Widma

I

Wiele rzetelnego przeczucia było w tem natchnieniu, które przed 27 laty wydało z siebie Widma. To, o co się Orzeszkowa w trwodze miłosnej lękała, przyszło. Sielanka nowego Pawła i Wirginii z Wilna rozpostarła się na wielki obszar ziemi naszej. Ale ta rzeczywistość, która nas wszystkich ogarnęła, nie zabawia się już w dziecinne rojenia: ryczy jak potwór, przeraża i odrętwia, zmiata i niszczy, posadami bytu wstrząsa.

Sen o wiekuistem szczęściu człowieka, marzenie o niezachmurzonej pogodzie społecznej — uzbroiły się w żelazo ogniste i bombę i tą bronią walczą o jaśniejące wszechdobrem jutro ludzkiego ducha. Rewolwer, sztylet, topór powyrastały na samodzielne potęgi i władają losami i żywotami ludzkimi.

Niemiłosierdzie okrutne przejmuje na wskroś złotą sielankę Julka i Lusi. Idą tłumy w przyszłość pod hasłem bratobójstwa; krwią zapływają oczy, we krwi broczą dłonie, krew obryzguje twarze; z przekrwionych mózgów wychodzą upiory, świeżej wciąż krwi żądne. Urzeczywistniając sen miłości wszechludzkiej, człowiek stał się dla człowieka hyeną: zbezczeszcza groby, znęca się nad trupami, śmierć nawet samą zaprawia srogością, hyenom nieznaną. Życie ludzkie utraciło już wszelką cenę — złamanej szpilki szekspirowskiej nie warte. Aby dziś człowieka zabić — z chciwości lub zemsty, dość tylko sięgnąć po narzędzie zabójcze. Rozhulała się sielarka i w wir swój wciągnęła wszystkie męty społeczne.

A tych mętów jest może tyle, ile jasnego przezrocza: toć pracowały na nie długie lata ciemnoty. Gdy społeczeństwo trzymano w stanie anorganicznym, uniemożliwiającym życie i zaledwie zapewniającym trwanie, musiały te męty najpierwsze od wstrząśnienia się poruszyć — i wydobyć nawierzch. Z nich też głównie skorzystał bojowy socyalizm.

Nie takich walk i czynów pragnęli przewódcy tłumów, prowadzonych w przyszłość po sytość, sprawiedliwość i wolność.

Szturmując do nieba, nie myśleli wytwarzać piekła i samym sobie i tej ziemi, która ich z siebie wydała. Dla nich te gminoruchy krwawe miały być wspaniałą pracą nad przebudową świata i — w ścisłym z nią związku — pokuszeniem się o postęp polityczny państwa, w którem żyć musieli. Inną miała być armia wiekuistego szczęścia, innymi place boju, innemi zwycięztwa. Ale fizyczne narzędzie, twórcza metoda pracy i walki miały być odrazu temi samemi, jakich dziś używa dzicz do gwałtów, rozbojów i mordów: i tu właśnie tkwi przekleństwo ruchu.

Walka na dwa fronty: z potężnem państwem i z potężniejszym jeszcze od niego ustrojem dzisiejszych społeczeństw ludzkich — z samą naturą czynną w dziejach — od taktyki krwiożercej znikczemniałą. Rewolucya polityczna zamieniła się w pompowanie rewolucyjnego powietrza; rewolucya socyalna — w jedno prawie nieprzerwane pasmo przestępstw i bezrządu. Z chwilą, gdy pacholęce nauczycielstwo, a częściej jeszcze oślepiająca pycha, sięgnąwszy po cel niedościgły, spotkały się z fatalizmem niemocy, nożowa metoda walki musiała i skalę czynów i dobór czynników potępieńczo obniżyć. Pod zawołaniem braterstwa przy takiej metodzie można było zorganizować tylko hordę, nie lud. Zaraźliwe hasło grabieży i mordu, wydane dla celów rewolucyjnych, padając w masy ciemne i chciwe, rozbudziło w nich instynkty zwierzęce. Raz wywołany prąd zgasił ideę; krew bratobójcza zalała teoretyczne ognisko miłości człowieka dla człowieka. Rewolucya zamieniła się w rozbój i coraz ohydniej się zwyradniała.

Czarowny motyl wiekuistej szczęśliwości, za którym pognały tłumy, nie o przebudowaniu świata, ale o jaknajlepszem nasyceniu się marzące — uleciał w nieskończoność wieków, która sama jedna tylko zdoła podjęte zagadnienie rozwiązać.

A na tej smutnej, biednej, ciemnej, tylu już strumieniami krwi i łez przepojonej ziemi po całej tej kampanii Czerwonego Sztandaru pozostanie — zniszczenie, większy niż przedtem niedostatek, mniej pracy, mniej jej owoców, bo i mniej ruchu, rzeczywistego wytwórcy bogactw społecznych.

Nikt jeszcze dotąd nie wymyślił lepszej metody samobójstwa, prostszej drogi do niemocy i zagłady. Socyalizm, czyniąc sobie z kraju naszego pole doświadczalne, wiedział co czyni: żadne inne społeczeństwo w ludzkości całej nie było tak, jak nasze podatnem, bo żadne inne nie było tak, jak nasze ciemnem i słabem.

I oto stoimy nad przepaścią: jedność narodowa rozbita, społeczeństwo wstrząśnięte, wzburzone, legenda naszego rozwoju przemysłowego rozwiana; ten sam robotnik, któy miał być zbawionym na początek przez wyższe zarobki, może nie znaleźć już i najniższego. Widmo głodu wyszczerza zęby — a Boga, któryby je odpędził niema. Lada chwila przeznaczenie strąci nas w przepaść, jeżeli to samobójstwo okrutne nie ustanie. Z położenia, które nam zgotowała jedna przemoc, nie wydobędzie nas druga. Rewolucya wraz z nieodstępnym rozwojem przejdzie w stan endemiczny i warunki bytu ogólnego coraz bardziej zaostrzać nam będzie.

Takim jest bilans naszych gminoruchów socyalistycznych. Jeżeli o wartości społeczeństwa roztrzyga stopień poszanowania praw jednostki ludzkiej i samego jej istnienia; jeżeli je nad poziom hordy pierwotnej wynosi jedynie tylko suma jego codziennej pracy duchowej, fizycznej, materyalnej, umysłowej i moralnej, potęgująca jego własną istotę; jeżeli miarę siły społeczeństwa daje zwartość jego atomów — jakaś organiczna kohezya stanów, zawodów, grup i jednostek, której żadne przeciwieństwa i walki nie rozerwą — to nie było jeszcze w dziejach świata społeczeństwa tak bezsilnego, nędznego iak nasze w chwili obecnej. I tu owe trwogi Orzeszkowej, które dały natchnienie do Widm, pałają najżywiej, sprawdzają się najokrutniej.

II

Ten ruch nieszczęsny porwał nam dziecko jako typ czystego, naiwnego istnienia. Dziś dzieci bywają wspólnikami band rozbójniczych; dziś dzieci jednych towarzyszów swoich wieszają, innych biorąc w obronę, dla solidarnego pomszczenia mniemanej krzywdy, katują ich rodziców. Dawne dziecięce uciechy znikają. Za najcięższych czasów Hurki chłopiec w ogrodzie Saskim zabawiał się ukradkiem w sztyftowanie wojska polskiego; dziś w parku Ujazdowskim najmilszym mu jest „Łapacz”, odtwarzający sceny policyjne. Dzieci robotników na podwórzach domów wydrwiwają inne, przyodziane w strój uchodzący za narodowy. Trzynastoletnie podrostki w Nałęczowie wykrzykują na Macierz Szkolną polską „maciora”! Jedenastoletni odziomek w szkółce przygodnej zawodzi piosnkę dziecięcą, w której jedna zwrotka kończy się słowy: „Będziem narodowców rżnąć”! Ojciec robotnik zabrania terminatorowi bratać się z majstrem — wyzyskiwaczem, nie pozwala mu na dziecięcą przyjaźń w majstrowskiej rodzinie: w szkole nienawiści chce wykształcić okrutnika. Gąska, może czternastoletnia, spostrzegłszy w sklepie puszkę z napisem: „Na kościół Zbawiciela”, gniewnie woła: „Precz z tem! nie potrzeba kościołów”. Wszystko to dojrzewa w słońcu naszego socyalizmu…

A tymczasem przeczulenie dusz; jakaś histerya idealizmu, nakazuje czcić dziecko jak bóstwo. Do woli jego ma stosować się nauczyciel, bez odwołania się do jego rozumu nie może nadawać kierunku zadaniom i znojom szkoły. Piętastoletnie wyrostki z „partyi”, bez elementarnej nawet nauki, prowadzą sprawy społeczeństwa, na ostrzu noża roznoszą programata społeczne; nasycone bibułą i frazesem, zwalają stare ustroje świata, wyłamują mury przesądów, odświeżają ludzkość zatęchłą tchnieniem przyszłości, w której nie będzie już ani bogatych, ani biednych, ani panów, ani sług, ani wyższych i niższych — lecz wszyscy równi, jak morze wiecznie spokojne, w jakie wpatrzył się młodzieniaszek, ale jakiego nie zna, nie znała nigdy Natura. Precz ze zgnilizną! a zgnilizną dla takiego mędrca jest wszystko, co było, zanim na świecie stanęła jego kołyska. Zgubna zarozumiałość poznieprawiała najlepsze, szczerą otuchę wzbudzające siły. Paradoks i sofizmat, wypierając logikę, uniezdalniają do wiedzy, ubożą społeczeństwo, tak właśnie wiedzy potrzebujące. Niedaleko odbiegł od prawdy jeden z najwybitniejszych ludzi w narodzie, gdy w rozmowie ze mną całą tę nawałnicę dzisiejszą nazwał paidokratią.

