Był to jeden z dziedzińców tych, które tylko w prowincjonalnych miastach spotkać można. Rozległy i nie brukowany, od strony ulicy miał dom drewniany, lecz duży i dość ozdobny, a w głębi budowę długą, niską, zrujnowaną, środkowa część której, całkiem prawie rozrzucona, służyła za drwalnię i śmietnisko, a oba końce, w kąty dziedzińca wsunięte, zawierały po jednym mieszkanku o dwu małych okienkach i wąskich drzwiczkach rozdzielonych z ziemią parą spróchniałych wschodek. Jeden bok dziedzińca otoczony był parkanem, za którym ciągnęły się warzywne i owocowe ogrody. Przy drugim nowy właściciel zaniedbywanej długo posiadłości tej wznosił kamienicę, której mury świeże, czerwonawe i dachu jeszcze pozbawione świeciły kilku rzędami kwadratowych dziur na okna pozostawionych.
W jednym z kątów dziedzińca za drobnymi szybami okienka migotały na wystawę niby wywieszone różnokolorowe robótki kobiece, jako to: serwety, podstawki, buciki dziecinne itp. Kto tu wystawę tę mógł widzieć i przez nią do kupowania zachęconym zostać? Trudno było odgadnąć, zarówno jak domyśleć się: na co lub na kogo śród pustego dziedzińca tego spoglądać mogła, także jak na wystawie, u okna drugiego mieszkanka kobieta.
Była to pani Emma Żyrewiczowa, niegdyś na cały gmach pocztowy z dobroci i wdzięków swych słynna,córka pomocnika pocztmistrza, potem żona Ignacego Żyrewicza, urzędnika zajmującego posadę znaczną i dochodną, teraz od lat kilku już wdowa utrzymująca się z małego kapitaliku wraz z córką, która spomiędzy trojga dzieci jej sama jedna pozostała przy życiu.
Ci, którzy ją od najwcześniejszej młodości jej znali, utrzymywali, że dobiega ona końca krzyżyka piątego. Patrząc jednak na nią trudno było temu uwierzyć. Wyglądała co najmniej o dziesięć lat młodziej. Była kiedyś bardzo ładną, jakkolwiek zawsze trochę za chudą i bladą; dotychczas też zachowała cienkość i gibkość kibici, delikatność cery, turkusowy błękit oczu i gołębią słodycz wejrzenia. Po przyjrzeniu się dopiero spostrzec można było na białym czole jej gęstą siatkę drobnych zmarszczek, dokoła przywiędłych powiek czerwony brzeżek i parę fałd zarysowujących się u dołu policzków. Pod leciuchnym czepeczkiem ufryzowane nioby jej siwiały też z lekka. Ubraną była w czarną suknię poplamioną i tu i ówdzie pocerowaną, lecz powłóczystą i przyozdobioną kokardami o długich końcach.
Pokój, w którym siedziała, bardzo podobny był do jej sukni.
Dość obszerny, ale niski, z brudnymi ścianami i brudniejszym jeszcze kominem w rogu, stanowił on wraz z malutkimi, ciemnymi sionkami całe mieszkanie. Brudne ściany podpierały belkowany sufit, od którego w malowniczo ułożonych draperiach opuszczały się szmaty kosztownych niegdyś firanek, dość dziwacznie przyozdobione gałęźmi mizernego bluszczu. Stoły, stołki i szafy nieliczne tam były, tanie i stare, lecz pomiędzy nimi królował fortepian ze spełzłą wprawdzie politurą, niemniej będący tu widmem niby dostatniego i przez sztukę uprzyjemnionego życia. Naprzeciw strasznego komina na wpół przysłoniętego brudną firanką z zielonego perkalu stała pod samym oknem miękka kanapka podartym dywanikiem orzucona i na niej to właśnie siedziała właścicielka mieszkania tego z wyrazem znudzenia i smutku, wodząc okiem po obszernym i pustym dziedzińcu.
Białe, delikatne jej ręce trzymając kawałek zahaftowanego batystu spoczywały bezwładnie na jednej z zacerowanych dziur malowniczo skrojonej i przyozdobionej sukni. Smutne znać myśli przechodziły po głowie wdowy, bo czoło jej sfałdowało się kilka razy w grube zmarszczki — wzdychała. Ożywiła się jednak i rozweseliła nieco ujrzawszy postać ludzką wchodzącą w bramę dziedzińca. Była to tylko żebraczka stara, ze zgrzybiałą twarzą i w łachmany przyodziana, lecz kijem swym stukając o bruk dziedzińca zmierzała wprost ku jej okienku przyzwyczajona znać do skierowywania się w tę stronę.
— Niech będzie pochwalony — ozwał się za szybami głos trzęsący się i ochrypły.
— Na wieki! — z uprzejmym skinieniem głowy odpowiedziała Żyrewiczowa i trochę już uśmiechnięta sięgnęła pośpiesznie do szufladki stolika, skąd wyjęła miedziany pieniążek, który otworzywszy okno żebraczce podała.
— Za duszę Ignacego — rzekła przy tym — zmów, kochanko, „Anioł pański” za duszę Ignacego!
— Niech Bóg zapłaci! niech Bóg zapłaci! Wiem już, wiem, za jaką to duszyczkę pani dobrodziczka modlić się zawsze każe! „Anioł Pański zwiastował…”
Stała tuż za oknem na kiju swym wsparta i półgłosem pacierz swój wymruczała. Pani Emma zdawała się go też z cicha powtarzać, bo poruszała ustami i patrzała w niebo.
— Pani dobrodziczka zawsze samiuteńka jedna siedzi — zaczęła żebraczka.
— A sama, kochanko… cóż robić? sama…
— Córunieczkę spotkałam… tam, na Błotnym zaułku… bieliznę w koszu do magla poniosła. Oj, oj! kosz taki ciężki, aż się panieneczka gięła niby trzcina… Napracuje się to niebożątko, napracuje…
Tym razem żywy rumieniec oblał twarz wdowy.
— Ona to lubi — odrzekła prędko — to już taki charakter… wszak potrzeby nie ma żadnej… żadnej.
— Oj, oj, co tam za potrzeba! — schlebiającym tonem potwierdziła żebraczka — wiadomo! panom zachciewa się czasem różności… Niech będzie pochwalony…
Zabierała się do odejścia, ale Żyrewiczowa niespokojnie poruszyła się na swym siedzeniu. Widocznie wstyd jej było zatrzymywać żebraczkę, a nie chciała tego choćby towarzystwa utracić.
— Słuchajcie no, kochanko — zaczęła — a co tam dziś na mieście? ruch wielki? co?
— Oj, oj! czemu nie maję ruszać się? dzionek pogodny, letni! Na Ogrodowej ulicy przecisnąć się nie można, tylu panów spaceruje, a panie, to wszystkie poubierane w takie suknie, że aż w oczach ćmi się patrzając…
Wdowa westchnęła. Brzegi powiek jej zaczerwieniły się mocniej jeszcze, bo źrenice zabiegły łzą.
— A w ogrodzie muzyka gra? — zapytała ciszej.
— Aj, aj, aż się po całym mieście rozlega! Ale czemu to pani dobrodziczka nie wyjdzie sobie do miasteczka, na boże słoneczko i na różne różności popatrzyć? Oj, oj, aż litość bierze patrząc, że taka pani marnuje się tak w smętności i na odludziu!…
Za nic, za nic w świecie nie wyznałaby przed tą nawet skromną powiernicą swą, że na miasto wyjść nie może dla braku odpowiedniego kapelusza i okrycia. Siląc się więc na uśmiech, lecz z oczami pełnymi łez, odpowiedziała:
— Gdzie mi tam, kochanko, myśleć o takich rzeczach, wdowie, przez przyjaciela swego i świat cały opuszczonej…
Z głośnym wzdychaniem i żałosnym kiwaniem głową żebraczka zaczęła:
— Oj, biedaczka moja, biedaczka! Nieboszczyk bo, niechaj światłość wiekuista duszyczce jego przyświeca, dobry był pan, dobry…
— O, jaki dobry! jaki dobry! najlepszy w świecie! — wykrzyknęła wdowa i zalała się już rzęsistymi łzami. Przyłożyła chustkę do twarzy, łkała. Żebraczka zaś, oparta wciąż na kiju swym, ze współczuciem mruczała:
— Biedulka! biedulka! Ot, żałuje towarzysza swego! ot, płacze po nim! ot, serce złote!
Nagle, w chwili właśnie gdy wdowa chustkę od twarzy odejmowała, pomiędzy bramą a wejściem do przeciwległego domu przesunęła się szybko męska jakaś postać.
— A! — wykrzyknęła pani Emma i zerwała się z siedzenia. Łez nie było już w oczach jej ani śladu, zbolałość ustąpiła przed uradowaniem zmieszanym z żywym zaniepokojeniem.
— Z Bogiem! z Bogiem, kochanko! — rzekła do żebraczki i pośpiesznie okno zamknęła.
Ale żebraczka z wielokrotnego zapewne doświadczenia wiedziała, że za gawędę, słuchanie zwierzeń i okazywanie współczucia należy jej się słuszna nagroda. W sposób ten zapracowała na grosz, którego bynajmniej tracić nie chciała.
— Paniuniu! dobrodziczko! obdarzcie jeszcze czymkolwiek biedną tak samo wdowę!
To „tak samo” przykre na pani Emmie wywarło wrażenie. Wzdrygnęła się lekko i dumnie podniosła głowę, na żadne jednak szorstkie lub gniewne słowo zdobyć się nie mogła. Przez lufcik już tylko, szybko otwarty i zamknięty, rzuciła naprędce znaleziony srebrny już pieniążek i mówiąc: „Idźcie już sobie, idźcie z Bogiem” — odbiegła od okna.
