzuci na drzewa posmutniałe, wtedy roztoczą skrzydła i ulecą. Ulecą w wiosnę pachnącą, w lato rozkwitłe, jak dwa wolne ptaki ważyć się będą na złotych skrzydłach w bezchmurnych błękitach. Serca ich to kosze nenufarów wodnych i goździków purpurowych, a nadzieje, marzenia — chór słowików śpiewających i rój skrzydlatych motyli.

Wtem usłyszała cichy płacz. Szedł od samej ziemi, od stóp płowej ściany zboża. Spojrzała. Dziecko maleńkie, w szarej koszulinie, z bosemi nóżkami, tonącemi w gęstych ziołach, z włosami rozrzuconemi, których barwa słabym zaledwie odcieniem różniła się od barwy kłosów. Łzy ciche, ale rzewne, oblewały mu twarz drobną, jak gęsta rosa główkę bladego kwiatu. Dziwny, przydrożny kwiat, płaczący w chwili, gdy świat nie światem jest, ale rajem! Czego ono tak płacze?

W górach nie zatrzymają się długo, bo może tam być zimno. Chłód to ostrze, a ją, u jego boku, z lekka nawet nie draśnie nigdy żadne ostrze natury, ani życia. Przyszłość jej to ciepły i miękki aksamit. Przelotem tylko spojrzą na Aar,. „co wody zielonemi spada”, i ulecą tam, gdzie „kapią bluszcz i róże”.

Minęli dziecko, płaczące pod ścianą zboża. Już nie słychać cichego szlochania. Jednak czego ono tak płacze? Obejrzała się i zobaczyła, że za nią obróciło oczy. Z za grubej szyby łez prześwieca w nich błękit turkusowy. Włosy jak kłosy, oczy jak turkusy, koszulina jak ziemia, u bosych nóżek żółtą kiścią kwiatu wysoko strzela dziewanna.

Ulecą tam, „gdzie kapią bluszcz i róże… ” Tak pięknem było brzmienie głosu jego, gdy słowa wielkiego poety powtarzał, że szła u jego boku coraz dalej, z duszą w tych brzmieniach roztopioną, czując, że ją „wzięły duchy i gdzieś w niebieskie uniosły lazury”.

Tylko potem, w noc późną, kiedy sama jedna przez okno otwarte patrzała na gwiazdy i dzień przeminiony jak sznur gwiazd przez pamięć przesuwała, smugą leciuchnego obłoczku przewinęło się po jej niebie zapytanie: — Czego dziecię to tak płakało? Przewinęło się zapytanie, zasnuło się za gwiazdy i w złotym ich roju zniknęło

. . . . . . . . . . .

… W rok potem już tylko wspominała.

Orkan przeleciał i uczynił z życia step suchy, twardy, bez palm i oaz. Nie odbyła podróży poślubnej, nie brała ślubu. Z przestworza wypełzł potwór, który nenufary i goździki zdeptał, a motyle potruł. Mniejsza o to, jak mu było na imię, bo mnóstwo takich potworów chodzi po świecie, zamieniając go na pustynię. Świat nie był już dla niej rajem, ani nawet światem, lecz pustynią. W dniu iskrzącej się pogody letniej szła w pole z sercem tak pełnem kamieni i cierni, że zdawało się jej, iż z trudnością stopy od ziemi odrywa. Przebywała żałobę ciężką, nie myśląc, aby po niej przyjść mogła pociecha. Szła sama jedna drogą polną, wśród zboża dojrzałego, i sama z sobą rozmawiała o rzeczach przeminionych. Ci, którzy szczęście utracili, miewają pamięć pełną rocznic, które obchodzą zdwojonym płaczem. Dziś rok… dziś dwa lata!… Są to takie dnie zaduszne, w których serce, nad skrytą w nich mogiłą, uderza w żałobne podzwonne. Ona dziś obchodziła rocznicę rajsko przeżytego dnia i po wiele razy owijała dokoła serca wieniec uwity z grobowych nieśmiertelników. Szorstki był i ciężki; płatki jego przeszywały ją zimnemi ostrzami. Odkąd tęczowy brylant jej przepalił się na czarny węgiel, czarność okryła przed nią niebo, ziemię i przyszłość. Myśli, że razem ze szczęściem swem umarła, i przyszłość będzie dla niej podróżą pośmiertną. I oto dostała się jej ta podróż w udziale zamiast tamtej — poślubnej! Lęka się jej i wcale nie wie, po co odbywać ją będzie, skoro nie widzi przed sobą nic, ku czemuby szła z ochotą.