Wraz z dzieckiem zaciągnęła się pod sztandar odrodzenia świata w Polsce kobieta. Kto przegląda ponury listy kaźni, tego uderza ogromna liczba kobiet, wyrywanych ze społeczeństwa. Jak charakterystyczną dla całego ruchu jest jego młodzieniaszkowość, tak znamieniem jego niestartem pozostanie wielkie w nim uczestnictwo kobiety. Nie tego chciała dla niej Orzeszkowa, kiedy ją wyrywała z odwiecznego niedołęztwa, usprawiedliwianego wątłością natury, potrzebą opieki męzkiej, która najczęściej, o ile nie była blagą czczego formalizmu, stawała się przemocą gnębiącego przywileju; nie o tem dla niej marzyła, kiedy ją zwracała ku światła i pracy, ku czynom, myślom i uczuciom społecznym; inną przyszłość i rolę w społeczeństwie jej wskazywała, kiedy z etatu życia męzkiego i władzy męzkiej przenosiła ją na etat życia własnego i władzy własnej nad sobą. I co? Życie odpowiedziało na marzenia chichotem. Lusia Otocka może nie znalazła ani jednego godnego siebie sobowtóra, ale tysiące młodych, zaledwie rozkwitających kobiet poszło tą samą drogą, z której ją student petersburski rwał do stolicy północnej.

I jedno jeszcze rozczarowanie czyhało na wielką autorkę: żyd. Nie doczekała się Orzeszkowa Meirów Ezofowiczów, wskrzeszających legendową pamięć Zygmunta Starego i Wahla: dożyła ruchu odśrodkowego, który gwałtownie z więzi społecznonarodowej wydziera zastępy jako tako uświadomionych, a sięga coraz natarczywiej po masy ciemnych i biednych i przez biedę znieprawianych. Na wspaniałą scenę, zakończającą jedną z najpiękniejszych powieści polskich, odpowiada Syonizm zaparciem się tego wszystkiego, czem Meirowi zgotowała los tragiczny, szlachetność serca i rozległość umysłu. Tradycye pogrzebu Pięciu Ofiar przysłoniła już dawno żądza jakiejś mglistej, majaczącej samoistności, sama w sobie nierozumna, nieszczera, w nieuniknionych skutkach swych samobójcza. Do Syonu oni nie pójdą i gdyby nawet sam przyszedł do nich, nie chcieli by go. Z całego marzenia, jeżeli ono jest, tylko obca cywilizacya może mieć pastwę dla siebie, a nieuniknionem następstwem ruchu odśrodkowego będzie wzmożenie się antysemityzmu.

Ale Oni o tem myśleć nie chcą. „Polak wyznania mojżeszowego”, stał się dziś hańbą w oczach nowych wsteczników żydowskich, jak na wiele lat przedtem był już pośmiewiskiem starych wsteczników polskich. Na pogrzebie takiego Polaka, może już ostatniego z najpierwszych, Henryka Wohla, w maju r. b., nie było prawie wcale żydów: odstręczyła ich polskość. Zato przyciągnął ich odrazu do siebie socyalizm.

W ryczącej sielance dni naszych, Żydzi ogromny biorą udział. Od wygnania ze zburzonej Jerozolimy, od wypędzenia z Cyrenaiki, od kiedy zawitali do Europy, poraz pierwszy w chwili obecnej na ziemi polskiej występują, już nie jako talmudyści i uczeni, nie jako lichwiarze i bankierzy — bodźce i zarazem pijawki ekonomiczne — ale jako siły współczynne wielkich gminoruchów, wypadków dziejowego już znaczenia. Wprawdzie pierwszy ten ich występ na widowni dziejów europejskich nie przyniósł nam szczęścia; ale nie zgotowała go też ojczyźnie swojej i młodzież najetnograficzniej polska, a o tem zapominać nie wolno, że dla żyda uczestnictwo w ruchach socyalistycznych jest jakby dyplomem, wprowadzającym go w życie ideowe Europy. Do burzliwej i burzącej pracy wnieśli, oni niezawodnie całą rasową swą zaciętość i niemiłosierdzie, które zKsięgi Sędziów takim buchają żarem; mogli też wnieść gorący, szczery fanatyzm: ale przeważać wśród nich musi interes, wyprowadzony z jakichś niepojętych, rachunków w inteligencyi przewodniej, a wytryskujący, żywiołowo z naturalnej żądzy mas, rozkołysanych pożądliwością; przeważa upór wysysany z zagranicznej bibuły, którą chciwiej zawsze, jak każdą książkę, chwytają, niż etnograficzni Polacy.

Nie pomyliła się Orzeszkowa, wskazując północ jako tę stronę świata, z której nadciągnie burza. Nie stroją się już Julki rzeczywistości naszej w kostium, który zadziwił Lusię, ale, jak on z Petersburga przywiózł swoje marzenie o robotniku — panie i władcy, tak pokolenie dziś, w nieszczęsną walkę uwikłane, duszę swą po socyalistach z roku 1884 wzięło ze Wychodu. Doktryny zachodnie, nie mogąc dać dążeniom socyalistycznym tego, czego same nie mają: oparcia w nauce, dają im przynajmniej dyalektyczne podścielisko, ale rozpęd żywy jak wyszedł tak idzie wciąż ze Wschodu. I nie osłabia tego przeświadczenia fakt, że cały jeden odłam socyalistów, ten właśnie, który żelaza nie wypuszczał z dłoni, polskim się mieni: to tylko późniejszy nalot, to dla wybranych tylko marzycieli dostępny artykuł wiary czy urojenia. Niedawne spory w Sztutgardzie i w Nancy wyciągnęły prawdę z czeluści. Można się ustroić we wszystko, w kostium, w manifest, w program, w doktrynę, nawet w przekonanie, ale w patryotyzm — nigdy; fałsz wyłazi tu odrazu. Socyalizm wojujący jako burzyciel starego świata — z istoty swej jest beznarodowym; naród jest dla niego tak samo przeżytkiem jak własność indywidualna. Zdobędzie się jeszcze na tolerowanie patryotyzmu, ale wyznawcą jego nie stanie się nigdy. I to również, co najboleśniej zranić musiało autorkę „Nad Niemnem”, przeczuła już autorka „Widm” i, pisząc swą nowellę, właśnie widmom grozy dla narodu się opędzała.. Kto tak jak ona umiał ideę narodowości ukazać — „Pod światłem szczytowem”, ten nawet z praw, zasad i żądz ogólnie ludzkich, z marzeń i tęsknot uniwersalnych, z samego poczucia człowieczeństwa w sobie ssać musiał polski ból.

III

Najwierniejszy socyalizmowi sympatyk — forma dziś najdogodniejsza dla inteligencyi socyalistycznej — nie oskarży Orzeszkowej o pokrzywdzenie doktryny szyderstwem lub karykaturą. Bohaterkę swą ukazuje nam autorka „Widm” rzeczywiście jakby bohaterkę sielanki. Z uroczego pączka rozwija się kwiat niezwykłego wdzięku. On występuje w prawdzie natury młodzieńczej, całkowitej, niepodzielnej, z ideą ale i z chucią; ona jest samem tylko marzeniem i miłością ideału. W nim zmysłowość i duchowość, rzetelna żądza czynu i pycha, egoizm i altruizm, nerw i marzenie działają w nierozerwalnej jedności. Czuć w nim siłę, nie mającą względów na nic, czuć rozpęd do zwycięstwa, któremu obcą będzie litość. Wszelką ofiarę, poświęcenie, cierpienie dla jednostek wyrzucił już Julek ze swego słownika, jak wyrzucił z duszy. Nie będzie cierpienia w jego przyszłem społeczeństwie — przyszłem, ale nie dalekiem; niema tez dziś i w nim samym powołania na męczennika. Ludzkość przerąbał na dwa połcie: jeden z robotników i biednych, drugi z ich wyzyskiwaczy. W pierwszych tylko uznaje prawa jednostki; drudzy niechaj cierpią i giną, bo zginąć muszą. W bezbrzeżnym oceanie ludów, cóż znaczą marne krople pojedynczych istot? Myśl jego zatacza same tylko wielkie łuki, kreśli linie biegnące w nieskończoność. Umysł nie zna oportunizmów i kompromisów; rzeczywistość musi być taką, aby odbiła w sobie marzenie całkowite z zupełną wiernością. Co się oprze — padnie: duch zbawienia pędzi jak dzik w kniei. Nie ma dla Julka wątpliwości, namysłów, wahań: wszystko już rozwiązał, rozciął; cały świat przyszły, gotowy już do stworzenia, czeka w jego duszy na wielką, prawdziwie już nieśmiertelną chwilę ewolucyi. Duch młody pożąda czynów jak błyskawice, pożąda tłumów błyskawicami olśnionych; chce sławy i chwały, a „widma osobistego szczęścia ścigają go wszędzie”.

W tem wszystkiem jest prawda, to wszystko jest w Julku. Inna jest żywiołowość w niej. Ona podczas roku uniwersyteckiego, który jemu przyniósł „sto prawd wspaniałych” i pozwolił stać się nowym człowiekiem — nie odrywała się od książki — oczywiście, zakazanej. Czytała i myślała, a wpatrując się w ciemność swej izdebki na poddaszu żółtego domu, miewała widzenia wielkich sztandarów, na sztandarach wielkich haseł — a pod hasłami — walk wielkich. Widywała tłumy bladych i nędznych, ręce wyciągających do nieba, do słońca — sprawiedliwości słońca: — wschodziło, jaśniało i znikało.

Potem stawały przed nią stosy gorejące… na jeden z nich sama wstępowała z rozkoszą. Do życia potrzebowała właśnie tego, od czego Julek uciekał: ofiary; potrzebowała skrzydeł wielkiej miłości i wielkiej myśli, żyć mogła tylko na szczytach: same rysy czystego, czystością swą pociągającego idealizmu. Gdy Julek po roku wrócił, ona ma jedno tylko wołanie: „Ucz mnie, daj wiedzę, nasyć pragnienie, które mi każe żyć wzniośle wszystkiemi siłami”. Uczył ją więc, dopóki w niej nie rozniecił żądzy „zjednoczenia się najdoskonalszego w wierze, wiedzy i dążeniach”, aż wreszcie dla owego „życia wszystkiemi siłami” porwał ją z sobą do ponurej stolicy.