Stanęła na środku pokoju i szybkim spojrzeniem orzuciła go dokoła. Poskoczyła ku fortepianowi, otworzyła go i na pulpicie rozłożyła parę podartych zeszytów nut; mantylką jakąś, naprędce z szafy pochwyconą, starła pył ze stojącego pod kanapką stolika. Uczyniwszy to wszystko rzuciła się ku krzywo, bo na dwóch tylko nogach stojącej komodzie, a odsunąwszy jedną z jej szuflad na jakiejś wyszczerbionej pozostałości porcelanowego talerza zgrabnie ułożyła kilka ciastek i trochę cukierków wydobytych z papierowego worka. Następnie rzuciła okiem po całym swym ubraniu, a spostrzegłszy na przodzie sukni zacerowaną dziurę zakryła ją końcem zwisającej od pasa wstążki, który przymocowała szpilką. Na koniec usiadła znowu na kanapie i zdyszana nieco utkwiła wzrok we drzwiach wchodowych domu od ulicy stojącego. Blady, lecz świeży rumieniec wybił się na jej policzki, oczy rozbłysły wyrazem przyjemnego oczekiwania, odmłodniała jeszcze o lat dziesięć.
Po kwadransie oszklone i brązową klamką świecące drzwi otworzyły się, a młody, wysoki, zgrabny mężczyzna, który z nich wyszedł, przebył szybko dziedziniec, paltot od niechcenia na ramionach zarzucony umieścił w małych sionkach na starej, dnem do góry przewróconej beczce i ukazał się w progu mieszkania wdowy. Był to dwudziestokilkoletni przystojny chłopak, z niskim czołem, ale w migdał wykrojonymi, pięknymi oczami, które, jakkolwiek dość bezmyślne, błyszczały pewnym rodzajem ożywienia i sprytu, z płowym, ładnym wąsikiem i eleganckim kapeluszem, a zarazem liliową, zmiętą rękawiczką w ręku.
— Bon jour, ma tante! — zawołał wchodząc.
— Bon jour! bon jour! — pieszczotliwym prawie głosem odpowiedziała gospodyni mieszkania i wyciągnęła do gościa piękną rękę swą, którą on, wymownie w twarz jej patrząc, z uszanowaniem ucałował. Ukazując mu miejsce obok siebie z błyszczącym wzrokiem i żywymi gestami mówić zaczęła:
— Widziałam pana wchodzącego do adwokata Rolickiego i ciekawą byłam bardzo, czy też pan Stanisław i o mnie przypomni sobie… Siedzę tu, jak pan widzi, sama jedna… trochę smutna i myślę sobie: „Zajdzie, nie zajdzie?”
Przy ostatnich słowach uśmiech miała figlarny, a spojrzenie smętne.
Gość usiadł przy niej i z łokciem zaokrąglonym na poręczy kanapki z lekka się ku niej pochylał:
— Mais comment donc! — zaczął — kiedyż to ja będąc w mieście, kochanej stryjeneczki nie odwiedziłem? Ale proszę mi powiedzieć, za co stryjenka tak mnie krzywdzi?
— Ja! — wykrzyknęła z przerażeniem — ja pana Stanisława krzywdzę? Au nom du ciel…
— A jakże! pan… pan… pan Stanisław, to jak Boga kocham, aż żal bierze! Czy to ja nie jestem synowcem nieboszczyka mego stryja!…
— Pokrewieństwo nie bliskie — wyjąkała — ojciec pana był stryjecznym bratem…
— Ale cóż znowu! — zawołał z żywością — cóż znowu! stryjeczny czy wujeczny, ja chcę, żeby stryjenka nazywała mię jak dawniej po imieniu i koniec! No, proszę mi powiedzieć: Stasiu! bardzo proszę!
— Stasiu! — szepnęła ze spuszczonymi oczami.
Pod ładnym wąsikiem jego drgnął szybki uśmiech, wnet jednak wyrzekł:
— Stryjenka sama mówi zawsze, że najważniejszym pokrewieństwem jest braterstwo dusz. O, ja pamiętam!
Podnosząc do oczu robótkę od niechcenia niby odpowiedziała :
— C’est vrai! szczęśliwi ci, którzy je w życiu znaleźli… I ciszej dodała:
— Życie mija… mija… mija…
— No, przecież nie minęło jeszcze! — perswadował Staś.
— O! — wymówiła — słońce już zachodzi…
Chciała powiedzieć coś więcej jeszcze, lecz nagle spojrzała w stronę komina i spostrzegła, że do osłaniania paszczy jego służąca firanka całkiem spuszczoną nie była. Nie była ona spuszczoną do tego stopnia, że zza niej ukazywał się jak na dłoni gliniany, otłuszczony garnek, do połowy napełniony zastygłym, z obiadu na wieczerzę pozostawionym rosołem. Skamieniała i wątek rozmowy utraciła. Ale Stanisław prowadził ją dalej w raz przyjętym tonie:
— Ale gdzież tam — mówił — jakie tam zachodzenie! Stryjeneczka Bóg wie co zawsze o samej sobie wygaduje! Ileż na przykład stryjenka lat mieć może?
Z prostotą odpowiedziała:
— Rachunek prosty. W szesnastym roku życia mego wyszłam za mąż, a Brynia, moje najstarsze dziecko, ma już dwadzieścia dwa lata!
Wąsiki gościa drgnęły znowu i poruszyły się w sposób szczególny. Wiedział on dobrze, ten syn stryjecznego brata Ignacego, że w złożonym przed nim rachunku kilku lat brakowało u początku i kilku u końca. Niemniej jednak wymówił ze śmiechem:
— Trzydzieści kilka lat! rozkoszny wiek dla kobiety! Samo życie, sam rozkwit! Trzydziestokilkoletnie i nawet czterdziestoletnie kobietki są właśnie najbardziej powabnymi! nous le savons, nous…
— Oh! vous! vous! — figlarnie pogroziła mu gospodyni, a pragnąc spojrzenie jego odwrócić jak najdalej od nieszczęsnego komina i wyglądającego zeń garnka z lekka ukazała palcem dom przeciwległy i zapytała:
— Vous avez rendu visite aux Roliccy?
— Oui; j’avais été là — odpowiedział. — Miałem interes… Widocznie oboje nie byli biegłymi we francuszczyźnie i używali jej błędnie i z trudnością. Lecz silili się na wtrącanie do rozmowy francuskich słów i frazesów dla wzajemnego przypodobania się sobie.
— Jakże idą interesa? — troskliwie zapytała wdowa. Wyraz niesmaku rozlał się po ładnej twarzy gościa. Uczynił ręką gest niechętny.
— Co tam mówić o takich nudnych i poziomych rzeczach! Kiedy jestem przy stryjeneczce, zapominani o wszystkich kłopotach i nieprzyjemnościach. Vous êtes mon ange consolatrice!
Promieniała od czułości i uradowania.
— Oh, parlez à moi avec le coeur ouvert! — wyrzekła z cicha — chociaż skrzydła moje są od dawna złamane, umiem jednak czuć i podzielać…
— Stryjeneczka jest doprawdy godną lepszego losu…
— Co tam! stało się! nie mówmy o tym…
— Ja stryjowi doprawdy nie mogę darować, że… że zostawił stryjenkę w takim położeniu.
Rzuciła spojrzenie ku nieosłoniętemu kominowi.
— O, położenie moje wcale złym nie jest, oszczędzam się… to prawda; ale dobrowolnie, gusta mam skromne. Ignacy był może poziomym, pospolitym człowiekiem… miałam może prawo marzyć o czymś… o czymś wznioślejszym, ale… był on bardzo, bardzo dobrym, myślał i pamiętał o mnie…
— Rolicki mówił mi, że oprócz tego, co stryjenka mnie pożyczyła, ma kapitał u niego zlokowany…
— Ależ tak! jakże! mam kapitał…
— Mówił mi, że trzy tysiące…
— Tak, u niego trzy tysiące, ale gdzie indziej…
Gość jednak wiedzieć musiał na pewno, że owe gdzie indziej nie istniało wcale, bo nie okazał ciekawości żadnej, tylko do siebie jakby szepnął:
— U mnie trzy, tam trzy, to sześć!
Po dokonaniu dodawania tego ocknął się niby ze snu i zawołał:
— Ale jak Boga kocham, po co ja tracę miłe chwile i o takich poziomych rzeczach…
— Owszem, owszem, — przerwała z żywością — czyż nie jesteś jedynym przyjacielem i opiekunem moim. O, wszyscy dawni przyjaciele i znajomi moi opuścili mię, gdy tylko mój Ignacy oczy zamknął. Ty jeden tylko, Stasiu, nie zapomniałeś o mnie i opuszczasz swój świat wesoły i błyszczący, aby odwiedzić i pocieszyć biedną samotnicę!
Łzy zakręciły się znowu w oczach jej, wyciągnęła rękę ku młodemu krewnemu swego męża.
— Nosisz nazwisko mego Ignacego — szepnęła — jesteś synem kochanego Bolesława, z którym tyle, tyle chwil wesołych spędziłam… a przy tym czuję, że dusze nasze są bratnie sobie, że jesteś zdolny zrozumieć te nieokreślone tęsknoty i nieujęte żale, które…
— O tak! tak! — całując ją w rękę przerwał z zapałem i pośpiechem — jestem zdolny zrozumieć… mam bratnią duszę, to pewno nieboszczyka. Ojciec mój, pamiętam, zawsze mówił o stryjence: „Jaki to śliczny zefirek, ta moja bratowa!”
Nie było już w oczach jej łez ani śladu. Śmiała się z rozkoszą.
