Złota nitka

Panu Leopoldowi Meyetowi w dowód wdzięcznej przyjaźni ofiaruje

Autorka

Czy taki dzień, jakim był dzisiejszy, nazwać można pięknym czy brzydkim? Sama nie wiem. Zależy to zapewne od upodobania i usposobienia. Jedni lubią słońce upalne i błękity usiane iskrami, inni, zmęczeni może nieco — któż oprócz nich powiedzieć może czym? — z rozkoszą topią oczy w chmurnym sklepieniu, w mgle, w zmroku.

Dziś po południu wyszłam na przechadzkę, za dwór, za drogę, którą jeżdżą i chodzą ludzie, w pole, daleko. Jeszcze to niby lato, ale zboża już zżęte, ziemię okrywa kolczata ścierń, pośród której, na miedzach, sterczą tu i ówdzie kąko-le, dziewanny i polne grochy. Dzikie grusze stróżujące nad pustymi zagonami jeszcze zielone, ale od skwarów i kurzawy przywiędłe i ciemne, brzozy zaś i olchy dokoła ogrodu dworskiego i przy drodze rosnące połyskują z dala, niby rzeźbami z brązu, zżółkłymi gałęźmi; pracy ludzkiej, ruchu i gwaru, które jej towarzyszą — ani śladu. Wieś nawet długim rzędem chat na tle półkolistego lasu szarzejąca nie daje znaków życia. Skądciś tylko, z przeciwnej strony drogi, płyną powietrzem melancholijne wołania, którymi oracze napędzają leniwe swe woły; od dworu dochodzi basowy turkot młocarni, podobny z dala do podziemnego, nieustającego grzmotu; pod czarnym lasem wiją się sine wstęgi dymów oznaczające miejsca pastwisk, które też od chwili do chwili ozywają się przenikliwym, kilka nut żałosnych do nieskończoności powtarzającym śpiewem fujarek. Nad tym wszystkim niebo od skłonu do skłonu okryte płachtą białych obłoków, gdzieniegdzie tylko wzdymającą się w ciemne, na różny sposób wyrzeźbione chmury, a pośrodku nieba, zza białej płachty, w miejscu tym niby muślin rozrządzonej, tarcza słoneczna omglona, bez promieni, do okrągłego, bladozłotego opłatka podobna. Mylę się. Nie była ona całkiem bez promieni; bo gdy ścigając okiem jaskółki, które długim, czarnym sznurem ciągnęły ku zachodowi, spojrzałam na to blade i smutne słońce, zobaczyłam promień jego jeden jedyny, złotą niby nitkę, która świeciła i urywała się wysoko.

Kto mi wskaże te napowietrzne drogi, którymi przylatują do nas wspomnienia? Kto mi powie, dlaczego pogoda dzisiejsza, taka smutna i taka cicha, przyniosła przed pamięć moją jedną znaną mi kiedyś kobietę i jeden moment z jej życia? Było to przypomnienie tak nagłe i wyraźne, że w chwili właśnie gdy patrzałam na ów promień słoneczny, bardzo wysoko świecący, pomiędzy nim a oczami mymi przesunęła się jak żywa i nawet uśmiechnęła się do mnie, piękna, lecz bardziej jeszcze niż piękna zajmująca twarz Felicji Olińskiej.

Po raz pierwszy zobaczyłam ją wtedy, gdy ze wsi przybywszy do Ongrodu odwiedziłam dom Józefa Olińskiego. Odwiedziłam go z przyczyny interesów pieniężnych, musiałam przeto coś o nim wiedzieć. Wiedziałam, że Józef Oliński był eks-właścicielem ziemskim, który sprzedawszy majątek swój osiadł na miejskim bruku częścią z potrzeby, częścią z dobrej woli; że był on człowiekiem nieposzlakowanej uczciwości; że dość zamożnym, lecz wcale niebogatym będąc utrzymywał w domu swym wiele osób do bliższej i dalszej rodziny jego należących; że na koniec żonatym był po raz drugi i z pierwszego małżeństwa miał troje dzieci. Takimi wiadomościami zaopatrzona weszłam do saloniku dość obszernego, a napełnionego osobami różnej płci i różnego wieku.