Miała swe długie godziny idea; ma krótką chwilę natura. Z Julka wybucha miłość namiętna, prawdzie jego istoty odpowiadająca. Idealizm Lusi przebywa próbę ogniową i wychodzi nietknięty. Stają się znowu dla siebie bratem i siostrą — Pawłem i Wirginią czarnych borów przyszłości. Julek, pokonany podniosłością duszy dziewczęcej, choć realista — jak się mieni — powtarza za nią przysięgę, że do śmierci i na wieki będzie dla niej tylko bratem. Po ludzku biorąc, jest to wzgórze psychologiczne sielanki; odtąd już schodzić będą w dół. Chybionym byłby rysunek młodzieńca, gdyby już po przysiędze i pomimo niej, Julek nie prawił „siostrze” o wolnej miłości, o szczęśliwych parach petersburskich, wśród których są i księżniczki, skazujące się dobrowolnie na czarny chleb niedostatku i nędzy. Nie byłoby też prawdy w naiwnym idealizmie Lusi, gdyby przysięga, którą narzuciła była Julkowi, ją samą wstrzymała od ucieczki wespół z nim „z pod ołowianego nieba” — „z grobu” — z Wilna. Ona szczerze ucieka tylko z bratem w idei i dla idei. Jeśli swym listem zabije dziadka, uczyni to bezwiednie, w podnieceniu ideowem, który jest już stałym jej stanem.

Jeden tylko rys w przejawie Lusi wydaje mi się zbytecznym, niepotrzebnym, odbiega od złotego cięcia doskonałej rzeźby: dziecięcy szept z dumy Niemcewicza — wtedy, gdy już drzwi od przeszłości były niepowrotnie zatrzaśnięte. A znowu w postaci Julka, który, nie będąc rozwiniętym charakterem, musi z konieczności występować jako typ, razi jeden rys, skłócony z całością, niesprawiedliwy, krzywdzący już nietylko jego samego, ale cały legion podobnych mu szaleńców. Gdyby wśród nich przeważało przekonanie Julka, że bez nadziei bogactw żyć nie warto, czyżby w biedzie szli na śmierć, niemającą już przecież żadnych bogactw do rozdania? I co znaczy to złote szczęście, stawające przed Julkiem? Dlaczego złote, dlaczego „o srebrnym dostatku dla siebie Julek nie mógł myśleć bez obrzydzenia?” Na co „snują mu się wciąż po głowie marmurowe pałace, lukullusowe uczty, błyskawiczne jazdy i wszelkie możliwe wytworności przemysłu i sztuki?” Gdyby, podając się za ideowca, pożądał tego wszystkiego dla siebie, byłby łotrem; gdy zaś pożąda dla całej ludzkości, jego żądza obraża nietylko jego ideę, ale i najpospolitszy rozsądek. Rzeczywiście socyalistycznem, w rdzeniu doktryny tkwiącem, jest użycie — powszechne i osobiste, które Orzeszkowa słusznie do charakterystyki Julka wprowadza, i to już wystarczyć było powinno. Wtedy byłby Julek typem z r. 1880, zupełnie prawdziwym. Kanony wspólnej własności, doskonałej równości, pracy bez znoju, szczęścia bez chmury i braterstwa ludów — usymbolizowane w krwawo-czerwonej koszuli i pawiem piórku Polaka; zrównanie kobiety z mężczyzną wobec prawa obyczajowego; wskazanie rodziny jako instytucyi zbytecznej, a obowiązku jako gwałtu zadawanego wolności — są ściśle zdjęte z tego radykalizmu czy racyonalizmu bezwzględnego, który usiłuje sięgnąć do samego dna uspołecznienia przez bezdenność jednostki. Sztuka niczego tu nie dodała, nie spaczyła: co jest w życiu to i w niej.

IV

Najpierwszy w czasie, odrazu masy za sobą porywający, zjawił się programat ekonomiczny, jedyny trzeźwy i poważny rozdział wielkiego cahier des doleances socyalizmu. Tak, trzeźwy i poważny, ale jakże po pijanemu i lekkomyślnie wykonywany! Czyli z tego programatu i z całego kłębu pojęć żądz i marzeń, ujmowanych w nazwę „socyalizm”, nic nie wywołało dodatniego wzruszenia w Orzeszkowej — człowieku, a przez człowieka i w autorze? Czy ten świat był dla niej zawsze najlepszym ze światów i nigdy nie dolatywały do niej krzyki bólu, krzywdy i nędzy? Czy klasy posiadające i używające nigdy i za nic nie ściągały na siebie jej gniewu, potępienia, nawet przekleństwa? Już w jednej z najpierwszych powieści, słabo jeszcze pisanej, ale obfitującej w rdzenne pomysły i momenta psychologiczne — w „Marcie” — temat nędzy jest zarazem tematem krzywdy i męki. I ciągnie się już to pasmo przez późniejsze utwory, ieśli nie w temacie głównym, to w pobocznych jego wsporach. A któż to napisał „Niziny” i „Chama”? Człowiek biedny u Orzeszkowej jest przedmiotem troski serdecznej, pobudzającym rozum do krytyki życia i świata — takiego życiego i takiego świata, jakie rzeczywiście są i przy danym poziomie moralności być muszą.

Ten punkt moralny — uszlachetnienia serca — dla poety będzie zawsze pałał najmocniej, bo on sam, duchem narodziwszy się z serca, przez serce tylko świat pojmuje i wyczuwa. Miarę zła na świecie daje poecie nie to i czy taki lub owaki układ polityczny lub społeczny wytrzymuje próbę mądrości, zawsze pohopnej do uważania się za naukową i nieomylną, ale — czy w tym układzie człowiek nie cierpi niesprawiedliwości i czy może korzystać z tych dóbr, po które sięgać kazała sama natura pod grozą znikczemnienia, pod klątwą duchowego zaniku i materyalnej niedoli; czy jest wewnętrznie i zewnętrznie wolnym czy też niewolnikiem? Do tego pytania sprowadza się krytyka wszelkich urządzeń, organizacyi, ucisków, ciemnot i wszelkich nałogowych zboczeń Ludzkości. A że tylko światło wyzwala człowieka wewnętrznego, że bez niego wolność zewnętrzna może tylko zadowolić i zabawić, ale nie podniesie i nie wzmocni, więc Orzeszkowa wielkim głosem przez całe życie swoje wołała o światło dla społeczeństwa — najciemniejszego chyba w Europie. Lepszą przyszłością świata była dla niej przynajmniej taka, w którejby cywilizacya środek swej ciężkości odchyliła od osi materyi a zbliżyła do osi ducha. Lepszej przyszłości nie pojmowała nigdy bez lepszego człowieka: do tego, aby było rzeczywiście lepiej na świecie, potrzeba, aby się w nim wyrobił, utrwalił i rozrósł typ człowieka dobrego, aby dobroć z serc ludzkich, wszedłszy w obyczaje i instytucye, skutecznie już mierzyć się mogła z okrucieństwem egoizmu. Jest to polityka poetów — jedyna, do której nie potrzebują przebierać się za „lwów ryczących”, w której nie błądzą, nie mówią i nie robią głupstw.

Stanowisko człowieka wewnętrznego jest tak biegunowo przeciwne mechanicznemu i koszarowemu ideałowi socyalizmu, że już dla tego samego nie mogła Orzeszkowa sympatyzować z nowym sztandarem, z nowem wrzeniem dziejowem. Zdaje mi się, że dla niej wszystko, cokolwiekby przyjść mogło, choćby i wspólna własność, i obiad wspólny, i miłość bez doboru — musiałoby wyjść organicznie z wnętrza człowieka. Głowa, obejmująca tak rozległym promieniem, umysł na tym stopniu wiedzy nie może nie widzieć, że ukojenie się; burz dziejowych i zorganizowanie wiecznego pokoju, wytworzenie jednego typu istnienia dla milionów istot, pomiędzy któremi nie będzie dwu do siebie podobnych, jak na Górach Ponarskich nie było dwu liści jednakowych; że doskonała równość, przypominająca step ogolony z burzanów a miażdżąca idywidualność ludzką; wyborna wolność, wcielona we władzę, ale pozbawiona przedmiotu i celu, gdy wszystko, coby w sercu zadrżeć mogło, będzie już w rzeczywistości; że, dalej, nieskazitelna geometrya w podziale pracy społecznej i arytmetyka w podziale jej owoców; bezinteresowność wobec rzeczy, którąby człowiek swoją nazwać pragnął i mieć tylko dla siebie; osadzenie każdego we wskazanej mu, mniejsza o to czy właściwej, przegrodzie, ale za to zapewnienie mu w niej strawy, odzieży, dachu nad głową, szkoły, wiedzy i uciechy; wygnanie nazawsze głodu, jeżeli go sama natura nie sprowadzi — a wtedy już nie będzie ratunku dla systematu — że całe to niebo socyalistyczne, jeżeli kiedykolwiek zestąpi na ziemię, to tylko po długim procesie rozwoju, a nie w błyskawicznej ewolucyi, tylko po. wyeliminowaniu żądz przez idee, po cierpliwie przez Naturę samą spełnionem — że tak powiem — przetworzeniu tkanek Ludzkości.