— Doprawdy! więc pamiętasz, jak mię Ignacy i cała rodzina jego nazywali Zefirkiem? O jaką ty dobrą masz pamięć! Zresztą, niezbyt to jeszcze dawno… — ciszej dodała. — Kiedy byłam w domu rodziców moich, nazywano mię Sylfidą…
— Dlaczegóż to? proszę stryjenki! — dość naiwnie zapytał gość.
Zarumieniła się lekko i mimo woli spojrzała po swej kibici.
— Byłam zawsze taka wysmukła, wiotka… — szepnęła.
— Aha! — odpowiedział, ale markotniał widocznie i wesołość jego gasła pod napływem przykrych jakichś myśli.
— Stryjenciu — zaczął — dlaczego stryjenka u Rolickiego zlokowała swoje pieniądze?… on to w biletach trzyma, a z tego procent mały…
— O — zaprotestowała — ja się na tym nie znam…
— Ale ja znam się i mówię stryjence, że to strata duża i niepotrzebna.
Spojrzał w okno i niedbale dodał:
— Teraz najlepiej jest lokować kapitały na obywatelskich majątkach…
— O, obywatele… to pewnie — zaczęła.
— Otóż to; chciałem nawet stryjenki zapytać, czy nie ulokuje tych trzech tysięcy u mnie?
— Mais comment! — zawołała — i owszem! dlaczegóżeś wprzódy mi nie powiedział?
— Tak… przykro mi jakoś było… mea culpa! nie zapłaciłem jeszcze procentu ani Łopotnickiej, ani stryjence…
— O! co tam! co tam! nie mówmy o tym! — zaczęła, ale z zaniepokojonych jej oczu widać było, że kwestia procentu interesowała ją co najmniej tyle, ile nie osłonięte wnętrze komina.
— Gospodarstwo teraz strasznie trudne — mówił gość — nakłady i nakłady… a niepodobnaż znowu, aby człowiek zakopał się żywcem na wsi…
— Ależ naturalnie! Zakopać się na wsi! brrr! Wzdrygnęła się ze wstrętem zupełnie szczerym.
— Jeżeli więc stryjenka chce i może…
— Mais comment donc! i chcę, i mogę.
— Merci, merci! — wymówił z uczuciem i kilka razy pocałował ją w rękę.
— Pójdziemy razem do Rolickiego, zaraz — rzekła i już wstawała z kanapki, gdy na dziedzińcu ozwał się rozgniewany i krzykliwy głos kobiecy. Była to kobieta wysoka, kształtnie i silnie zbudowana, w krótkiej spódnicy, grubym obuwiu i wielkiej chustce na głowie, która trzymając w ręku spory kosz pełen bielizny, a zwrócona ku otwartym sionkom mieszkania znajdującego się w drugim kącie dziedzińca rozpoczynała z kimś zajadłą jakąś kłótnię. Odpowiadał jej z sionek głosik kobiecy także i także donośny, ale cienki i przerażenie bardziej niż rozgniewanie zdradzający. Z burzliwej rozmowy tej rzadkie zaledwie słowa dochodziły uszu pani Emmy i jej gościa. Słychać było coś o wyrzucaniu śmiecia na ścieżkę, o jakiejś wiązce drew, o jakiejś kwarcie mleka. Kobieta z koszem w ręku i chustką na głowie przedstawiała wyraźnie stronę napastniczą, ta, która odpowiadała z głębi sionek, broniła się coraz bardziej płaczliwym głosem.
— Czy to panna Brygida? — zapytał Stanisław i szeroko otworzył oczy, tak jakby świadectwu ich wierzyć nie chciał.
Na twarz pani Emmy wystąpił wyraz cierpienia dosięgającego niemal stopnia męki. Wyglądała znowu o lat dziesięć starzej niż przed chwilą.
— Jestem bardzo nieszczęśliwą matką — szepnęła. — Brynia dobra jest, serce ma najlepsze, ale sam widzisz… do czego to podobne, ażeby tak ubierać się i takie kłótnie zaprowadzać… Jest to natura gruba, pospolita… w ojca wrodziła się, który był dobry, o, bardzo dobry, ale nie miał tej delikatności uczuć… tej poezji serca, które były zawsze ideałem moim… Cóż robić! stało się! nie mówmy lepiej o tym…
Przykro wzruszona, pełnym wdzięku krokiem postąpiła ku komodzie, wyjęła z szuflady talerz z ciastkami i cukierkami i postawiła go przed gościem.
— Niech cię chociaż tym przyjmę, mój Stasiu — rzekła serdecznie.
Stanisław uprzejmie wziął jedno z ciastek, gospodyni białymi jeszcze ząbkami gryźć zaczęła cukierek, a pragnąc odwrócić uwagę gościa od toczącej się wciąż na dziedzińcu kłótni z przykrym roztargnieniem i na chybił trafił zaczęła:
— Rolicki kamienicę buduje…
— A dlaczegóżby nie? Nabrał od nas pieniążków sporo i niezły sobie fundusik uciułał! Tacy to tylko, jak on, żyć teraz i panować mogą!
— Ależ to bardzo zacny i rozumny człowiek — z żywością ujęła się za sąsiadem swym gospodyni. — Ignacy mówił o nim zawsze, że fundusz jego uczciwie jest zapracowany…
— Może i uczciwie, nie przeczę temu wcale i nawet tak jest najpewniej; ale że wziął on fundusz ten nie z czyjej innej, tylko z naszej, obywatelskiej kieszeni, to także prawda. No, niechże stryjeneczka sama powie, kto, jeżeli nie my, obywatele, utrzymujemy i wzbogacamy wszystkich tych panów adwokatów, doktorów i innych podobnych parweniuszów? Nieprawdaż? Niech stryjenka sama powie!
— Ależ naturalnie; to widoczne! — ulegając wpływowi słów jego z przekonaniem odpowiedziała.
— I dziwią się potem, żeśmy goli! Ot, powiem stryjence otwarcie, że chociaż mam jeszcze majątek i chwała Bogu, jestem w stanie długi moje najrzetelniej pospłacać, tak mi już i gospodarstwo to, i interesy dokuczyły, że wolałbym sto razy być takim Rolickim niż tym, czym jestem.
Pani Emma uczyniła gest pełen przerażenia.
— Stasiu! — zawołała — co mówisz? Jakież to porównanie może być pomiędzy tobą a Rolickim! Jesteś przecież obywatelem… o ileż to zaszczytniej, poetyczniej… wyżej…
— No, tak, tak!… Któż o tym nie wie; ale świat tak się teraz do góry nogami przewrócił, że gdzie nieszczęsny obywatel ten obróci się, tam kłopot, gdzie stępi, tam zgryzota…
Musiał mieć istotnie wiele zgryzot i kłopotów, żądań może, których zadowolnić nie mógł, obaw, które instynktowo pod wpływem samozachowawczego zmysłu uczuwał. Czoło jego sfałdowało się, twarz oblała się smutkiem, nerwowym ruchem targał ładnego wąsika. Nagle łzy mu nadbiegły do oczu, pochwycił rękę pani Emmy i do ust ją poniósł.
— Moja stryjeneczko! — mówił wzruszonym głosem — wyspowiadam się przed stryjenką jak przed księdzem. Co ja winien? przywykłem dobrze żyć i niczego sobie nie żałować. Czy ja mogę teraz, za młodu, zasiąść na wsi jak pustelnik, barszcz jeść i z parobkami swymi przestawać? Nuda taka, że choć pod ziemię skryj się! Trzeba czasem do miasta pojechać, a w mieście, nie chcąc, wleziesz zawsze w jakieś wydatki… To to… to owo! Zresztą, prawdę mówiąc, i po papie długi już na Żyrewiczach pozostały… Czy ja święty, żebym w takie ciężkie czasy mógł majątki z długów oczyszczać? Młodość ma swoje prawa… czasem i niepotrzebnie coś się wyda… ale koniec końcem, z tego wszystkiego robi się życie ciężkie… tu urwij, tam załataj… a wiecznie tylko i myśl o tym, żeby z całej gmatwaniny i dla siebie co przyjemnego wyciągnąć, i przed ludźmi z honorem wyjść… Widzi stryjeneczka, jaki jestem szczery! wszystko przed stryjenką wypowiedziałem i proszę mię teraz pocieszać!
Wzruszony sam opowiadaniem dolegliwości swych, garnął się ku niej jak dziecko.
— Czy stryjeneczka pamięta, jak pieściła mię i przysmaczkami okarmiała, kiedym z papą do stryjowstwa przyjeżdżał?
Rozrzewniona do stopnia najwyższego, macierzyńskim ruchem odgarnęła mu włosy z czoła i ze łzami w oczach wstała z kanapki.
— Mój Stasiu! — rzekła — niech ja ci ulżę choć trochę i w czymkolwiek pomogę! O tak, pamiętam cię, jak byłeś dzieckiem… takim ślicznym chłopaczkiem z włoskami co wieczór zawijanymi w papiloty. Lękałeś się bardzo ciemnego pokoju, a tak doskonale naśladowałeś ruchy i miny każdego, że umieraliśmy ze śmiechu… Jaki ty jesteś dobry, że przychodzisz czasem do mnie i przynosisz mi z sobą odblask jakiegoś wyższego, idealnego życia, jakiegoś pięknego, błyszczącego świata.
Otarła chusteczką łzy z oczu i bardzo kunsztownie owinęła sobie głowę wyjętym z komody szalikiem.
— Chodźmyż do Rolickiego… U drzwi stanęła.
— Stasiu! — wymówiła z cicha.
— Co, stryjeneczko?
Najróżniejsze uczucia malowały się na jej twarzy: niepokój, nieśmiałość i pewna jakby uroczystość. Ta ostatnia przemogła.