Powiodła wzrokiem dookoła: wszystko tak samo, jak było rok temu, dziś rok. Pogoda iskrząca się błękitem i złotem, dwie płowe ściany zboża, na wysokiej łodydze żółta kiść dziewanny… Wszystko tak jak rok temu… Upaść tylko na klęczki, czołem uderzyć o ziemię i modlić się za świeżą, ufną, gorącą duszę swoją, która umarła na łożu zwiędłych nenufarów, pod całunem otrutych motyli. Na jej miejsce wstąpiła w nią dusza inna: gorzka, gniewna, posępna, pełna odraz i łez… Młode drzewo przydrożne objęła ramionami, pochyloną jej głowę giął ku ziemi kamień nieszczęścia.

Wtem usłyszała w pobliżu płacz dziecka. Szedł od samej ziemi, od stóp płowej ściany zboża. Spojrzała. Dziecko maleńkie, w koszulinie szarej, z bosemi nóżkami, tonącemi w gęstych ziołach, z włosami rozrzuconymi, których barwa słabym zaledwie odcieniem różni się od barwy kłosów. Łzy ciche, ale rzewne, oblewają mu twarz drobną, jak gęsta rosa główkę bladego kwiatu…

— O dziwny, przydrożny kwiecie, któryś płakał wtedy, gdym szła w parze ze szczęściem i płaczesz teraz, gdy samotna, usta spieczone przykładam do szorstkiej kory drzewa! Ktoś ty jest dziecko ? czego płaczesz ?

Pochyliła się i zobaczyła, że wzniosło ku niej oczy. Z za grubej szyby łez prześwieca w nich błękit turkusowy. Włosy jak kłosy, oczy jak turkusy, koszulina jak ziemia, u bosych nóżek dziewanna strzela wysoko żółtą kiścią kwiatu.

— Ktoś ty dziecko ? Czego płaczesz ? Byłeś w dniu święta mego i jesteś w dniu żałoby. Płakałeś, gdy byłam w raju, i płaczesz znowu, kiedy przebywam pustynię. Drogiem mi jesteś. Drogiem jest każde ziarnko piasku, które wynosimy na sukni z przechadzki po krainie szczęścia. Obojętnie wówczas ominęłam cię, bo w krainie szczęścia świeci słońce oślepiające i głos najdroższy w nie bieskie unosił mnie lazury. Ale teraz mam oczy gorące od płaczu i widzę lepiej. Powiedz, kwiecie przydrożny, jakie uderzyły w ciebie grady, jakie sparzyły cię piołuny? Możeś głodne? Mam dom pełen chleba i mleka, pójdź do mego domu. Gdy w białem mleku zaróżowieją twe blade usta, bólowi memu ubędzie czerwoności. Możeś głodne, nie chleba, ale pieszczoty ? Pójdź mi na ręce. Dopóty oczy twe poić będę słodyczą pocałunków, aż oschną w nich słone łzy. Możeś po zmarłych rodzicach sierotą? Pójdź mi na serce. Jemu również odumarło szczęście!

Wyciągnęła ramiona, zaokrągliła je dookoła drobnej postaci i objęła — próżnię. Płowe kłosy stały ścianą gęstą, żółta dziewanna kwitła na łodydze wysokiej, lecz płaczącego dziecka nie było. Tam, gdzie je widziała, liliowe brunelki, stojąc w wyprostowanych postawach, mówiły: nie było go tu wcale!…

Cóż to znaczy ? Widmo ? Najpewniej widmo, skoro pierzchło, zniknęło. W dzień zaduszny wywołało je wspomnienie. Ziarnko piasku, wyniesione na sukni z przechadzki po raju, zamigotało przed oczyma i z wiatrem — umknęło.

Lecz tego widma i tego źdźbła piasku myśl jej uczepiła się, jak tonący liny ratunkowej, myśl gorzka, żałosna, pędząca po przestworzach za kroplą słodyczy, za iskrą światła.

Wracała do domu zamyślona. Zapytywała: czem jest to, co płakało wówczas, kiedy była szczęśliwa, i płacze teraz, kiedy cierpi? Odzie są blade usta, które, gdy zaróżowią się w białem mleku, bólowi jej ubędzie czerwoności? Kędy na żałobne podzwonne uderzają serca, którym tak, jak jej sercu, odumarło — szczęście?

Idzie ich szukać. Idzie szukać biednych kwiatków przydrożnych, pobladłych… sierocych…