W naturze funkcya wszelka zjawia się wtedy, gdy ma dla siebie odpowiednią materyę — siłę, a ustaje dopiero z chwilą, gdy się ona wyczerpie, od posługi uchyli, aby pójść w służbę nowej, ale zgoła już odmiennej funkcyi. To samo jest i w świecie ludzkim; w naturze społecznej: własność indywidualna wygaśnie, gdy indywiduum przestanie ją cenić; praca stanie się lżejszą, gdy cięższą coraz bardziej brać będzie na siebie machina, a ogólna oświata i żądza wiedzy oderwie człowieka od pracy fizycznej do umysłowej; namiętności nie będą już wniecały pożarów, gdy się wypalą; zmysłowość — nie będzie zwiewała konstrukcyi prawodawców i humanitarystów, gdy człowiek zacznie żyć przeważnie umysłem i sercem, gdy się przez trwałe poczucie dobra wszystkich uspołeczni, a przez czystość pobudek swych umoralni; nie będzie wreszcie głodnych, gdy się praca wyróżniczkuje, na skali rozumu podniesie i rozpostrze a wrosła już w łudzi ludzkość ze wstrętem widmo głodu od innych odpędzać będzie. Wieki to jeszcze bardzo dalekie, ale pewniejsze od socyalistycznej przyszłości. Ster nad światem ujmie wtedy dobroć. Dziś już największą, choć utajoną, wagę dla świata ma człowiek dobry.

Wszystko jednak, co się stać ma, stać się musi na całym globie jednocześnie i staje się wciąż w całej Ludzkości, w każdym momencie jej istnienia. Niema wyjątkowych pól doświadczalnych, któreby przyjęły w siebie siew przyszłości z zewnątrz przez marzycielstwo rzuconej. Nic nie poradzą wybuchy i wytryski, nic troski i cierpienia, gwałty i przekleństwa, niczego nie dokaże sztuka uszczęśliwiania Ludzkości, usiłująca wieki stłoczyć w jedną chwilę. Egipska Ese zdejmie zasłonę z oblicza dopiero wtedy, gdy w człowieku samym trud przetwórczy się spełni. A tymczasem obiecywanie ludowi rajów, a wtrącanie go w nędzę i zbrodnię, zaprawianie go już dziś do kiełznania burżujów, do zmiatania układów społecznych, kapitalistycznych, arystokratycznych i burżujskich, obrzydzanie mu pracy jako kary za biedę i nędzę, wychowywanie go w znieprawiającej idei szczęścia, w pysze praw nierównoważonej pokorą obowiązków, trzymanie go w ciemnocie, rozjaśnianej tylko płomieniami nienawiści, podejmowanie nad nim samej nawet pracy kulturalnej z jawną dążnością do rozsadzenia jedności narodowej i społecznej, sianie weń pogardy dla przeszłości narodowej, dla idei narodowości, dla żywego narodu — to wszystko, na co dowody złożyła sama prasa socyalistyczna, a składać nie przestają czyny wojującego socyalizmu — krwawą już dotychczas wyrządziło krzywdę i samemu robotnikowi i temu współistnieniu, które nas wszystkich — czy chcemy czy nie — w jeden solidarny naród zespala i pod koło wspólnego losu rzuca.

Takiego socyalizmu jak obecny polski nie było jeszcze na ziemi. Wogóle mało oryginalni, do głupstwa mamy zawsze szczęście. Jesteśmy krainą widm i upiorów, dziś o wiele straszniejszych, niż wtedy, gdy je od nas z wyżyny talentu swego odpędzała kobieta, kochająca naród swój, nie ckliwem pochlebstwem, ale surową prawdą. I za to wdzięczni jej jesteśmy. W narodach, jak nasz, sztuka pisarska nieraz rycerskiem rzemiosłem być musi i powinna.

Stanisław Krzemiński.

Nigdy jeszcze żadne drzwi pod słońcem pochlubić się nie mogły tak pięknym odźwiernym, jakim był ten, który od roku 1868 ery naszej, przez lat dziesięć przeszło, przyozdabiał wnijście do najwspanialszego hotelu miasta Onwilu — hotelu, noszącego huczną nazwę Wszech-Krajów. Hotel to wspaniały, wnijście nie byle jakie i nazwa szumna. Jednakże wielu z pomiędzy przybywających do hotelu podróżnych, zamiast przypatrywać się krytemu blachą, a wysłanemu asfaltem podjazdowi, marmurowym schodom i zdobiącym je kobiercom i posągom, zatrzymywało wzrok na postaci i twarzy odźwiernego — wzrok, w którym przez chwilę objawiało się zdziwienie pewne, lub nawet zmieszanie. Rządca hotelu, pan Leonid Igorowicz (czytaj Lejba syn Icka) Rozenblatt, wytworny młodzieniec, z rzęsiście ufryzowanym czarnym włosem, z turkusowym pierścieniem na palcu i wiecznie towarzyszącym mu zapachem różanego listka, często bardzo z chlubą i rozkoszą słyszał zwrócone ku sobie wyrazy gości:

— Ależ szwajcara macie… no! skądeście go sobie zapisali? Płacicie mu chyba sumy bajońskie…

Niekiedy goście dodawali:

— Nie dziw zresztą, że możecie sobie książąt udzielnych na Szwajcarów najmować… tęgo ludzi obdzieracie…

Ostatnie przemówienia te, mniejszą, niż pierwsze, rozkoszą napawały pana Leonida Igorowicza. Ażeby więc ujmę tę wynagrodzić sobie, a przytem okazać gościom, jak dalece wyższym się czuje nad wychwalanego przez nich szwajcara, z całej siły szczupłej piersi swej i z wyniosłością największą, na jaką tylko zdobyć się mogła drobna istotka jego, wołać zaczynał:

— Andrzeju, Władysławo… aj! jakie to imię! Otocki! Nu! Otocki czy ty ogłuchał? Otocki?

Wołania te przecież pozostawały wołaniami na puszczy dopóty, aż pan Leonid lgorowicz, zmuszony istotną pilnością sprawy, albo żądzą pokazania obecnym, że bądź co bądź, szwajcar słuchać go musi, zdecydował się wprowadzić w mowę swą małą poprawkę i wołać zaczynał:

— Panie Otocki!

Wtedy przywoływany wychodził z oszklonego pokoiku, zwanego „lożą szwajcara”, albo wracał z pod krytego podjazdu, gdzie z powozów wyjmował pakunki gości, albo jeszcze zbiegał z marmurowych schodów i, stając przed rządcą, wymawiał:

— Słucham pana!

Obecnym wydawało się wtedy, że to żart, i że wnet, pan Leonid lgorowicz ukłoni się nizko przed Otockim, mówiąc:

— Co Wielmożny Pan rozkaże? Może kupca na pszenicę nastręczyć?

Pochodziło to ztąd, że Otocki wyglądał tak, jakby przez całe życie swe siał, zbierał i sprzedawał pszenicę. Szlachcic z dziadów pradziadów, szlachcic rolnik z rycerską krwią w żyłach, patrzał mu z czoła i oczu, z postawy i ruchów ciała. Czoło to, wysokie, na pierwszy zaraz rzut oka przypominające podgolone czupryny, przerzynały dwie poprzeczne zmarszczki, blizny niby, nie z orężnego przecież boju wyniesione. Z dumnym smutkiem czoła tego zgadzał się dobrze wyraz jego oczu, smutnych także, lecz śmiałych, a niekiedy, jak stał na słońcu, błyszczących. Usta za to miał on łagodne, a niewieście ich uśmiechy napół kryły się pod ogromnym białym wąsem, który mu aż na pierś prawie opadał. Włosy jego daleko mniej były siwe, niż wąsy; przez cerę twarzy przeglądało życie, skąpane naprzód w swobodnych powiewach szerokich pól, a potem w długich, wielkich cierpieniach.

Rosła i silna postać człowieka tego okrytą była obcisłym, do ziemi prawie długim, surdutem z granatowego sukna. Szeroka pierś jego błyszczała galonami i posrebrzanemi guzikami hotelowej liberyi. Boże, wszystko widzący! Ty jeden tylko wiedzieć możesz, co się z nim działo w chwili, gdy po raz pierwszy przywdziać miał granatowy surdut ów, z posrebrzanemi taśmami i guzikami! O miejsce odźwiernego w hotelu Wszech-Krajów starał się był usilnie i gorliwie, a dla otrzymania go przez dziesięć dni z rzędu po dwie lub trzy godziny przesiadywał w przedpokoju hrabiego X., który skutecznie zaprotegować go mógł, lecz którego przedpokojowa służba nie oznaczała się zbytnią uprzejmością dla tych, względem których pan jej miał wielostronne obowiązki. Przed tymi za to, względem których pan jej żadnych wcale nie miał obowiązków, służba ta czołem niemal o ziemię biła; ci też do salonów pana hrabiego wchodzili i wychodzili dumni, wielcy, silni; a Otocki, w kącie przedpokoju, na stołku lokajskim siedział, bladł bardzo niekiedy, jak stalą wyostrzoną błyskał szarą źrenicą — i czekał. Doczekał się nakoniec. Pan hrabia przypomniał sobie, że przecież coś tam… dla tego tam… uczynić trzeba; udzielił mu audyencyi i na karcie wizytowej skreśliwszy słów kilka, posłał ją właścicielowi hotelu Wszech-Krajów, który nie był wprawdzie ani hrabią, ani księciem, ale nie był też żadnym tym tam… bo miał miliony, a ochrzcił się święconą wodą (spytajcie go sami: w jakim kościele?) wtedy właśnie, kiedy Otockiego los bierzmował wielkim policzkiem.

Właściciel hotelu Wszech-Krajów rozkazał mu stanąć przed oblicznością swoją, a gdy już stanął, rzekł:

— Pan żądasz zgodzić się u mnie za szwajcara… no ja nie bardzo z tego kontent, bo w mojej służbie same porządne ludzie powinni być, a pan zrobiłeś głupstwo, wielkie głupstwo…

— Za pozwoleniem pana! — drżącym głosem zaczął Otocki, ale właściciel hotelu wyprostował się i z dłonią, na marmurowym stoliku złożoną, mowę mu przerwał:

— Kiedy ja gadam, to żadnego „za pozwoleniem” niema… Kiedy ja gadam, to wszyscy powinni milczeć! sza! i obydwoma uszami słuchać. Pan zrobiłeś głupstwo, pan byłeś waryat, od pana trzeba uciekać, jak od szalonego. No! ale ja jestem dobry człowiek; ja kiedyś byłem w Otoku i dawniejszy dwór pański widziałem: mnie pana trochę szkoda, że pan teraz bez chleba jesteś! I z hrabią Henryczkiem ja w wielkiej przyjaźni żyję, a on mnie za panem prosi. To już ja pana za szwajcara wezmę i tylko bardzo proszę, żebyś pan o wszystkich głupstwach zapomniał, a o tem tylko pamiętał, że moim służącym jesteś… i wszystko tak robić powinieneś, żeby mnie z tego największa korzyść była..