— Stasiu! — zaczęła uroczystym, choć zawsze nieśmiałym nieco głosem — w ręce twoje powierzam cały mój majątek… Wiesz? jestem sama… prawie bezdzietna… bo Brynia… zaledwie wierzyć mogę, że jest córką moją… cóżby więc stało się ze mną…
— Stryjenko! — zawołał Stanisław — czyż zasłużyłem na podejrzenie takie? Niechże stryjenka zaufa honorowi i przywiązaniu memu…
Ręce jej drżały jeszcze trochę, ale z bezgraniczną już ufnością w głosie, i wyrazem gołębiej słodyczy w błękitnych oczach odrzekła:
— Wierzę, Stasiu, wierzę. Chodźmy!
W sionkach znaleźli Brygidę schyloną nad samowarem i dmuchającą weń z siłą, której by jej niejeden mężczyzna mógł pozazdrościć.
— Dobry wieczór, kuzyneczko — najbardziej uprzejmym swym głosem przemówił do niej Stanisław.
Odwróciła się szybko i przelotne zaledwie rzuciwszy nań spojrzenie, a obojętnie odpowiedziawszy: „Dobry wieczór, dobry wieczór!” wróciła do swego zajęcia.
Pani Emma przebywając z młodym towarzyszem swym obszerny dziedziniec krok miała lekki i bardzo ożywione ruchy i gesta. Oglądała się w różne strony, jakby chciała zobaczyć, czy w tryumfalnej tej chwili widzianą jest przez kogokolwiek z sąsiadów.
Brygida tymczasem wniosła do pokoju samowar, postawiła go na stołku i wróciła do sionek po wiązkę drewek, które ze względu oszczędności zapewne ciężką siekierą na drobne drzazgi porąbała. Z drzazgami tymi przez pokój przechodząc spostrzegła na stoliku talerz pełen ciastek i cukierków. Stanęła i patrząc na przysmaki, którymi przed chwilą matka jej tak uprzejmie gościa swego częstowała, wpółżałośnie, wpółgniewnie głową wstrząsnęła.
Potem rzuciła w komin garść drzazeg, zapaliła je i przystawiła do ognia garnek z zastygłym rosołem. Wyszła znowu do sionek i wkrótce przechodziła przez dziedziniec z ciężkim wiadrem w ręku, które napełniwszy wodą u bliskiej studni, jakkolwiek silna, lecz zmęczona już, do sionek wniosła. Tam krzątała się i szamotała dość długo jeszcze myjąc naczynia, wymiatając sionki i krając chleb razowy, którego też parę kawałków na talerzu przyniosła i obok samowara postawiła. Teraz zdjęła z głowy wielką, okrywającą ją chustkę, a twarz jej ukazała się pośród gęstwiny czarnych, prześlicznych włosów śniada, z regularnymi i wyrazistymi rysy, z dwojgiem wielkich oczu, które, głębokie i ciemne, spod energicznego łuku czarnych brwi patrzały z ponurym prawie smutkiem. Oprócz smutku piękną tę twarz kobiecą cechował jeszcze wyraz przyrosłego jakby do niej rozjątrzenia. Stanęła u okna, śniady policzek oparła na zgrubiałej, ciemnej, spracowanej dłoni, a w postawie tej, nieruchoma i zamyślona, pozostała tak długo, że widziała, jak matka jej u drzwi mieszkania adwokata żegnała się z młodym krewnym, jak on ją czule w rękę całował, jak o czymś z sobą długo, poufnie, z cicha mówili, jak ona wdzięcznie śmiała się z wesołych zapewne żartów jego i jak potem z ożywionym wyrazem twarzy, z uśmiechem na zarumienionych ustach przebiegła dziedziniec i weszła do mieszkania znajdującego się w drugim kącie dziedzińca. Brygida ruchem niecierpliwości pełnym wzruszyła ramionami; krótki, szyderczy śmiech ozwał się w szerokiej jej piersi; zmarszczyła czoło i pochyliwszy się nad koszem pełnym bielizny czynnie i prędko zaczęła ją oglądać, składać i chować do jednej z szuflad komody. Nagle wyjęła z szuflady i podniosła w górę kolorowy łachmanek jakiś, krawat czy wstążkę.
— I to wczora kupione! — szepnęła.
I wypuściwszy z palców nowy ten jakiś strój pani Emmy stanęła znowu w uprzedniej postawie, z policzkiem opartym na dłoni, a po chwili basowym nieco, posępnym głosem swym wymówiła z cicha:
— Czyż to już zawsze tak będzie?
Pani Emma tymczasem weszła do mieszkania, które, tak jak i zajmowane przez nią, składało się z sionek i jednego pokoju. Pokój ten tylko wyglądał wcale inaczej. Nie dostatnio tu było, ale nadzwyczaj, pedantycznie niemal czysto i porządnie. Tu także znajdował się komin do gotowania przeznaczony, ale czysto wymiecione wnętrze jego nie potrzebowało osłony żadnej. U okien firanek nie było, przy jednym z nich zieleniło się świeżo kilka wazonowych roślin, a szyby drugiego znikały prawie pod rozwieszonymi na nich różnobarwnymi wyrobami rąk kobiecych. Były to wyroby małej, szczupłej osóbki, która siedząc na niskim stołeczku pod oknem pilnie zajętą była wykończaniem malutkiego dziecinnego bucika z włóczki. Wełniana suknia, gładka, tabaczkowego koloru, i gładko też uczesane, w mały warkoczyk z tyłu głowy zwinięte włosy świadczyły o niewytworności jej gustu, zarówno jak okrągła, rumiana twarz i czarne, małe oczki zdradzały wyrazem swym wielką żywość i wesołość temperamentu. Pomimo jednak rumieńców i wesołości osóbka ta wyglądała na lat przeszło czterdzieści. Głośnym okrzykiem powitała wchodzącą i zrywając się ze stołeczka swego zawołała:
— Mamo, mamciu! pani radczynia…
Wołanie to przerwało drzemkę drugiej znajdującej się w pokoju tym kobiety. Była to postać dość osobliwa: wysoka, sucha, z ostrymi rysami, obleczonymi skórą delikatną i żółtawą, włosy miała siwe jak srebro, przykryte śnieżnie białym i strojnie wygarnirowanym czepeczkiem, na długim, cienkim nosie okulary w złotej oprawie, a na kolanach wielką, podartą, rozwartą książkę do nabożeństwa. We francuski szal z szerokimi szlakami owinięta, zajmowała ona jedyny zbytkowny sprzęt, jaki się znajdował w mieszkaniu, wielki, wygodny staroświecki fotel. Budząc się pośpiesznym ruchem poprawiła układ swego szala, wyprostowała się jak struna, a na ostre rysy swe przywołała wyraz wielkiej powagi.
— Witam, witam — wyrzekła uroczystym, nosowym nieco głosem i gestem pełnym łaskawości wyciągnęła do przybyłej chudą, żółtą rękę. Pani Emma z pewnym rodzajem przymilenia i nieśmiałej czci zbliżyła się ku dumnej staruszce.
— Przepraszam, przepraszam — mówiła — obudziłam panią prezydentową… ale był u mnie dziś Staś Żyrewicz…
Chciała mówić dalej, lecz obie kobiety wydały taki okrzyk, jak gdyby tuż obok nich zaszedł nadzwyczajny jakiś wypadek. Wąskie i przecięte wargi staruszki rozwarły się uśmiechem, rumianą twarz jej córki oblał potok wesołości.
— Był! — zawołały jednogłośnie. Potem zapraszały obie, każda na sposób inny, panią Emmę, aby usiadła.
— Niech pani radczyni będzie łaskawa usiądzie — uroczyście mówiła stara.
— Niech pani kochana siada! proszę usiąść — szczebiotała córka jej.
— Dziękuję pani prezydentowej! dziękuję pannie Rozalii; przyszłam właśnie powiedzieć, że Staś kazał oświadczyć paniom najpiękniejsze ukłony.
— Co to ukłony! jak to ukłony! nie zaszedł, nie odwiedził… a należy się to przecież wujecznej ciotce jego, bo my, pani dobrodziejko, w bliskim jesteśmy z sobą pokrewieństwie. Nieboszczka prababka moja, Sernicka z domu, z tych Sernickich, którzy Odropole w ongrodzkim powiecie mieli, a potem co na eksdewizję poszło i licho wszystko wzięło… otóż, nieboszczka prababka moja miała dwie córki, z których jedną wydała za Bodrzyńskiego, z tych Bodrzyńskich, do których należał kiedyś klucz bodrzyniecki, ale on miał już jedną tam piękną wieś, sto chat podobno, a druga córka wyszła za Żyrewicza, dziada właśnie pana Stanisława, który miał trzech synów: Bolesława, Karola i Jana. Pan Stanisław jest synem Bolesława, bardzo ładnego za młodu chłopca, ale wielkiego utracjusza. Prześwistał też on Międzylesie, a na Żyrewiczach dłużki w sukcesji synowi pozostawił. Szczęściem chłopiec sprytny… da sobie rady… da sobie rady… ale czemu nie zaszedł dzisiaj, nie odwiedził… to, to, to, niedobrze… to, to, to, niepięknie… niepięknie…
— Robótek moich nie zobaczył! — nagle i niespodziewanie zawołała mała osóbka wstrząsając w powietrzu błękitnym bucikiem, jakby całemu światu pochwalić się nim chciała. — On zawsze tak chwali robótki moje i kiedyś to nawet dość ich dużo pomiędzy znajomymi swymi rozprzedał. Bardzo dobry, o, Staś bardzo dobry!
— Że dobry, to dobry — przytwierdziła stara — dla starszych z uszanowaniem, grzeczny, układny, znać krew obywatelską… dobrą krew… piękną krew… i w dobrym świecie żyje, w pięknym świecie, och! och! och!