Na spotkanie moje, od kartowego stolika, znad którego powstał, postąpił gospodarz domu, człowiek około pięćdziesięcioletni, z leniwą trochę i senną, ale sympatyczną powierzchownością. Wysoki i barczysty, musiał on mieć za młodu postawę piękną, którą nadwerężała teraz znaczna otyłość. Jasnopłowe i siwiejące włosy jego w szczególny sposób odbijały od czerstwej, rumianej twarzy, pośród której świeciły bladobłękitne, pełne dobroci oczy. Ta to właśnie dobroć, wyraźnie uwydatniająca się nie tylko w spojrzeniu, ale w wyrazie ust i uśmiechu jego, czyniła go sympatycznym. Powitał mię nie jako osobę dla interesu przybywającą, ale jako miłego gościa i od razu, niezgrabnie trochę, lecz bardzo poczciwie, wprowadził mię w koło swej rodziny. Odbyło się to w ten sposób, że naprzód zupełnie niespodzianie usłyszałam wymienione własne swoje nazwisko, a potem przez pięć minut brzmiały mi w uszach imiona i tytuły przedstawianych mi osób.

— Matka moja, Franciszka Olińska; ciotka moja, Anna Liniewska; wuj mój, Alojzy Choimski; siostra moja, Michalina Olińska; córka moja, Emilia; syn mój Władysław; synek mój, Mieczyś; goście nasi i przyjaciele: pani Zuzanna Skwierska, pan Ludwik Okimski.

Skończywszy zapytał:

— A gdzież Felcia?

Zapytanie to dało początek następującej, krótkiej, lecz żwawej rozmowie.

— Toż przecie do miasta poszła.

— Po co? czego?

— Toż przecie po ciastka.

— Po jakie ciastka?

— Ależ mój Józiu, do kawy przecie…

— To czemuż kto inny nie poszedł?

— Ależ mój papo, przecie nikt tak papie nie dogodzi…

— To prawda. Ale zaraz powróci?

— Naturalnie że zaraz.

— A naturalnie zaraz, bo i my w bałamuta grać nie możemy.

— A dlaczegoż nie możecie?

— Bo klucz od komody, w której karty, u niej.

— Przepraszam, bardzo panią przepraszam — zwrócił się do mnie pan Oliński — ale chciałem przedstawić pani jeszcze i żonę moją! Gromadka nas jest, jak pani widzi, spora, ale jakoś — dzionek po dzionku przechodzi i… dobrze! Przyznam się nawet pani dobrodziejce… choć to może i wstyd trochę, że od czasu, jak porzuciliśmy wiejskie kłopoty i nudy, a osiedliśmy sobie w miasteczku, odżyliśmy wszyscy. Zawsze tu jakoś to ten, to ów odwiedzi, pogawędzi, i… w preferansika…

— Kościół blisko — przerwała matka.

— Doktor i apteka pod ręką — dorzuciła ciotka.

— Ga… ga… ga… gazety co… co… co dzień — wypowiedział mocno zająkliwy wuj.

— Żeby tylko nie gimnazjum, i ja byłbym wielkim amatorem miasta — zaśmiał się osiemnastoletni chłopak w szkolnym mundurze.

— O, miasto! Wstydź się, Władziu, taką dziurę miastem nazywać! — sarknęła córka Emilia, dwudziestoletnia panna, siedząca na szezlongu w postawie trochę niedbałej, w lokach, wstążkach i pantofelkach, z których wyglądały różowe pończoszki.

— Przepraszam — powtórzył znowu uprzejmie gospodarz — pani dobrodziejka życzy sobie podobno pomówić ze mną o interesie? proszę, bardzo proszę…

Poprowadził mię do kanapki, tak od najbardziej zaludnionych miejsc salonu oddalonej, że poufna nawet rozmowa spokojnie tam prowadzoną być mogła.

Interes zresztą ani tajemniczym był, ani bardzo ważnym. Rozmawiając o nim przypatrywałam się osobom w salonie zgromadzonym. Były to postacie bardzo rozmaite, lecz bardzo zwyczajne.