Otocki ukłonił się. O! cóż to był za ukłon! Kiedy oddawał go, patrzącemu z boku mogłoby się zdawać, że wszystkie kości jego, wszystkie, aż do najdrobniejszej, buntują się przeciw zadawanemu im gwałtowi i krzyczą z bólu. Ale właściciel hotelu Wszech-Krajów w najmniejszym stopniu nie znał się na niemych krzykach udręczonych kości ludzkich i gdy Otocki znajdował się już u progu wspaniałego salonu przywołał go jeszcze przed obliczność swoję.

— Pan Leonid Igorowicz Rozenblatt rozmówi się z panem detalicznie, co do pana obowiązków, a pan będziesz jego słuchał; bo choć on jeszcze bardzo młody, ale on mój kuzyn i ja każę, żeby wszyscy moi słudzy szanowali go tak, jak gdyby on był ja…

Pod przewodnictwem pana Leonida Igorowicza odbywszy parogodzinną podróż po wspaniałym hotelu, Otocki stanął nakoniec u drzwi izdebki, która mieszkaniem jego stać się miała. Ręką, na której podówczas nie świecił jeszcze pierścień z turkusem, wskazując mu izdebkę, pan Leonid Igorowicz rzekł:

— Tam jest ubranie wasze… ja to ubranie kazałem tam położyć… niech pan ubierze się i będzie gotów przyjąć gości, co za parę godzin z pociągu przyjadą. Pan już wiesz wszystko co i jak robić… ja pana już uczyłem… Niech pan tylko dobrze sobie zapamięta: u nas edukacyą powinna pokazywać się we wszystkiem… My tu wszyscy edukowani i dlatego hotel tak idzie, że mój stryj jeszcze jedno skrzydło dobudować chce… A co dla niego znaczy! on taki bogaty dlatego, że edukowany. W teraźniejszym świecie… Jak panu imię?

— Andrzej.

— A imię waszego ojca?

— Władysław.

— W teraźniejszym świecie, Andrzeju Władysławo… aj! to trudne imię!…

— Niech mi pan lepiej mówi: Otocki!

— Dobrze. Mnie to tam wszystko jedno… W teraźniejszym świecie, mój panie Otocki, wszystko stoi na edukacyi: bez edukacyi człowiek głupi i nie wie, w którą stronę się obrócić. Ja bardzo szczęśliwy jestem, że mam edukacyę i bardzo żałuję tych, co jej nie mają… No, mnie wołają na górę do stryja! już ja muszę iść, a wy Andrzeju Władysł… aj! jakie to imię!… ubierajcie się w naszą liberyę, tylko geszwind! żeby jak goście przyjadą, być… fertig!…

Co pan Leonid Igorowicz rozumiał pod wyrazem edukacya, o tem Otocki dowiedzieć się miał poźniej, teraz zaś, szczęśliwy, że choćby na krótką chwilę samotnym pozostał, obejrzał się po swym kącie.

Kąt ów posiadał po pięć kroków rozległości wzdłuż i wszerz, jedną ścianę szklaną, trzy drewniane i jedno okno, wychodzące na kryty podjazd. Było to raczej złudzenie okna, gdyż przez dach podjazdu i podtrzymujące go kolumny światło się do niego dostać nie mogło. Że się zaś za szklaną ścianą rozpościerała sień, obszerna i ozdobna, lecz źle oświecona, dla rozproszenia panującej w izdebce Szwajcara wiecznej szarej godziny, palił się w niej dniem i nocą rożek gazu, na czarnym drucie nad biurkiem u okna stojącem zawieszony. Poco w izdebce szwajcara znajdowało się to stare biurko, niezmiernie skromnemi przyrządami pisania zaopatrzone? wiedział o tem pan Leonid Igorowicz, który je tam umieścić kazał. Zresztą było tam stołków parę, u ściany szklanej stał piecyk żelazny, a w kątku najciemniejszym, na żelaznem także łóżku, leżał granatowy surdut z błyszczącemi guzami i takaż czapka, oszyta srebrnym galonem.

Otocki podniósł nieco surdut i nagle wypuścił go z rąk, bo dokoła niego powietrze napełniło się szumem, nie tym jednak, który składał się z turkotu i głosów miejskich, lecz toczącym się wysoko nad głowami ludzkiemi, szumem starych drzew, pośród którego, w oddali, w dalekiej dali, dawał się słyszeć czasem klekot bociana, a czasem śpiew skowronka.

Otocki nie zdziwił się bynajmniej tem złudzeniem zmysłów, doświadczał go bowiem w każdej trudnej do przeżycia chwili oddawna, od czasu, gdy opuścił rodzinny swój Otok, aby udać się w po dróż daleką i długą. Z dalekiej i długiej podróży, z której wrócił przed kilku miesiącami zaledwie, przywiózł on dwa nabytki: mleczną białość ogromnych swych wąsów i lekką niemoc w nodze, co, nie nadwyrężając energii jego ruchów, rzucała na, nie cień wykwintnej niedbałości, którą z zadowoleniem zauważył właściel hotelu Wszech Krajów, a pan Leonid Igorowicz naśladować postanowił…

Chwila była podobną do tej, która następuje po przejściu wielkiej burzy. Gromy uderzać przestały, chmury przerzedziły się i odsłoniły błękit i słońce; lecz w powjetrzu, którego zmącone warstwy nie ułożyły się jeszcze w ład należyty, rojami latają liście, od drzew swych oderwane, doskonale obrazy rozsypki, sieroctwa i obłędu. Kędy przedtem rosły wspaniałe drzewa, sterczą teraz nagie, zwęglone pnie; góry i wzgórza zamieniły się w głębokie rozdoły, a doliny wydęły się, urosły i szumiącą pianą oblewają upadłe wielkości. Biedne liście latają we wszystkie strony, szukają, nie znajdują, dziwią się, nierozumieją nic i spotykając się, szepcą, sobie, po cichu, że świat się kończy. Jest to jednak nieprawdą; świat wielce oddalonym jest końca swego, a tylko czas i wypadki zorały grunt jego i rzuciły w niego zasiew nieznanych przedtem zjawisk. Otocki był jednym z liści takich. Miał kiedyś wioskę cichą i piękną, z szumiącemi drzewy, klekocącym bocianem i skowronkami, zrywającemi się z nad zielonych runi, nie była już ona własnością jego. Posiadał znajomych, przyjaciół i krewnych… co się teraz z nimi działo? Bujali, jak on, w zmąconem powietrzu, pośród obcych i niepojętych im obrazów, albo przypadli do ziemi, do samej ziemi i przylgnęli do niej mocno, cicho, tak, jakby pragnęli, aby świat o nich zapomniał, aby tylko końca swego w pokoju i bezpieczeństwie doczekać mogli. Nadewszystko przecież, nadewszystko Otocki pamiętał o tem, że był kiedyś ojcem, miał jedynego syna, który w czasie nieobecności jego, z szybkością nadzwyczajną dokonał z kolei wielu rzeczy: dorósł, w charakterze najniższego kancelisty pracować zaczął w jakiemś rządowem biurze, ożenił się, wpadł w nędzę, dostał suchot i — umarł. Żona jego, a Otockiego synowa, poszła wkrótce w ślady męża. Jeden ze strumieni, przez burzę wywołanych, ten mianowicie, który płynął sieroctwem przedwczesnem i ubóstwem niespodziewanem, porwał na fale swe dwa te liście bezdomne i słabe i uniósł je w nieznane krainy.

Otocki, rozejrzawszy się dokoła i dowiedziawszy się o wszystkiem, pomyślał, że najrozsądniejszą rzeczą, jaką uczynić mógł, było dobrowolne udanie się w tęż drogę, w którą udał się jedyny syn jego, a z której nie wraca nikt. Wprawdzie trudno mu było zdobyć się na krok ten, gdyż posiadał on wiarę religijną, samobójstwa wzbraniającą. To jednak, czego pragnął, co uważał za wypadek najpomyślniejszy ze wszystkich, jakie go jeszcze na ziemi tej spotkać mogły, przyszło-by może samo przez się, wskutek nadzwyczajnego zniechęcenia do wszech rzeczy ziemskich, które go ogarnęło i odebrało mu tak siłę, jak ochotę, bronić się od głodu. Coprawda, nie miał on nawet przebłysku pojęcia o tem, w jaki sposób mógłby i potrafił pracować na kawałek chleba. Otwarcie zeznawał przed sobą, że oprócz siania, zbierania i sprzedawania żyta i pszenicy, to jest tego, co robił przez całe życie, nie umiał robić nic. Jednak ani mu przyszło na myśl zapytać siebie: co z tego będzie? Miał jeszcze o czem przeżyć tydzień, dwa, a potem… o! strumieniu, który na falach swych uniosłeś w krainy nieznane wszystkie bogactwa i ukochania człowieka tego, z czołem zoranem i wąsem, jak śnieg białym, przybywaj!…