Po przeciągłym westchnieniu tym smutnie czas jakiś wstrząsała głową, a zaciśnięte znowu wargi jej i siwe źrenice gniewnie połyskujące zdawały się mówić: „I ja kiedyś ha świecie tym żyłam, i ja do niego z prawa należę! och, och, och!”
— A jakże Stasieczek ma się? czy zdrów? czy wesoły? — przerywając sobie półgłośne liczenie oczek zaszczebiotała znowu panna Rozalia.
— Zdrów, dzięki Bogu, i wesoły, chociaż… nie bardzo. Dokuczają mu interesa, małe tam dłużki jakieś, gospodarstwo… Martwi się biedak i zdaje mi się nawet, że trochę zmizerniał. Szkoda go, doprawdy… taka to piękna, wzniosła dusza…
Stara zaplotła na kolanach ręce i sztywna, jak mocno naciągnięta struna, głową tylko wstrząsała.
— Tak, tak! upada obywatelstwo nasze, upada! Czy to kto słyszał kiedy, żeby dziecko takiej rodziny… gryzło się i mizerniało od kłopotów i nieprzyjemności! Motłoch teraz górą, pani moja, motłoch górą! a nam przyszło, ot, w dziurach takich siedzieć i patrzeć, jak dobra naszego różne figury używają… Ot, byłam dziś z wizytą u marszałkowej Korzyckiej, tego Korzyckiego żony, co to z Odropolskiej rodzi się i Ligówkę ma… piękną fortunę z pałacykiem i angielskim ogrodem… Miła osoba, bardzo miła… gościnna… przyjęła mię bardzo grzecznie, przypominała, że będąc dzieckiem znała mię, kiedy mieszkałam jeszcze w moich Łopotnikach i sąsiadowałam z jej rodzicami… Zapytałam się jej, czy nie wie czego o Łopotnikach. „A jakże! — mówi — bywamy tam z mężem”. Pytam się: u kogo? kto tam mieszka? Powiedziała, że Wyżliński jakiś, licho wie kto i skąd, przybłęda z końca świata przyjechał, Łopotniki kupił i rozpiera się w nich sobie, jak pan wielki… My to choć znajomemu i sąsiadowi sprzedaliśmy naszę fortunę… kiedy już koniecznie trzeba było, i zawsze myślałam sobie: „No, przynajmniej z dobrej familii człowiek na naszym miejscu osiadł”, bo to ten był… Prażnicki, z Saniewa i z Saniewskiej urodzony, który przez kupienie Łopotnik dobra swe chciał zaokrąglić, ale teraz, fiut! i przewróciło się wszystko do góry nogami! Prażnicki zbankrutował i dzieci jego poszły gdzieś w służbę, czy co u licha, a w Łopotnikach rozpiera się jakiś Wyżliński… żeby jego diabli stamtąd wyparli! Ciekawam, czy choć uszanował on i porządnie utrzymuje dom ten, w którym ja większą połowę życia szczęśliwie przeżyłam, i tę aleję z akacji, którą z nieboszczykiem Romualdem zasadzaliśmy własnymi rękami. Nie chciałam nawet pytać się o to marszałkowej, bo żeby mi co złego powiedziała, byłabym rozpłakała się, a dla mnie… okazywać żal przed ludźmi… nie wypada… nie wypada! przed jednym tylko Bogiem mogę… to, to, to, to, przed jednym tylko Bogiem…
Wyjawiała przecież pomimo niewypadania i przed ludźmi, bo stara powieka nie była dość silną, aby powstrzymać łzę, która przy wzmiance o domu w Łopotnikach i akacjowej alei na zżółkłą kartę książki do nabożeństwa upadła.
— Mamciu! — jękliwym głosem zawołała Rozalia — niech mamcia nie płacze, moja mamciu! oczy będą boleć! mnie aż serce pęka, kiedy widzę, że mamcia płacze.
Robótkę upuściła na podłogę, przyskoczyła ku matce i przysiadłszy u nóg jej kolana jej całowała. Stara pogłaskała ją jak małe dziecko, po gładziutko uczesanych i wypomadowanych włosach, ale wnet usunęła ją z lekka od siebie.
— Pamiętaj, Róziu, że mamy gościa… — wyrzekła uroczyście i zwróciła się do pani Emmy.
— Niech pani radczyni daruje… ale my z córką przywykłyśmy dawne czasy wspominać… ona także jest ofiarą tych wszystkich zmian i obrzydliwości, które się na świecie porobiły. Obywatelską córką będąc za pierwszego lepszego wyjść nie mogła, a odpowiednia partia nie trafiła się. Nie skarży się ona na to… bo wpoiłam w nią to przekonanie, że lepiej cierpieć i choćby zginąć aniżeli poniżyć się… Zamiłowała robótki swoje, pielęgnuje matkę, i lepiej jej z tym, niż gdyby była rozromansowała się i zrobiła mezalians jaki… Prawda, Róziu?
— Prawda, mamciu, prawda! — szczebiotała Rozalia rumiany policzek swój tuląc do twardego kolana pani prezydentowej, która pochylając się ku pani Emmie w sposób taki, w jaki pod dotknięciem jakimś pochylają się posągi, z tajemniczym wyrazem twarzy i z cicha zapytała:
— A nie mówił tam Staś czego o naszych procentach, he? Pani Emma zmieszała się nieco. Jej samej procenty jeżeli nie leżały na sercu, to przynajmniej wraz z mnóstwem innych rzeczy wirowały często po głowie; z drugiej jednak strony pragnęła bronić Stasia od zarzutów, które przewidywać mogła.
— Tak… wspominał — wyjąkała — mówił, że wkrótce wypłaci i mnie, i pani prezydentowej…
— Wypłaci? wkrótce? to dobrze… to dobrze… to dobrze! żeby tylko prędzej, bo ot już z górą rok żyć bez procentu trudno trochę, trudno… Już i herbatę tańszą zaczęłyśmy kupować… i to za pieniądze Rózi… z robótek! — prawiła stara — już z górą rok połową tylko procentu i jej robótkami… a choć to dla panny stosowne zajęcie, ale oczy… to… to… to… oczy męczy…
Tu głos jej zadrżał trochę.
— Czy pannę Rozalię oczy bolą? — zapytała pani Emma.
— Ej, nie! — odparła szybko — czasem… trochę… ale to nic!
— I może czasem nie rozprzedać robótek…
Tym razem pilna robotnica aż podskoczyła na swym stołeczku.
— Ja! nie rozprzedam moich robót! — zawołała — zapewne! a gdzież oni znajdą ładniejsze! żebym miała cztery ręce, tobym ich dwa razy tyle rozprzedała. Ot i te buciki dawno już zamówione, i jeszcze trzy pary takich samych, a teraz mam w głowie projekt na paciorkowe profitki… prześliczne… nie wiem jeszcze tylko, czy z białymi paciorkami, czy bez białych…
— Panna Rozalia jest prawdziwie niestrudzoną… — wtrąciła pani Emma.
— Zamiłowała… zamiłowała… to bardzo pięknie dla panny, jeżeli zamiłuje robótki… bardzo stosownie… ot, już panna Brygida inne ma gusta… ale ja ich nie pochwalam, nie pochwalam !
Wdowa zarumieniła się gorąco.
— O, i ja także! — zawołała — ale cóż zrobię? Brynia jest uparta i ma taką grubą naturę.
— Grubą, bardzo grubą! — potwierdziła Łopotnicka. — Któż kiedy widział, aby panna rąbała sama drzewo, nosiła wodę i prała bieliznę… jeżeli już nawet zmuszona jest do tego, powinna ukrywać się, robić to tak, żeby nikt nie widział… ale tak! jak prosta dziewka ubierać się i pracować… nie wypada! to, to, to, to, nie wypada!
— Wieczna to zgryzota moja i wstyd! — szepnęła pani Emma, a na twarz jej wybił się nigdy u niej nie widywany wyraz gniewu.
— Pani radczyni, zresztą, tak bardzo tego czuć i do serca brać nie możesz — mówiła dalej staruszka — bo chociaż rodzice i mąż pani byli porządnymi i zamożnymi ludźmi… nie ubliżam, nie ubliżam… bardzo porządnymi i zamożnymi… zawsze jednak w urzędniczym stanie nie może być tego punktu honoru i tej ambicji…
— Matka moja była obywatelską córką — wtrąciła nieśmiało Żyrewiczowa.
— Prawda, prawda, zawsze jednak to… to… to… nie to…
Głęboka pokora odmalowała się na twarzy i w postawie wdowy.
— Pani prezydentowa ma rację — odrzekła z cicha — toteż jedyny żal, jaki mam do rodziców moich, jedyny żal… to że nie wydali mnie za obywatela, bo przecież… starało się ich o mnie kilku!
— Brynia — ozwała się Rozalia — Brynia zawsze mi tyle dobrych rzeczy opowiada o swoim ojcu… mówi ona, że on bardzo kochał panią.
— O! tak — zawołała z wybuchem wdowa — Ignacy ubóstwiał mię… tak! byłam ubóstwianą… ale nie wiem dlaczego, ścigała mię zawsze nieokreślona jakaś tęsknota… czułam zawsze, że mam skrzydła zwichnięte, że mi coś innego, wyższego, promienistszego od świata należy!
— Mało komu się co należy! — sarknęła Łopotnicka i dłukim spojrzeniem ogarnęła schyloną znów nad błękitnym trzewiczkiem głowę córki. — Mało co komu się należy! — powtórzyła trzęsąc głową — już to ja, na przykład, co najmniej do uszanowania ludzkiego pretendować mogę… bo przecież i wiek mój, i stan, i to… to… to… A jednakowoż zdarzają się nieprzyjemności takie… Ot, niech pani radczyni imaginuje sobie, co mię dziś, dziś, w biały dzień, pośrodku ulicy spotkało! Szłam dziś z wizytą do marszałkowej… Rózia wczoraj odnosiła serwetkę siatkową, którą zamówiła u niej ta tam… jakże się nazywa?…
— Płocińska, doktorowa… — przypomniała Rozalia.