Staruszka matka była wcale miłą staruszką. Białe garnirowanie czepka jej ładną tworzyło ramę dla pomarszczonej, lecz okrągłej twarzy, której rysy pospolite, lecz żadną szpetotą nie rażące uderzająco powtarzały się w twarzy jej syna. Nie wydawała się wcale schorowaną ani niedołężną, a tylko trochę niezadowoloną. Siedziała właśnie przy otwartym do gry stoliku, od którego powstał był pan Józef, a przy którym siedzieli też przyjaciele domu. Niecierpliwiła się widocznie przerwą zaszłą w ulubionej zabawie. Przy tym jednak rozmawiała ciągle z siedzącymi przy niej przyjaciółkami, którym już nie przypatrywałam się, bo znałam je dobrze. Słyszałam tylko, że pani Skwierska, czterdziestoletnia wdowa po urzędniku, babina nieposzlakowanej cnoty i wielkiej wymowy, z gestykulacją i mimiką, której by jej niejeden z mówców wielkiej szkoły pozazdrościł, powtarzała co do słowa prawie przeszłoniedzielne kazanie księdza Hajdeckiego w farze.

Ludwik Okimski za to, tłuściutki, malutki i wygolony obywatel miejski na całe miasto słynny z nieocenionego dowcipu i humoru swego, posługiwał się wakującymi kartami od preferansa dla dokonywania z ich pomocą różnych sztuk z czarodziejstwem prawie graniczących. Karty w obu rękach trzymane za plecy swe chowając albo też je ze zręcznością niesłychaną na stole rozkładając i mieszając zwracał się przede wszystkim do panny Michaliny Olińskiej, której pyszne i pysznie uczesane złociste włosy przyozdabiały twarz trzydziestokilkoletnią, ładną niegdyś, teraz mocno przywiędłą i wyrazem doznanych zawodów nacechowaną. Zawody te nie przeszkadzały przecież błękitnym oczom jej z niesłychanym zajęciem topić się w pulchnej, wygolonej a wesołej twarzy miejskiego obywatela.

Dwaj gimnaziści za to, z których jeden był dzieckiem jeszcze, drugi dorosłym prawie młodzieńcem, nie doświadczali na widok sztuk karłowych żadnych uczuć innych prócz najżywszej żądzy zbadania i zdobycia wszystkich ich tajemnic. Z ust ich sypał się grad zapytań i próśb tak ogłuszających, że aż Alojzy Choimski, chudy i łysy eks-profesor w starym profesorskim mundurze ze złoconymi guzami u okna siedzący a w czytaniu gazety zatopiony, sykał z gniewu i gazetę swą z przeraźliwym szelestem co chwilę ku wrzaskliwej grupie powiewał.

Szelesty te drażniły znać nerwy niemłodej, bladej i widocznie bardzo dobrej Anny Liniewskiej, ciotki, którą w wyszywaniu włóczkami siatkowej serwety pogrążona podnosiła od chwili do chwili głowę i z kolei sykała na pana Alojzego. Ile razy zaś syknęła, tyle razy pan Alojzy z rozczulonym prawie wyrazem twarzy pochylał się ku niej i na przeprosiny rękę jej zaopatrzoną w długą igłę całował, co też ją aż do nowego szelestu gazety najzupełniej rozbrajało. Głębszą i trwalszą znać troską jej było dobieranie kolorów włóczek, którymi serwetę swą wyszywała, bo nagle podniosła głowę w trochę jeszcze zalotny czepeczek ustrojoną i z rozpaczliwym załamaniem rąk zawołała:

— Moja pani Zuzanno, proszę mi poradzić! już ja doprawdy nie wiem, jaką tu różę zrobić: różową czy żółtą?

W mgnieniu oka po zapytaniu tym całe towarzystwo nie wyłączając staruszki a z wyjątkiem tylko eks-profesora podzieliło się na obozy różowej i żółtej róży. Okimski, gimnaziści, nawet milcząca dotąd i melancholijnie na różowe pończoszki swe poglądająca piękna panna Emilia udzielali rad swych i wydawali zdania. Teraz nawet panna Emilia mówiła najgłośniej i z największym zapałem, nie dlatego zapewne, aby była żarliwą miłośnicą robót ręcznych, ale że gdy szło o rzeczy gustu, zdaniu jej należało się bezwzględne pierwszeństwo. Dobry gust był specjalnością jej; świadczyły o tym malownicze draperie sukni i różowe pończoszki. W gwarze tym przez zagadnienie pani Anny wywołanym zadzwonił jękliwy, do tonu bolesnej skargi podniesiony głos staruszki:

— Dlaczego kawy nie dają?

— Felci nie ma — odpowiedziały chórem wszystkie prawie głosy.

— Ależ dlaczego ona tak długo nie przychodzi?

— Może poszła na przechadzkę?

— W porę, bardzo w porę!

— Może zobaczyła jaki piękny widok natury! ona tak kocha naturę!

— I zapomniała o nas i o naszej kawie.