Z czołem zoranem i białym wąsem, melancholijnie na pierś opadłym, z twarzą znieruchomiałą i dłońmi bezwładnie na kolana opuszczonemi, Otocki siedział w najętej izdebce, zimnej, mrocznej i nieustannie, z wyrazistością nigdy przedtem niebywałą, słyszał dokoła siebie szum starych lip, klonów i topoli. Lipy były rozłożyste i gwarzyły najgłośniej; klony zaś, osypane drobnem, żółtem kwieciem, kłaniały się z dala topolom tak połyskującym, jakby je kto był w roztopionem srebrze zanurzył. Jabłonie, grusze, śliwy, rosnące pośród ogrodowych kwadratów, prawiły o czemś ciszej i skromniej, a szepty ich, niesione wiatrem, łączyły się w powietrzu ze smutnym szmerem, stojącej po polach, samotnej i dzikiej braci. Wśród szumów tych, które gammą spadów i tonów przerozmaitych toczyły się w powietrzu, kędyś, nad strzechą jakąś zapewne, klekotać zaczął bocian i klekotał wciąż, coraz zawzięciej i doniosłej, a gdy milkł na chwilę, z za drzew i strzech, z nad runi zielonej, z błękitnego powietrza, dolatywało cichutkie, srebrne dzwonienie skowronka… Otocki wsłuchiwał się w otaczające go szumy i odgłosy, i myślał; — gdyby to umrzeć!…

W tem otworzyły się drzwi, o których zamykaniu ani pomyślał; do izdebki wszedł nieznany mu człowiek i, wymawiając znane niegdyś nazwisko, oddał mu list. Otocki list ten przeczytał i — odłożył! Jakby w czarodziejskich, siłodawczych wodach skąpany, począł on dnia tego ruszać się po świecie, starać się o pracę jakąś, jakąkolwiek, byleby mogła mu udzielić możności życia. Starał się, wypytywał, prosił, kark do ukłonów zginał, tłumił wybuchy głosu, powściągał błyski źrenic, wszystko znosił, na wszystko przystawał, byleby dopiąć celu. Dopiął go nakoniec, zdobył zajęcie i zarobek i, wypuściwszy z rąk surdut liberyjny, runął na stołek, kryjąc w dłoniach twarz, płonącą szkarłatnym rumieńcem.

Nie chcieć przyodziać się w liberyę hotelu Wszech-Krajów był to zapewne przesąd, przesąd marny i bezpodstawowy, sprzeczny zupełnie z powszechnie znanym axyomatem, że nie suknia zdobi człowieka, ale człowiek suknię. Suknia! cóż? prosta to kwestya barwy i kroju. Rządząc się prawami czystego rozumu, Otocki powinien był ze stoicką obojętnością włożyć na siebie odzież, która z wszelką inną odzieżą różniła się tylko krojem i barwą. Na nieszczęście, o doli, lub niedoli człowieka, nie sam tylko rozum stanowi, lecz wpływają też na nie uczucia, przywyknienia i nawet przesądy. Otocki przesądnym był, to pewna; nie unicestwiało to przecież faktu tego, że liberyi hotelu

Wszech-Krajów, ze wszystkich sił i wszystkiemi władzami istoty swej włożyć na siebie nie chciał, a niechcenie to sprawiało, że cierpiał bardzo. Cierpiał tak bardzo, że tuż, tuż zerwać się już miał ze stołka, udać się do pana Leonida Igorowicza i oświadczyć, że zrzeka się miejsca, o które starał się był jednak tak długo i tak gorliwie; gdy… drżąca dłoń jego, przesuwając się po piersi, wzdętej czemś nakształt łkania, dotknęła szeleszczącego przedmiotu jakiegoś, znajdującego się w kieszeni wytartego surduta. Szybko, gwałtownie niemal, wyjął on z kieszeni szeleszczący ten przedmiot. Był to list, ten sam, który oddano mu wtedy, gdy w zimnej i mrocznej izdebce siedząc, wsłuchiwał się w czarodziejski śpiew swej przeszłości i myślał o udaniu się w bezpowrotną drogę. I teraz także otworzył list ten i od początku do końca przeczytał, co następuje:

„Szanowny panie Andrzeju!

Nie jest zapewne panu niewiadomem, że syn jego, umierając, pozostawił dwuletnią córeczkę, którą w rok potem. Pan Bóg pozbawił też matki. Przez pamięć na dalekie pokrewieństwo, które łączy mię z kochanym panem Andrzejem i przez litość nad biedną sierotą, wzięłam dziecię do domu mego, gdzie też dotąd przebywa, hodując się wspólnie z dziećmi memi. Nie jestem jednak wcale bogatą, mam troje dzieci własnych, a ostatnie czasy zrujnowały mnie majątkowo i zarazem pozbawiły opieki męzkiej. Dowiedziawszy się więc o powrocie szanownego pana Andrzeja z podróży, postanowiłam zapytać: czy nie zechciałby pan wziąć wnuczki swej do siebie? ja bowiem z trudnością mogłabym ją nadal utrzymywać: co zaś do wychowania, to już zanic nie ręczę i nic nie przyrzekam. Jeżeli pan przychylisz się do prośby mojej, postaram się, aby ktoś, godny zaufania, odwiózł dziecko do Onwilu. Lusia ma teraz lat sześć i jest nadzwyczaj podobna do ojca swego, któregośmy wszyscy tu znali i żałowali bardzo. Biedak, porządnego wychowania w nieobecności pana nie otrzymawszy, pracował, jak mógł i umiał, ale, żony i dziecka przyzwoicie utrzymać nie mogąc, zapracował się i zagryzł w bardzo młodym wieku. Synowa pańska była dobrą i ładną kobietę, ale słabowitą też, delikatną i — do niczego. Lusia jest prawdziwie dzieckiem nieszczęścia i tylko w szanownym panu można pokładać nadzieję, że los jej uczynisz lepszym, niż był ten, który zgnębił biednych jej rodziców”.

Nadzieję! w nim tylko mała wnuczka jego pokładać mogła nadzieję uniknięcia złej doli! w niej tylko spoczywała nadzieja jego — posiadania jeszcze w życiu tem jakiejś nadziei!

Zerwał się ze stołka i pochwycił w obie ręce surdut liberyjny. Ubierał się prędko, prędko zapinał u piersi srebrne guziki, prostował i wykładał u szyi kołnierz, oszyty galonem: a choć na czoło jego, bardzo blade, wystąpiło kilka kropel potu, choć czuł, że skóra jego przy zetknięciu się z granatowem suknem drga mu i boli od stóp do głowy; na ustach jego, pod wąsem białym, przewijał się uśmiech, a szare źrenice błyszczały jak stal.

W tej chwili zastukano do szklanych drzwi izdebki i głos kobiecy zawołał:

— Panie Andrzeju! panie Andrzeju! Lusię przywieźli! przyprowadziłam ją panu!

Wtedy rosły i barczysty człowiek ten, jak w futerale, zamknięty w obcisłym, do ziemi prawie długim, surducie, z młodzieńczą żywością rzucił się ku drzwiom i, porwawszy w ramiona szczupłe, ubogo ubrane, dziecię, wniósł je do izdebki. Tu, bladą twarz dziewczynki wysuwając pod światło gazowego różka, chciwy wzrok zatapiał w nią przez chwilę i śmiał się głośno, serdecznie, z całej piersi. Poczem zaczął całować dziewczynkę w usta, oczy, włosy i mówić przytem nie wiedzieć co, słowa iakieś bez sensu ni związku.

— Po Romku moim! — szeptał — po biednym moim!… biorę… biorę… zobaczysz, jakim będę dla dziecka twego! Żebym ją znał, tobym wiedział, czy to maleństwo podobne do matki!… Oczy Romka i moje, bo my z sobą byliśmy podobni!… Dziadunio! oho! dziadunio! dam ja tobie mała za to, że mię starym dziadem robisz!… Co? możeś się zlękła?… oj! ty robaczku! promyku łaski Bożej, spadły na ciemną drogę moją!

Tak, cisnąc małą do piersi, z wielkim wybuchem głosu zawołał:

— Jedyna moja!

Takiem było zainstalowanie się Otockiego w hotelu Wszech Krajów. Małą Lusię przecież gdzieindziej ulokował; niepodobna bowiem było, aby dziewczynka mieszkać mogła w hotelu, w oszklonej i wiecznie mrocznej izdebce dziadka Szwajcara.

Kobieta, która przyprowadziła Lusię do dziadka i w krótkiej rozmowie umówiła się z nim, że za oznaczoną małą opłatę utrzymywać ją i hodować w domu swoim będzie, była panią Anielą Marcellową Ryżyńską, żoną kancelisty, pracującego w jednem z biur rządowych, a za pracę swą otrzymującego w dwudziestym dniu każdego miesiąca rubli srebrem dwadzieścia.