— Aha, ta, doktorowa… i dowiedziała się od niej, że marszałkowa jest w mieście. Bo to ten Płociński, to z gminu podobno, z mieszczan, ale ona Żężanka z domu, z Odropolskimi przez matkę spokrewniona i stąd z obywatelstwem ma stosunki… Rózi z sobą nie wzięłam, bo toalety wizytowej nie ma, a dla mnie starej w szalu moim i czepku wszędzie… przystoi… Szłam tedy Sklepową ulicą, pomaleńku, bo ten reumatyzm w nogach i trudno już po bruku chodzić… kijem moim podpierałam się… ja bo bez kija mego ani kroku nie robię… pomiędzy teraźniejszych ludzi, jak pośród rozbójniki, bez kija ani stąpić… Porządnego człowieka na ulicy rzadko zobaczysz, a tylko ten szary motłoch w drogę włazi, a jak mi już te różne figury, Żydy, mieszczany i licho wie kto bardzo w drogę wlezą, to takiego moim kijem młynka puszczę, że się na cztery wiatry rozlatują… to… to… to… to… cha… cha… cha!
Śmiała się serdecznie z młynka swego i ustępującego przed nim motłochu.
— Ale cóż to panią prezydentową dziś spotkało? — zagadnęła Żyrewiczowa.
— Aha… przyszłam nad rynsztok jakiś i kiedy przyszło przestąpić go… ani weź! Reumatyzm ten… i nogi nie słuchają ! Spróbowałam raz, spróbowałam drugi raz i oglądam się, jakby tę przeszkodę ominąć, aż tu słyszę obok siebie: „Niech pani pozwoli, ja pomogę!” Fircyk jakiś, pani moja, porwał mię za ramię i tak zgrabnie jakoś podparł i pociągnął, żem się na drugiej stronie rynsztoka znalazła podeszwy u trzewika nie zamoczywszy. Rozgniewałam się okropnie. „Kto panu pozwolił? — pytam się — jak pan śmiałeś? Czy pan wiesz, kto ja jestem?” „Chciałem dopomóc…” — odpowiada. Pasja mię już ostateczna porwała. „Mój panie — mówię — jeżeli nie wiesz o tym, to ja stara nauczyć cię muszę, że do osoby z przyzwoitej kompanii nie wypada ani przemawiać, ani zbliżać się nie będąc jej zaprezentowanym”. Co pani radczynia powiesz na to? Urwis ten parsknął mnie w oczy i pobiegł śmiejąc się jak szalony. A z ubrania i figury wyglądał nawet na coś porządnego, ale teraz wszyscy wykrojeni na jeden model: i pan, i szewc, ani poznasz, z kim masz do czynienia…
— Ten pan… tak sobie… z dobrego serca pewnie — sprobowała ująć się pani Emma.
— Co to dobre serce! — ofuknęła stara — kpię ja z dobrego serca tych wszystkich gburów i dorobkiewiczów, którzy teraz świat zaludnili… To był gbur jakiś, człowiek bez wychowania, bez obejścia się i to… to… to… koniec.
— Ależ naturalnie! jakże! nie będąc przedstawionym zbliżać się do kogoś… — pośpieszyła z potwierdzeniem Żyrewiczowa.
— Ten pan nie wiedział, kim mama jest, i myślał może, że to Bóg wie kto — zauważyła Rozalia i dodała: — Staś pewnie nic by podobnego nie zrobił…
— Staś pochodzi z dobrej familii — uroczyście wyrzekła Łopotnicka.
— I takie ma miłe obejście się, taką delikatność uczuć — dodała z pośpiechem Żyrewiczowa. — Cieszę się doprawdy, że przynajmniej będzie on miał dziś miłą chwilę i zabawi się trochę…
— Gdzież to dziś Staś bawić się będzie? — zapytały jednogłośnie matka i córka.
— U Rolickich wieczór tańcujący…
— Dziś?
— Dziś.
Rzecz dziwna, że wiadomość ta większe wrażenie wywarła na pani prezydentowej niż na jej córce. Rozalia zachichotała tylko mówiąc:
— To dobrze! z daleka posłucham muzyki!
Stara zaś szeroko usta otworzyła i oczy jej błysnęły.
— U nich tam piękne towarzystwo bywa — mówiła — pewnie i marszałkowa z córkami będzie. Rolicki, choć adwokat, jest obywatelskim synem… z Pokutnickiej się rodzi… Matka jego miała majątek, Pokutowo, tuż przy drodze pocztowej, niedaleko Ongrodu… pewnie zbierze się u nich kompania piękna… oprócz marszałkowej dużo dawnych znajomych, których jeszcze dziećmi znałam… och, och, och!
Żyrewiczowej błyszczały oczy i rumieniły się policzki.
— Pani prezydentowo — zaczęła nieśmiałym głosem -— a żebyśmy tak, jak przeszłej wiosny, poszły i przez okno popatrzały, jak oni tam będą poubierani i jak będą tańczyć… Staś ślicznie tańczy… brał lekcje u… tego sławnego metra.
— A dobrze, dobrze — po krótkim namyśle odpowiedziała Łopotnicka — czemuż nie! rozerwę się trochę… i jeszcze raz przed śmiercią… ich zobaczę!… och, och, och!… Niech pani radczyni przyjdzie tylko po mnie, jak zaczną tam grać i tańczyć…
Pani radczyni wstała i zaczęła się żegnać. Teraz, z ruchów przynajmniej i ożywionego wyrazu twarzy, wyglądała na lat dwadzieścia.
Rozalia za to spochmurniała trochę.
— Mama jeszcze zaziębi się na dziedzińcu wieczorem stojąc… i przy tym… czyż to wypada?
— No, no! — gniewnie ofuknęła matka — niechaj jaja kur rozumu nie uczą! Już ja wiem, co robię. Po ciemku wszystkie koty szare… Kto mię tam pozna!
Po wyjściu wdowy Łopotnicka więcej do siebie jak do córki mówić zaczęła:
— Tej kobiecinie zdaje się, że i ona coś znaczy na świecie, dlatego że mąż jej był z obywatelskiej rodziny i że jeden jego krewny do tego czasu ją odwiedza… Pnie się to do wyższych… pnie się… co moment zagląda do nas, a ogląda się, czy ludzie widzą, że u nas bywa… Całe życie pięła się… obiadki i wieczorki wydawała… a córkę to wyhodowała na prostą dziewkę.
— Ja Brynię bardzo lubię — ozwała się znad roboty swej Rozalia.
— A cóż robić? kiedy już los przybliżył nas tak do tych ludzi, to… to… to… znosić ich musimy… Ale co tam lubić? po co lubić? za co lubić? grubianka! śmie z tobą kłótnie rozpoczynać…
— I mnie kłótnie te dokuczyły bardzo… ale ona taka biedna!
— Co to biedna! dlaczego biedna!…
— Tak — wahającym się głosem odparła Rozalia — marnuje się…
— Dlaczego… — zaczęła stara, ale urwała nagle i ostry, wyniosły wzrok siwych swych oczu przenikliwie w córkę wlepiła. — Marnuje się! marnuje się!…. — zamruczała po kilka razy, a patrzała wciąż tak, jak gdyby zbadać i odgadnąć chciała, dlaczego córka jej wspomniała o marnowaniu się swej sąsiadki i co pod wyrazem tym rozumiała i czy wypadkiem sama o sobie w podobnyż nie myślała sposób. — Marnuje się! — szepnęła raz jeszcze — wielka rzecz! nie ona jedna… nie jej nosem panny…
Nie dokończyła znowu. Wysokie, żółte czoło jej, otoczone pasmami siwych jak srebro włosów, okryło się ciężką chmurą zgryzoty pomieszanej z gniewem.
Szarzało już, gdy ozwała się do córki:
— Ciemno już, nie psuj oczu; idź do sionek i samowar nastaw.
— Wody nie ma; Marcinowa dziś nie przyszła… chora czy co? — z trudnością odrywając się od zajęcia swego odpowiedziała Rozalia.
— No, to weź dzbaneczek i przynieś ze studni… bo potrzebuję bardzo ciepłej herbaty wypić… Ciemno teraz… dzbaneczek dobrze schowaj pod chustkę… nikt nie zobaczy.
Żyrewiczowa wracając do mieszkania swego znalazła Brygidę siedzącą na wschodzie rozdzielającym próg z ziemią i trzymającą na kolanach swych wielką, kudłatą głowę podwórzowego psa. Pies tulił do kolan jej grzbiet swój żółtą sierścią okryty, a ona obie ręce na głowie jego trzymając, schylona, mówiła do niego półgłosem:
— Dobry Wilczek! poczciwy Wilczek! mój… mój… mój… Wilczek!
Piękne, surowe zwykle usta jej rozwierały się czułym prawie uśmiechem.