— Pani Felicja dziś źle wygląda. Może cierpiąca…

— A któż jej winien? czytuje po nocach, to potem i źle wygląda. Ja zawsze mówię, że dla kobiety wszystkie te mądrości…

— Do… do… don… Ka… ka… ka… Karlos bi… bije się! — zrywając się z krzesła zawołał nagle pan Alojzy. — Zno… znowu bi…. bi… bi…

Wtem otworzyły się drzwi i wszedł do salonu znany mi trochę młody urzędnik z gubernatorskiego czy jakiegoś innego biura. Był to chłopak przystojny, dobrze ułożony, z wykształceniem umysłowym małym, ale wielkimi potrzebami serca, bo cechą przeważnie go charakteryzującą było nieustanne kochanie się w jakiejś pani czy pannie. Zbyt ubogi jeszcze, aby mógł ożenić się, składał ofiary na ołtarzach wszystkich piękności Ongrodu. Przy tym oprócz pań i panien kochał on jeszcze poezję i odznaczał się zarówno wielką pamięcią, jak wcale niezwykłym darem do deklamacji, a w rozmowie kwiecistością stylu. Wszystkie te przymioty jednały mu pośród pań wysoki stopień szacunku i sympatii. Objawiło się to i teraz, gdy wejście Teofila Siekierskiego sprawiło w salonie Olińskich wrażenie wielkie. Najżywiej uległa mu panna Emilia, co zresztą było zupełnie słusznym, gdyż spojrzenie czarnych oczu Teofila naprzód ku niej strzeliło, ale i panna Michalina wydawała się także zelektryzowaną nieco i z żywością, która odmłodziła zwiędłą jej twarz, zawołała, że teraz, kiedy pan Teofil przyszedł, trzeba zaraz zacząć grać w karty w bałamuta, bo już z góry wiadomo, kto w czepku siedzieć będzie. Pokazało się jednak, że bez Felci ani w karty grać, ani kawy pić nie podobna. Dom cały ze wszystkimi swymi wygodami i przyjemnościami w nieobecności jej był jakby sparaliżowany. Znowu więc rozległy się wołania i wyrzekania:

— Gdzież jest Felcia? Dlaczego tak długo w mieście bawi?

Skończyłam rozmowę moją o interesie z gospodarzem domu, a gdybym nawet nie skończyła jej była, udałabym, że nic już więcej do powiedzenia nie mam, tak bardzo wyraźnie poobiednia drzemka zasnuwała mgłą łagodne jego oczy, taki wyraz ciężkiej z nią walki okrywał dobrą i poczciwą twarz jego. Spać mu się chciało okropnie, a jednak uprzejmym być nie przestał. Zapraszał mię na kawę, które to zaproszenie powtórzyły też matka, ciotka, siostra i córka jego, a gdy stanowczo odchodziłam, wszyscy razem wymogli na mnie przyrzeczenie, że przynajmniej innego dnia, jak najprędzej, dom ich na dłużej odwiedzę. Potem pan Józef odprowadzał mię aż do drzwi przedpokoju, a gdy starszy syn jego z grzecznym pośpiechem podawał mi okrycie, on jeszcze pomimo senności, która mocno utrudniała mu mowę, udzielał mi rad i upewnień tyczących się interesu mego a świadczących zarówno o prawości charakteru, jak o dobroci jego serca.

Mieszkanie Olińskich znajdowało się na drugim piętrze jednej z kamienic miasta. Zstępując ze wschodów zobaczyłam poniżej siebie u jednego z zakrętów ich stojącą kobietę, której postawa uderzyła mię i nawet trochę zadziwiła. Była to kobieta wysmukła, bardzo kształtna, w ciemnym, skromnym okryciu i czarnym kapeluszu, spod którego widać było gruby warkocz kasztanowatej barwy z ognistym połyskiem. Stała nieruchoma zupełnie, z łokciem opartym o balustradę wschodów, z kibicią naprzód nieco podaną i twarzą na dłoni wspartą. Postawa ta była wymowną. Wyrażała ona znużenie i zadumę. Stała tak i w ten sposób wspierała się na ręku, że z twarzy jej widziałam tylko część białego czoła i oczy duże, ciemnoszafirowe, powieką wpółspuszczoną przysłonięte, a smutnie, okropnie smutnie w dół zapatrzone. Nie słyszała zrazu zbliżających się ku niej kroków moich. Ja też przez chwilę przypatrywałam się jej ciekawie. Domyśliłam się, kim była, bo w drugiej ręce bezwładnie spuszczonej trzymała spory, zamknięty koszyk zawierający pewnie ciastka do kawy. Oto dlaczego nie wracała tak długo i tak nie w porę bawiła za domem. Ale co pochwyciło ją tu i zatrzymało? Zmęczenie o chwilę spoczynku wołające? czy marzenie natrętne i nieodegnalne? czy silniejszy nad siły jej moment żałości lub walki? Wszystko to razem malowało się w postawie i wyrazie jej oczu. Usłyszała na koniec kroki moje, porwała się jak ze snu zbudzona i wbiegła na wschody tak szybko, że przed oczami mymi zaledwie mignął biały, delikatny, kameowy profil jej twarzy.