Średniego wzrostu i silnej budowy ciała, nie odznaczającej się zbytnią niezgrabnością, ani też żadnym szczególnym wdziękiem, w skromnej czarnej sukni, przez oszczędność zapewne przywązkiej i przykrótkiej, w futerku, z wytartem nieco pokryciem i zrudziałym kołnierzem, w kapeluszu czarnym, oprócz czarnej też woalki, nieposiadającym cienia ozdób żadnych, pani Aniela przebiegała często ulice ludnego miasta, przez nikogo nie spostrzegana, bo najmniejszą cechą wyłączności jakiejkolwiek uwagi niczyjej na siebie nie zwracająca. Aby zwrócić na siebie uwagę ludzką, musiałaby ona chyba gwałtownie komu w drogę wleźć, albo z okna trzeciego piętra na ulicę spaść, albo być przejechaną. Inaczej nikt wyróżnić nie mógł skromnej tej, niepięknej, ubogiej, a zawsze czegoś śpieszącej się śmiertelniczniczki, z pomiędzy tłumu śmiertelników, zupełnie podobnemi cechami obdarzonych. Jednak ktoby chciał i umiał spostrzegać, ten w powierzchowności jej spostrzedz mógł cechy pewne, jej tylko właściwe, i nawet chwili zastanowienia godne. Twarz jej była okrągła, pełna i silnie rumiana, co czyniło ją młodszą, niż była istotnie; miała bowiem lat trzydzieści kilka, a dwudziesto-letni koloryt cery. Lecz na tle właśnie zdrowych i silnych rumieńców tych, w szczególny sposób uderzały wzrok patrzącego trzy głębokie bruzdy, poprzecznie przerzynające czoło, i rój drobnych zmarszczek, które w różnych kierunkach okalały oczy. Sprzeczność to była, która na twarz tę kładła dwa różne piętna: zdrowia i życia z jednej strony, z drugiej cierpienia. Cierpienie zaś znajdowało się w tej odmianie swojej, która nosi nazwę — troski. Nie był to żaden ból serdeczny, ani żadna tęsknota, ani żaden subtelny jad goryczy lub zwątpienia; była to troska powszednia, pozioma, lecz dawna snadź i nieustanna. Troska ta też sprawiała, że oczy pani Anieli, błękitne jak niebo i rzekłbyś, na to tylko stworzone, aby wznosić się ku niebieskim wysokościom, dziwnie były ruchliwe i niespokojne. Jeżeli prawdą jest, że dusze ludzkie przemawiają przez oczy, to dusza pani Anieli wołała ciągle: „o! jakże mi pilno! jakże wiele mam do zrobienia! co ja pocznę! jak ja sobie poradzę!” A gdy takie wykrzyki wydobywały się z duszy jej przez błękitne, niespokojne oczy, usta jej, niezbyt kształtne, uśmiechały się do ludzi, z którymi rozmawiała, uśmiechem zbyt szerokim, lecz w którym ukazywały się dwa rzędy białych jak perły zębów. Czasem, gdy uśmiechała się w ten sposób, nie wiedzieć dlaczego, w tejże chwili do oczu jej nabiegały łzy. Miałażby rozstrojone nerwy, lub może taki na dnie serca gruby pokład smutku, że z niego co chwila, bez jej o tem wiedzy, podnosiła się wilgotna para i na mgnienie oka okrywała źrenice jej szklistą obsłoną? Niewiadomo. I o tem również wspomnieć warto, że ręce pani Anieli były czerwieńsze od jej twarzy, zgrubiałe, spracowane, wyraźnie znamionujące bardzo rozległe a ciągłe stosunki z rondlami, balią, miotłą, igłą. Rąk tych nie okrywał nigdy żaden cień rękawiczek, ani w mrozy, ani w niedzielę.

Tak wyglądała kobieta, która, małą Lusię prowadząc za rękę, wraz z nią przebyła parę ludnych ulic, weszła w głęboką, sklepioną bramę bardzo starej i bardzo wysokiej, na żółty kolor pomalowanej, kamienicy i wspinać się zaczęła na wązkie, źle oświetlone, brudne wschody. Długa to była wędrówka. Na pierwsze i na drugie piętro wbiegły obie szybko i z łatwością; przebywając trzecie, kobieta zwolniła kroku; u początku czwartego dziecko stanęło, zdyszane i zarumienione od zmęczenia.

— Co? już zmęczyłaś się! — zaśmiała się pani Aniela — nie bardzo widać silną jesteś… mój Julek, jak był w twoim wieku, to dwieście razy na dzień wlatywał na te same schody i zlatywał z nich. Chcesz odpocząć? E! niema czasu odpoczywać! moi tam gdzieś bez obiadu siedzą…

Schyliła się, pochwyciła dziewczynkę w ramiona i z ciężarem tym przebywszy jeszcze ze trzydzieści stopni, stanęła przededrzwiami, których liczne szczeliny zapełnione były pakułą i obite skrawkami sukna. Zasapana, czerwieńsza jeszcze niż zwykle, postawiła dziecko na ziemi i weszła do mieszkania, wołając na idącą za nią dziewczynkę:

— Chodź, chodź, chodź, chodź! Wołanie to było pieszczotliwe i wesołe. Przez malutką kuchenkę, w której nie było w tej chwili ognia, weszły do pokoiku, o ścianach pomalowanych na brzydki żółty kolor, z trochą starych i bardzo tanich mebli i jednem oknem, wychodzącem na ulicę, a raczej wznoszącem się nad nią o całą wysokość czterech piętr. Tu pani Aniela zdjęła kapelusz, z pod którego ukazały się bujne włosy płowo rudego koloru, gładko nad czołem przyczesane, a z tyłu głowy w jeden wielki warkocz zwinięte i, schyliwszy się ku Lusi, rozebrała ją z szarej i niedość ciepłej zimowej odzieży. Czyniąc to, rzuciła pytanie:

— Dawno tu już jesteś, Marceli? Siedzący u okna mężczyzna odpowiedział:

— Jak zwykle… wyszedłem z biura punkt o trzeciej.

Schylona wciąż nad dziewczynką, starannie zawiązując na szyi jej ciepłą chusteczkę, zapytała jeszcze:

— Czy bardzo jesteś głodny?

— Ej nie — odpowiedział — tylko myślę, że nie będę już miał czasu zasnąć trochę przed pójściem do biura.

— Oho! — zawołała, prostując się — jeszcze czego! żebyś i tego nawet odpoczynku nie miał! Spóźniłam się dziś z obiadem, to prawda… trzebaż było temu biedakowi wnuczkę pokazać, ale to nic! zaraz nakryję i podam! szach mach! zjesz i zaśniesz jeszcze sobie. Julek! Julek!

Na ten ostatni wykrzyk z przyległej izdebki wyszedł chłopak w gimnazyalnym mundurku, niewiele więcej nad lat dziesięć mieć mogący, z podartą książką w ręce.

— Patrzaj! — rzekła do niego pani Aniela — ota panna Ludwika Otocka, wnuczka pana Andrzeja, który tu u nas bywa. Nazywa się Lusia. Dziś zrana, kiedyś był w szkole, przyjechała ze wsi. Mieszkać będzie u nas. Proszę być dla niej grzecznym, zabawić i pomódz, aby rozgościła się w domu.

Stanowczym i urywanym tonem dowódcy rozkazy te wydawszy, zakrzątnęła się około nakrywania do obiadu małego stołu. Robiła wszystko z nadzwyczajnym pośpiechem i zajęciem, możnaby powiedzieć z zapałem. Obiad, składający się z rosołu i kawałka gotowanego mięsa, stał gotowy w kuchennym piecyku. Przyniosła go w wyszczerbionej wazie, którą na stole postawiwszy, ukrajała cztery porcye razowego chleba, rozdzieliła mięso na cztery części i zawołała:

— Proszę na obiad!

Mężczyzna, siedzący dotąd pod oknem, wstał i powoli zbliżył się do stołu. Byt to człowiek, wyglądający na lat czterdzieści, średniego wzrostu, szczupły, z długą bladą twarzą, otoczoną krótko przystrzyżonemi włosami i pozbawioną wszelkiego zarostu. Twarz ta, połyskująca od niezmiernie starannego wygolenia, uderzała sztywnością rysów i wyrazu. Piwne, głęboko osadzone oczy jego, przesuwały się z przedmiotu na przedmiot leniwie i obojętnie, wązkie i blade wargi obu kątami zwisały w dół, co nadawało im wyraz niemej goryczy i wytwarzało na policzkach dwie głębokie i suche fałdy.

Z tą martwotą i suchością powierzchowności całej w szczególny sposób sprzeczała się chciwość, z jaką pan Marceli zabrał się do jedzenia. Jadł prędko i łakomie, a jednak niewiele, bo wkrótce odsunął od siebie talerz, na którym znajdowało się jeszcze sporo zupy i mięsa. Znać w nim było człowieka zgłodzonego, lecz któremu niezdrowie i zmęczenie pozwalało lada okruszyną głód zaspokoić. Pani Aniela podniosła twarz z nad talerza i niespokojnie na męża spojrzała.

— Dlaczego przestałeś jeść, Marceli? — zapytała. — Mój Boże! jakże można jeść tak mało, pracując tak wiele! Czy ci nie smakuje? Czy może… nieprzyjemność jaką dziś miałeś?…

Ryżyński uczynił powolny ruch ręką.

— Co tam! — rzekł — ile chcę, tyle jem, więcej nie chcę.

Mówił suchym i przytłumionym głosem. Pani Aniela patrzała na niego coraz niespokojniej.

— Cóż? — zaczęła — pewnie znowu ten powiedział ci co przykrego? Może ci więcej jeszcze, niż zawsze, roboty nadawali? Miałeś nieprzyjemność jakąś… już ja to widzę…

Energiczniej nieco, niż przedtem, Ryżyński zaprzeczył.

— Ej nie! nic dziś nie stało się nowego. Poco masz martwić się daremnie! jak wczoraj, tak dziś, tak jutro… Co było, to jest, a co jest, to będzie!… i koniec.

— No, no! — uspokojona już nieco; odrzekła pani Aniela — żeby tylko gorzej nie było. żeby nie gorzej…

— Otóż to! — dokończył Ryżyński, gdy wymawiał krótki ten wyraz, kąty ust iego drgnęły, a w głębi leniwych i ostygłych źrenic zamigotało smutne i trwożne światełko.

Do tych kilku zamienionych słów ograniczała się cała przyobiednia rozmowa. Lusia i Julek nie mówili nic, tylko od chwili do chwili ciekawie spoglądali na siebie.

Ze zwykłą szybkością i energią ruchów, pani Aniela wstała od stołu i, podjąwszy wysoko, a białym fartuchem starannie osłoniwszy czarną swą suknię, gorliwie zajęła się w kuchence myciem i wycieraniem talerzy, garnków i rondli; pan Marceli zaś powoli wysunął się do przyległego pokoiku, gdzie zdjął surdut z pozłacanemi guzikami, włożył natomiast szlafrok, spuścił u okna płócienną roletę, i położył się na jednem z dwóch łóżek, zapełniających sobą cały prawie pokoik. Po chwili usypiał już głęboko, a delikatny, zmięty profil twarzy jego, żółtawą bladością odbijający od białych poduszek, wydawał się we śnie bardziej jeszcze zmęczonym i martwym. Pani Aniela szybko i na palcach przebiegła bawialną izdebkę, cichutko przymknęła drzwi sypialnego pokoju i, zwracając się ku dzieciom z palcem do ust przyłożonym, szepnęła:

— Cicho dzieci! cicho! nie obudźcie go czasem.