Spostrzegłszy matkę podniosła głowę i w zwykły sobie szorstki sposób rzekła:
— Herbatę i rosół dla mamy przygotowałam… lampy tylko nie zapaliłam, żeby darmo nie paliła się…
Na stoliku, przed kanapką zasłanym czystą serwetką, obok talerzy z odegrzanym rosołem i innych skromnych bardzo przyborów stała szklanka z nalaną herbatą. Znajdowała się też tam lampka do zapalenia przygotowana i wiązka zapałek. Ale pani Emma nie zapaliła lampki i nie tknęła przygotowanej wieczerzy. U wejścia do mieszkania spotkały ją dwa wrażenia: szarej godziny i świeżej tu bytności młodego krewnego jej męża. Westchnęła, stanęła u okna i chwil kilka dumała. Usta jej poruszyły się zwolna i wyszeptały: „Tyle szczęścia, co się prześni, tyle życia, ile w pieśni”. Powolnym krokiem zbliżyła się do fortepianu, usiadła na stołku i przebiegła klawiaturę pasażem, w paru momentach fałszywym, ale szybkim i tak delikatnym, jak przeciągłe, przyciszone westchnienie. Potem uderzyła kilka akordów, aż na koniec, z cicha i trwożnie, jakby lękała się płoszyć zgromadzone dokoła niej duchy tęsknot i marzeń, głosem słabym, lecz młodym jeszcze, czystym i dźwięcznym przy delikatnym wtórze fortepianu śpiewała:
— O, powiedz mu, że niepojęta siła
Do jego życia wiąże moje dni!
O, powiedz mu…
Była właśnie w połowie drugiej strofy pięknej tej pieśni, gdy Brygida ze stukiem weszła do pokoju, zapaliła lampę i głośno rzekła:
— Niech mama je kolację, bo zupełnie już ostygnie…
Przebudzona z zadumy zapalonym światłem i głosem córki, straciła wątek pieśni, od fortepianu wstała i usiadłszy na kanapce z apetytem wielkim zjadła odgrzewany rosół, znajdujący się w nim kawałek mięsa i wypiła dwie szklanki herbaty z razowym chlebem. Pijąc herbatę spoglądała wciąż przez okno oczekując zapalenia się świateł w oknach bogatego adwokata.
Na koniec okna te zajaśniały oświetleniem rzęsistym, w dziedziniec wjeżdżały powozy i dorożki, wchodziło sporo pieszych pań i panów, ozwały się głuche, bo oddalone dźwięki fortepianu i skrzypiec. Pani Emma porwała się z kanapki, zarzuciła na plecy mantylkę, a na głowę szalik i wybiegła. W kwadrans potem trzy postacie niewieście wyszły z mieszkania Łopotnickiej i przez dziedziniec pogrążony w zmroku dążyły ku oświetlonemu i gwarem napełnionemu domowi. Żyrewiczowa i Rozalia postępowały za panią prezydentową, która szła przodem, pomimo reumatyzmu w nogach stąpała śmiało i szeroko, a wyprostowana jak struna, z głową wyniośle podniesioną, kijem swym grubym i w kościany nagłówek zaopatrzonym o bruk dziedzińca stukała. Emma z cichym chichotem i ruchami rozbawionego dziecka szeptała wciąż do Rozalii, która co chwilę szept ten przerywała zapytaniami do matki zwracanymi:
— Czy mamie nie zimno?… Czy kalosze z nóg nie spadają? Czy mama dobrze ścieżkę widzi?
Wyniosła staruszka nie odpowiadała nic; wąskie usta jej zacięły się gniewnie, a siwe brwi nad złotą oprawą okularów groźnie zmarszczyła. Oczom jej przedstawił się widok, którego się nie spodziewała. Zwabiona muzyką i gwarem liczna gawiedź przybiegła ku budzącym ciekawość oknom. Byli tam dorożkarze mający czekać na przywiezione przez siebie osoby, barczyści, brodaci i z fajeczkami w zębach; były też wyrostki żydowskie, szwargocące i gestykulujące z sobą zażarcie; kobiety jakieś z głowami ukrytymi w wielkie chusty; kilka nawet osób takich, których ubranie, złożone z kapeluszy i paltotów, wyróżniało się pośród tłumu.
Łopotnicka stanęła jak wryta w ziemię i twarzą obróciła się ku swym towarzyszkom.
— A co? Czy nie mówiłam, że za tym motłochem porządnym ludziom teraz ani nosa za okno wyścibić nie można! Gdzie obrócisz się wszędzie tym pospólstwem świat zanieczyszczony. I po co to?… to… to… to… tu przyszło, po co to… to… to żyje na świecie? Po to chyba, żeby nam w drogę włazić!
— Możeby lepiej nie iść! — jęknęła Rozalia.
— O, idźmy! idźmy! — błagalnie składając ręce prosiła pani Emma. — Tam tak bawią się… i Staś już jest… widziałam, jak przyjechał…
— Stasieczek kochany! — szepnęła Rózia, ale wnet dodała: — moja mamciu, ja boję się, żeby mamcię nie wyszturchali…
— Niedoczekanie ich! ja ich wyszturcham! rozstąpią się tu oni przede mną! — z gniewem sięgającym stopnia pasji zawołała stara i zaczęła znowu iść naprzód, krok jej stał się silniejszy jeszcze, zamaszystszy niż przedtem, kija już nie spuszczała ku ziemi, ale trzymała go przed sobą na podobieństwo bagneta; w oczach jej błyszczała niewysłowiona wzgarda. Zbliżywszy się do wielostopniowego muru pleców dzielącego ją z oświetlonymi oknami zawołała gromkim głosem:
— Proszę o drogę!
Naturalnie, nikt ani myślał być posłusznym.
— Proszę tu nas przepuścić! proszę zaraz nas tu przepuścić! — doniosłej jeszcze powtórzyła.
Za całą odpowiedź w tłumie odzywały się szepty:
— Patrzajcie! patrzajcie! O! o! jak grają! Sieh! hörste! a schöne panienkes! Szeroko, Julku, oczy otwieraj! Oto suknia jak słońce!
— Poczekajcie! — mruknęła pani prezydentowa i łokciami wparłszy się pośród pierwsze szeregi kij swój w dziwnie szybkie a zręczne wirowanie puściła. Krzycząc, łając, grożąc, przeklinając, zasłaniając głowy ramionami, ludzie rozskakiwali się w różne strony, a ona, obojętna na obudzane przez się wrażenie, tryumfalnie wraz z dwoma idącymi za nią kobietami przystąpiła do jednego z okien i z pomocą Rozalii na kamień jakiś wgramoliwszy się głośno wyrzekła:
— Mówię zawsze, że w teraźniejszym świecie, jak przeciw zbójom, kij zawsze z sobą nosić trzeba… żeby nie kij, to… to… to… to… te Żydy i mieszczany zgłumiliby nas do reszty!
W godzinę potem z tłumu stojącego pod oknami domu, w którym brzmiała muzyka, wyśliznęła się drobna, ciemna postać kobieca i przesunąwszy się przez dziedziniec stanęła przed drzwiami mieszkania Żyrewiczowej. Tu, na wschodzie, siedziała Brygida, z łokciem opartym na kolanie i policzkiem w dłoni; przy niej leżał żółty pies, którego ona od chwili do chwili machinalnie gładziła.
— Cóż — ozwała się krótko i szorstko — czy dość już patrzania?
Mała osóbka usiadła przy niej.
— Zła jestem — odpowiedziała — na twoją matkę, że wyciągnęła moją mamę na to patrzanie! Zmęczy się tylko, zaziębi się jeszcze, broń Boże, a przy tym… to ubliżenie… jakoś nie wypada!
—- A no! — rzekła Brygida z właściwym sobie głuchym, stłumionym śmiechem — ale za to napatrzą się śliczności! A tyż czemu wróciłaś tak prędko? nie ciekawaś?
Rozalia rzuciła ręką.
— Ej, nie! czy to ja takie rzeczy widziałam? Czym się mało sama natańcowała, kiedy jeszcze nieboszczyk papa był prezydentem sądu powiatowego… I potem, choć Łopotniki były sprzedane, rodzice kupili tę kamienicę, co to przy Sklepowej ulicy, na czekoladowy kolor pomalowana, i przez kilka lat jeszcze doskonale bawiono się u nas… Mama chciała wtedy za mąż mię wydać…
— No, to i czemuż nie wydała?
— Ot, nie zdarzyło się nic stosownego. Miałam kilku starających 8ię… ale nic stosownego! Mama nie pozwalała i… sama nie chciałam… Lepiej wcale nie wyjść za mąż jak poniżyć się i wyjść niestosownie.
— Aha! — mruknęła Brygida.
— A ty wcale nie chodziłaś patrzeć na te tańce? Czy ty także dużo tańczyłaś wtedy, kiedy rodzice twoi dobrze się jeszcze mieli?
— Bardzo mało — odpowiedziała.
— A dlaczegóż to?
— Dlatego że matka moja bardzo dużo tańczyła. Rozalia zachichotała.
— Ależ pani radczyni miała już lat ze czterdzieści, kiedy pan radca umarł?
— To nic; wyglądała na dwadzieścia pięć…
— No, no! ależ zawsze… ty jesteś i teraz bardzo przystojna, a osiem lat temu…
— Do końca osiemnastego roku nosiłam krótkie sukienki i haftowane majteczki, a czy byłam przystojną albo nie, nikt nie widział. Wszyscy widzieli, że mama przystojna…
— No, no! — dziwiła się wciąż Rozalia — moja mama to znowu zupełnie inna, zupełnie inna… Jak zapamiętać mogę, zawsze już w czepeczku chodziła i okazywała siebie starszą nawet, niżeli była, a tylko o mnie troszczyła się: żebym miała ładne ubranie, żebym dobrze wyglądała, żebym wesoło bawiła się i stosownie za mąż wyszła…
— Toś ty bardzo szczęśliwa! — wtrąciła Brygida.
— Dlaczego, Bryniu?
Nie odpowiedziała, ale Rozalia sama po chwili dodała:
— To całe dobro moje na świecie!
Brygida dosłyszała w głosie jej oddźwięk smutku i z większym niż dotąd zajęciem zwróciła się do towarzyszki:
— Rodzeństwo miałaś?
— Nie; jedynaczką byłam zawsze.