Znalazłszy się na ulicy o kilkaset kroków oddaliłam się od mieszkania Olińskich, gdy z dala już poznałam idącego naprzeciw mnie Adama Tarnickiego. Z dala nawet nie poznać go było niepodobieństwem, bo pełna siły i spokoju postawa, myślące i nieco dumne czoło, a także w kroku i poruszeniach jakaś nieuchwytna dostojność, która piętnuje powierzchowność wysoce ucywilizowanego człowieka, wyróżniały go pośród tłumu nie tylko ulicznego, ale i wszelkiego innego.

Gdybyśmy naturę na obraz i podobieństwo swoje pojmowali, mniemać moglibyśmy, że jak my doświadcza ona przystępów dobrego i złego humoru, chwil wezbranej i energicznej lub znużonej i niedołężnej twórczości. Gdybym naturę pojmowała w sposób powyższy, mniemałabym, że Adama Tarnickiego stworzyła ona w przystępie wielkiej dobroci i pięknego natchnienia. Była to pewnie jedna z najwyborniejszych i najkompletniejszych organizacji ludzkich na ziemi. Rolnik z zawodu, był on zarówno czcicielem, jak znawcą nauki, a na dnie piersi swej nosił iskrę poezji i entuzjazmu, która była przyczyną wielu jego i cnót, i cierpień. Żartując niby mówiłam mu zawsze, iż ciężki grzech popełnia nie rozpalając tak długo rodzinnego ogniska, po prostu, nie żeniąc się. Wkrótce dosięgnie lat czterdziestu, kiedyż potem będzie mógł nasycić się ciepłem tego ogniska? Kiedy dla społeczeństwa wyhoduje podobnego do siebie syna? Kiedyż na koniec uszczęśliwi istotę jaką do płci nieszczęśliwej należącą? Na to wszystko odpowiadał mi niekiedy żartem także, częściej jednak poważnymi a trochę smutnymi słowy:

— Nie znalazłem. Nie widziałem. Nie znam.

Nie znalazł, nie zobaczył, nie poznał kobiety takiej, która by odpowiadała potrzebom i serca, i umysłu jego. Niestety! nie żył on tylko sercem, a najszczęśliwiej żyć tylko sercem; skoro się bowiem w dodatku i głową jeszcze żyje, wnet i serce to dziwnych, licznych a bardzo despotycznych nabiera wymagań. Od pewnego czasu jednak zauważyłam, że przedmiot ten rozmowy począł Tarnickiemu sprawiać przykrość. Przestałam też go w rozmowach naszych dotykać i tylko w samotności ducha zapytywałam siebie: czyżby na koniec znalazł, zobaczył, poznał?…

Powitaliśmy się, jak zwykle bywało, po przyjacielsku i serdecznie. Powiedziałam mu zaraz, że idę od Olińskich.

— A ja do nich — odpowiedział.

Nie słyszałam nigdy o tym, że znał rodzinę tę. Powiedział mi, że znał ją od roku, a odwiedzał zrazu bardzo często, potem rzadziej, zawsze jednak ilekroć był w mieście, co parę tygodni więc, czasem co tydzień. Nagle błysnęła mi w myśli uwaga, że od czasu pewnego pan Adam bywał w Ongrodzie częściej niż dawniej. Nie wypowiedziałam jej jednak, natomiast opowiadałam dość długo o tym, w jaki sposób przelotnie zobaczyłam dziś panią Felicję Olińską, co odgadywałam z postawy jej i wejrzenia, jak dziewiczą wydała mi się jej kibić a czystą, delikatną i trochę tylko znużoną linia jej profilu.