Potem przez czas jakiś jeszcze brząkała w kuchence talerzami i garnkami, przysiadłszy na ziemi, czyściła kredą samowar; narzuciwszy chustkę na głowę i plecy, wybiegła z mieszkania i wróciła wkrótce z dzbankiem pełnym wody w jednej ręce, a koszyczkiem z bułkami w drugiej; samowar wyczyściwszy, dzbanek z wodą i bułki umieściła na stojącym u okna tapczanie, odetchnęła głęboko, przymknęła powieki, i w mgnieniu oka, z głową wspartą o twardy skraj okna, usnęła. Był to widocznie sen na prędce, ogarniający ją nieprzezwyciężenie, sen, któremu uległa bez namysłu i pomimo woli. Za poduszkę służył jej zwinięty z tyłu warkocz.

W małem mieszkanku, w tem gnieździe ubogiem i tak wysoko wzniesionem, iż zdawało się ono być bliższem chmurnego nieba, niż błotnistej ziemi, zapanowała wtedy cisza głęboka. Ciszę tę mącił tylko monotonny, głośny oddech dwojga uśpionych ludzi, chrapliwy tentent wiszącego na ścianie zegara, z bukietem róż na starem obliczu, albo kędyś w dole, w głębokim dole, toczący się, do grzmotu ‚ głuchego podobny, turkot, lub przeciągłym jękiem strzelający w górę oderwany dźwięk katarynki. W ciszy tej, na dwóch wysokich krzesłach, spłowiałym perkalem obitych, siedzieli u okna Julek i Lusia, milcząc i z kolei patrząc to na siebie, to na okno, powlekające się zwolna szarą zasłoną zmroku. Chłopiec był ładny, smukły, z bladawą, ściągłą twarzą, okrytą wyrazem znudzenia i niezadowolenia, właściwym mu snadź, a zwiększonym przez to, że gęste, ciemne włosy jego, były w szczególny sposób rozczochrane; nieład zaś ten, w uczesaniu jego zachodzący, zwiększał on jeszcze co chwila niecierpliwemi i znudzenie wyrażającemi gestami. Dziewczynka, przeciwnie, zachowywała się bardzo spokojnie. Miała ona włosy jasne, jak len, a oczy duże, ciemne, z czarną brwią i rzęsą. W oczach i w zarysie bladawych ust wnuczki szwajcara spoczywała dziwna w jej wieku zaduma. Nie była strwożoną znalezieniem się wśród miejsc i osób obcych; zdawało się tylko, że myślała nad czemś chmurnie a spokojnie.

Chłopiec pierwszy przerwał milczenie.

— Cóż?, — zapytał — ze wsi przyjechałaś? cóż tam na wsi? Jak to wygląda?

— Alboż sam nie widziałeś? — odpowiedziała zcicha, lecz śmiało.

— Żebym widział, tobym nie pytał. Com ja widział? Żółte ściany i koniec. Czy i na wsi są takie żółte ściany?

Tu rzucił ręką, wskazując brzydkie, monotonne, żółte, jak ośrodek jaja, ściany rodzicielskiej bawialni.

Dziewczynka spojrzała dokoła i odrzekła:

— Nie! Takich ścian tam niema.

— A cóż jest?

Z powagą i z niezmąconym spokojem wyliczać zaczęła:

— Drzewa, takie zielone… ptaki, kwiaty, żyto, kury, indyki takie wielkie, koty… wszystko!

— Patrz! patrz! — rzekł Julek — to tam dużo ładnych i ciekawych jest rzeczy! Szczęśliwa jesteś, żeś to wszystko widziała.

Dziewczynka wymówiła krótkim i dziwnie suchym tonem:

— Nie!

— Co? nie? — zapytał Julek.

— Ja nie jestem szczęśliwa! — odpowiedziała.

— A dlaczegoż-to? Przecież do klas nie chodzisz i na takie żółte ściany od urodzenia swego, tak jak ja, nie patrzałaś! To i czemu nie jesteś szczęśliwa?

— Ot, zwyczajnie — rzekła — sierota i koniec…

— No! matki i ojca nie masz, już słyszałem o tem. Z dziadkiem dziś się poznałaś i zdaje się, że niewielką będziesz miała z niego pociechę. Stary będzie na ciebie pewno gderał. Ale zawsze… czemuś nie była szczęśliwą? Czy źle obchodzili się z tobą?

— Nie! — odpowiedziała ze zwykłym spokojem.

— No, to cóż?

— Nic… tak jakoś… — szepnęła.

— Cóż to znaczy: tak jakoś? Wzruszyła zwolna ramionami.

— Czy ja wiem? Wszyscy poumierali, wszyscy cudzy, nikt nie pokochał nigdy, nikt nie pożałował i… koniec.

— E! — rzekł Julek — kaprysisz! Co ci tam z tego! Ot, mnie bieda i bieda! odkąd urodziłem się zawsze to samo i to samo. Ojciec biedę klepie, matka biedę klepie, i ja klepać muszę.

— A czemuż to tak? — zapytała Lusia.

— Ot, czemu? Wiadomo. Ojciec jest urzędnikiem kancelistą, dwadzieścia rubli na miesiąc bierze, a wiesz ty, że to wielka bieda. Ale toby jeszcze nic, gdyby jaka nadzieja była, że człowiekowi lepiej kiedy będzie. Gdzie tam! Czy ty wiesz, że gdyby ojciec gwiazdy z nieba zdejmował, gdyby zapracował się na śmierć, toby nic z tego nie przybyło. Co było, to jest, co jest, to będzie…

Lusia przerwała:

— Twój tatko tak przy obiedzie mówił…

— A mówił. On to zawsze mówi, i ja nauczyłem się mówić. Żółte ściany były, żółte ściany są i żółte ściany będą.

Przy tych słowach, obie ręce podniósł ku głowie i do niepodobieństwa zczochrał swe włosy, przyczem pełne nienawiści spojrzenia rzucał na ściany bawialne) izdebki, do których wyraźnie uczuwał głęboką i niemilknącą nigdy antypatye.

— A dlaczegoż to tak? — zapytała znowu Lusia.

— Albo ja wiem? — odpowiedział — albo mnie kiedy ktokolwiek co wytłómaczy? rozpowie?… gdzie tam! Ojca nigdy w domu niema, a jak przyjdzie, to taki zmęczony, że tylko zje i spać idzie; mama zawsze zajęta i, jak się o co spytam, to mówi, że czasu niema, albo, że sama nie wie… bo pewno nie wie. Ja chciałbym o wielu rzeczach wiedzieć: co to? jak to? po co? zkąd? ale dowiedzieć się ani’ sposobu. Nuda tylko, bieda i po wszystkiem.

— I koniec! — zawtórowała Lusia.

W czasie, gdy Julek wynurzał przed nią dolegliwości swe w sposób, świadczący o wczesnej dojrzałości, a może i o wczesnem nadwiędnięciu dziecięcej jego istoty, ona myślała zapewne o własnych przebytych biedach i, jak mała papużka, zmieniająca tylko ton podanego sobie wyrazu, wymówiła:

— I koniec!

Jakby dla rozweselenia biadającej tej u szarego okna pary malutkich ludzi, nad zdobny w bukiet z róż cyferblat starego zegara wyskoczył szary ptak sporej wielkości, i z łoskotem uderzając blaszanemi skrzydłami w ciszę i zmrok, napełniające pokoiki, rzucił pięć razy powtórzony okrzyk:

— Kuku! kuku!

Stary zegar posiadał nietylko wesoły bukiet róż, ale weselszą od niego kukułkę, która co godzina przyzywała pomiędzy żółte ściany, te śmiertelne nieprzyjaciółki Julka, świetlaną wiosnę, tę dotychczasową serdeczną przyjaciółkę Lusi. To też po raz pierwszy odkąd tu weszła, dziewczynka uczyniła ruch żywy i prawdziwie dziecięcy. Zerwała się z krzesła, klasnęła w dłonie i z głośnym okrzykiem:

— Kukawka! kukawka!

Rzuciła się ku zegarowi, wyciągając do niego obie ręce. Niestety! czarowne zjawisko, po wygłoszeniu piątej z południa godziny, zapadło szybko w niewidzialne głębie zegara; Lusia w mgnieniu oka też ochłonęła z doświadczonego wrażenia i, poważna znowu, z rękoma wsuniętemi w rękawy sukni, usiadła na uprzedniem miejscu.

W kuchence, zbudzona przez kukułkę i wykrzyk Lusi, pani Aniela zerwała się z tapczana, przelękniona tem, że spala tak długo i zagarniając obiema dłońmi rozrzucony we śnie warkocz, a przecierając senne jeszcze oczy, zawołała:

— Julku, czy ojciec śpi jeszcze? Julku! samowar nastaw! prędzej tylko! Mój Boże, jakżem ja zaspała! Ojciec już nie będzie miał czasu, przed wyjściem do biura, porządnie wypić herbaty!Żywa bardzo, choć ciężka nieco, z wyrazem niepokoju i zakłopotania na czerwieńszej, niż kiedy, twarzy, przebiegła bawialnię, wszedłszy do sypialnego pokoiku, na palcach, z ostrożnością niezmierną, zbliżyła się do łóżka, na którem snem kamiennym usypiał Marceli, i dłoń swą na czole jego położyła. Rzecz szczególna! ręka jej zgrubiała, ciężka, powleczona skórą czerwoną i szorstką, dziwnie miękko, łagodnie, pieszczotliwie nawet, spoczęła na bladem, suchem i mnóstwem drobnych zmarszczek okrytem czole mężczyzny. Być może, iż dobroczynne złudzenie sprawiło