— To i w tym szczęśliwą jesteś.
— A czemuż?
— Bo sto razy lepiej jest nie mieć niż tracić!
— Aha! — zawołała Rozalia — wiem, wiem. Pani radczyni wspominała kiedyś, że miała dwóch synków…
— A miała.
— Poumierali?
— Pomarnowali się.
— Jakto pomarnowali się?
Po raz to pierwszy dwie sąsiadki tak długo i poufnie rozmawiały ze sobą. Opryskliwa i ponura Brygida skłonniejszą była do kłótni aniżeli do pogadanek i zwierzeń. Czy w łagodniejsze i bardziej miękkie usposobienie wprawiał ją Wilczek, który od czasu do czasu budząc się podnosił wielki łeb swój i lizał jej rękę? Z policzkiem opartym na dłoni i kołysząc się z lekka opowiadała:
— Raz było u mamy dużo gości, z miasta poprzychodzili, ze wsi poprzyjeżdżali… Konradka, który dwa lata wtedy miał, Niemka do kuchni wniosła i na stole posadziła. W kuchni zamęt, zwyczajnie jak w niebardzo bogatym domu, kiedy wystąpić chcą… ktoś trącił i stół przewrócił się… dziecko do beczki z wodą wpadło…
— Utopiło się! — wykrzyknęła Rozalia.
— Nie, ale dostało gorączki i umarło.
— A drugi?
— Drugi — spalił się.
— Jezus Maria!
— Sukienkę sobie w garderobie przy ogniu zapalił, okropnie męczył się przez dwa tygodnie i umarł. Miał już cztery lata… chłopunio mój najmilszy… pochowali z braciszkiem, szkoda, że i nie ze mną także…
Oczy jej błyszczały w cieniu jak dwa ciemne płomienie. W przytłumionym głosie brzmiała gorycz ostra i zawzięta.
— Ja! oho! — kończyła — mnie ani ogień, ani woda, ani łzy nie wzięły… i głowy sobie po śmierci ojca nie rozbiłam, choć ją o ściany tłukłam… Taka to już gruba natura moja…
— Dlaczegóż ty mówisz, że masz grubą naturę? — zaczęła z trochę nieśmiałości Rozalia.
Uczyniła ręką gest niechętny.
— Bo i gruba! — rzekła — ojcowska… Od dzieciństwa lubiłam zawsze cokolwiek robić… byle co… byle nie siedzieć z założonymi rękami; do muzyki zdolności nie miałam, popędliwa byłam, śmiałam się, tak jak ojciec, głośno i z całego serca…
— Ty śmiałaś się! ty, Bryniu! — z najwyższym zdumieniem wykrzyknęła Rozalia.
— Dopóki ojciec żył — odpowiedziała krótko i posępnie.
— Aha! — westchnęła towarzyszka jej — co to jednakże takiego, że jak tylko ci ojcowie poumierają, to i matkom i córkom robi się tak ciężko na świecie… tak ciężko… tak ile…
Brygida ze zdziwieniem twarz ku niej zwróciła.
— No, no! — rzekła — alboż tobie źle? Przepadasz za matką twoją, zamiłowałaś robótki, jak mówi pani prezydentowa, i taka zawsze jesteś wesoła…
Rozalia zrazu nie odpowiedziała nic, potem przysunęła się bliżej do towarzyszki, wzięła rękę jej, która bez oporu, ale sztywnie spoczęła w drobnej jej dłoni, i zaledwie dosłyszalnie szepnęła:
— Bryniu! wiesz co? wychodź ty za mąż, za tego… wiesz… co kocha się w tobie!
Brygida wyrwała rękę i z gniewem zawołała:
— A toż co? skądże to ty, na przykład, wiesz, że ktokolwiek kocha się we mnie?
— Skąd… ot skąd… siedzę zawsze przy oknie i robótkę robię… czasem zerknę na dziedziniec, to i widzę… Przez całą wiosnę widzę, jak ten… no, wiesz kto… patrzy na ciebie i pomaga ci wodę nosić ze studni, a kiedy do ciebie mówi, to zdaje się, że cały drży…
Brygidę przebiegło także lekkie drżenie.
— Widziałaś? doprawdy? a może ci się tylko tak zdawało? — szorstko, lecz cicho wymówiła.
— Jak mamę kocham, nie zdawało mi się! — zawołała Rozalia. — Wiesz co, że choć ja na takich ludzi nigdy nie patrzę…
— Na takich! — sarknęła Brygida. — Jacy wy wszyscy jesteście głupi z tymi takimi i owakimi ludźmi! Biedne jak myszy w pustej stodole, a ludzi zawsze na t akich i owakich dzielicie! Głupstwo na głupstwie jedzie i głupstwo powozi! Z wami wszystkimi, wiele was jest, nie warto nawet rozmawiać… dlatego też i milczę zawsze, jak zaklęta, a jeżeli czasem usta otworzę, to zaraz żałuję tego… tak jak i teraz.
Chciała wstać i odchodzić, ale Rozalia przytrzymała ją za suknię i ramię.
— Ot, już i wpadłaś w gniew i kłótni szukasz, ale ja nie chcę kłócić się z tobą… Poczekaj… pogawędzim jeszcze trochę… od serca… Ja ci dobrze życzę… mnie ciebie szkoda, bo choć jestem zawsze taka wesoła, ale mi często niewesoło… Nie chcę mamy martwić i nie okazuję tego, co czuję…
— A cóż ty, na przykład, czujesz? — rozbrojona słowami jej zapytała Brygida.
— Albo ja wiem! — wahającym się głosem odpowiedziała Rozalia.
Brygida zaśmiała się ironicznie.
— Otóż to — rzekła — wy wszystkie nie wiecie, co czujecie… Czujecie coś… czujecie… wzdychacie… smutno wam… a same nie wiecie, co i dlaczego. Od najmniejszego dzieciństwa pamiętam te jakieś tęsknoty za czymś… za czymś… te jakieś żale po czymś… po czymś… Za czym? po czym? pfu! zgiń, maro, przepadnij! Trzebaż przynajmniej wiedzieć…
Albo te skrzydła złamane i bratnie dusze, te śpiewanie i wzdychanie przy fortepianie, uf! jak mi to wszystko obrzydło… Ale ty, to co innego… ty pewnie masz rację smucić się, a głupio to tylko bardzo, że nie wiesz sama, czego się smucisz…
Umilkła na chwilę, a potem nagłym ruchem obie ręce towarzyszki swej pochwyciła.
— Słuchaj no — zaczęła — słuchaj no! Niewesoło ci często… smutno… żal, a sama nie wiesz dlaczego. Ja ci to wytłumaczę… ja! Niewesoło ci, bo oprócz starej matki, która dziś, jutro do grobu pójdzie, nie masz nikogo swego… swego… kto by ci przyjacielem był, i opiekunem, i sercem przywiązanym, na którym mogłabyś głowę bezpiecznie położyć… Smutno ci, bo widzisz, jak inne kobiety kołyszą i pieszczą swoje dzieci, żyją w swoich domach i garną do tych domów, co mogą, i stroją je, w co mogą, i jak ptaki ścielą gniazda dla siebie i swoich na szczęśliwe jutro, na wygodną starość, na spokojną śmierć… żal ci, bo… bo masz w sercu coś, czego nikomu nie dałaś, bo przychodzą ci do głowy takie wyrazy, których nikomu nie powiedziałaś, bo chciałabyś objąć kogoś mocno, mocno i wiedzieć, że jemu z tobą dobrze, miło, szczęśliwie… bo… choć zamiłowałaś robótki i oczy nad nimi wyślepiasz, myślisz sobie czasem, że to są głupstwa, że… zmarnowałaś się!
Mówiąc to przybliżała coraz do twarzy towarzyszki twarz swą gorącą, wzburzoną, z pałającymi oczami. Mowa jej była śpieszna, oddech szybki.
— Cóż? — zapytała po chwili milczenia — cóż? czy nieprawda? czy niedobrze wytłumaczyłam ci, co i dlaczego czujesz?
Rozalia siedziała z twarzą ukrytą w obu dłoniach. Brygida zaśmiała się zwykłym sobie krótkim, wewnętrznym śmiechem.
— Aha — rzekła — widzisz, jak zgadłam.
Po chwili Rozalia otarłszy chusteczką twarz zwilżoną łzami wzięła znowu rękę towarzyszki.
— Może i zgadłaś — szepnęła — zdaje się, że doprawdy zgadłaś… Takie już widać nasze serce, że potrzebujemy w kimś kochać się… Ja kochałam się dwa razy w życiu, raz za dobrych jeszcze czasów, i to dawna bardzo historia, drugi raz, niedawno… powiem ci nawet pod sekretem w kim, ale nikomu nie powiesz? Ot, w Stasiu Żyrewiczu… ach, jak ja się w nim kochałam parę lat temu… potem wyperswadowałam sobie, ale żal został…
— Znowu głupstwo! — szepnęła Brygida. Rozalia nie dosłyszała szeptu tego i mówiła dalej:
— Ale o mnie nie ma co i mówić. Moje wszystko już przeszło i zresztą ja, jeżeli nie wyszłam za mąż, to dlatego, że nic stosownego nie zdarzyło się, a niestosownie wyjść byłoby dla mnie z ubliżeniem… Mama wpoiła we mnie zasady odpowiednie urodzeniu memu i żebym nawet dziś o lat dwadzieścia odmłodniała, nie rozminęłabym się z nimi za nic w świecie… żeby tam nie wiem co… Ty, co innego; twój ojciec był urzędnikiem, twoja matka jest córką urzędnika, dla ciebie, dajmy na to, że niezupełnie stosownie, ale zawsze z mniejszym ubliżeniem wyjść za takiego..