Pan Adam milczał. Szedł chodnikiem obok mnie, a gdy podniosłam ku niemu głowę, zobaczyłam, że twarz jego była w szczególny sposób zmąconą. Nie podobna inaczej określić zmian, które zaszły w niej, jak przez wyraz zmącenie. Przypominała ona powierzchnię głębokiej wody, którą swawolna ręka zmąci rzuconym kamieniem. Powstają na niej wtedy ruchy gwałtowne, pogłębiają się linie i tryskają światła, które, gdy dzień pochmurny a woda nie błękitna ani przezroczysta, mają w sobie coś posępnego.

Dla różnych przyczyn bywałam potem u Olińskich bardzo często. Felicję poznałam w czasie drugich tam moich odwiedzin. Ile lat miała wtedy, nie wiem dobrze. Nie musiała być bardzo młodziutką, gdyż od lat już dziesięciu była zamężną, a jednak nie myliłam się mówiąc panu Adamowi, że kibić jej i wszystkie poruszenia posiadały uderzające piętno dziewiczości. Widząc ją z dala, jak w skromnej sukni i gospodarskim fartuszku, z włosami gładko uczesanymi a z tyłu głowy zwiniętymi w jeden połyskujący warkocz, chodziła po pokojach mieszkania, czynna, wszystkim usługująca, żywa i lekka, można ją było wziąść za młodziutką córkę domu, pannę, która nie dosięgła jeszcze dwudziestu wiosen życia. Młodzieńczość ta — a najdokładniej — dziewiczość jej postaci wynikała może tak z wielkiej prostoty i skromności ubioru i układu, jak z delikatności i doskonałej harmonii kształtów. Profil jej twarzy, delikatny, czysto grecki, z linią nosa prostopadle od czoła spływającą i łagodnym wygięciem różowych ust nadawały jej także pozór pierwszej młodości. I wtedy dopiero, gdy się na nią prosto, twarzą w twarz spojrzało, objawiała się w niej nie dziewica już, ale kobieta, kobieta, której piękne czoło nie miało atłasowej gładkości liliowego liścia, ani oczy podłużne, z wielką szafirową źrenicą, spokojnych błękitów wiosny; owszem, cera jej, bardzo biała z natury, zmęczoną trochę była i zbladłą, a spojrzenie przeciągłe, przenikliwe, z gorącymi blaskami na dnie zdradzało upalne południe życia, pełnię uczuć zarówno jak myśli. Najpiękniejszą była wtedy, gdy mówiła lub śmiała się, bo głos jej był dźwięczny i elastyczny, gra fizjonomii żywą, a zapał lub wesołość krzesały w jej oczach prawdziwe ogniska iskier.

Śmiała się właśnie, gdy do salonu Olińskich wchodziłam, i z drugiego pokoju słyszałam już perłowe, krótkie gamy jej śmiechu. Przyczyną wesołości jej był dwunastoletni Mieczyś, który pochwycił ją pośrodku salonu i niosącą tacę ze szklankami pełnymi kawy ściskał ją i całował z wielkim dla niesionych przedmiotów niebezpieczeństwem. Zlękła się znać o swoją kawę staruszka matka, bo zwykłym sobie głosem, do tonu bolesnej skargi podniesionym zawołała:

— Ty bo, Felciu, tego dzieciaka tak rozpieściłaś, że momentu spokojności…

— Bo Felcia, mamo, chce go według mądrej jakiejś metody wychowywać — przerwała panna Michalina ze skośnym i błyszczącym na bratową spojrzeniem.

Śmiech Felicji umilkł niby sznur pereł nagle rozerwany. Usunęła dziecko od siebie i postawiwszy tacę na stole zaczęła roznosić szklanki z kawą. W tej chwili spostrzeżono wejście moje i ogłuszono mię formalnie powitalnymi wykrzykami. Radość z przybycia gościa bywała tam zawsze taką, jak gdyby naprawdę i za każdym razem sprowadzał on z sobą do domu Boga. Pan Józef, który powstał był od preferansowego stolika, przedstawił mi żonę swoją. Uścisnęła mi rękę ciepło, serdecznie, popatrzała na mnie swym przeciągłym, błyszczącym spojrzeniem i znowu kawę roznosić zaczęła. Służby rodzina liczna i choć zamożna, ale niebogata posiadała znać niewiele.

Geografia i topografia salonu były w chwili tej następującymi: W samym centrum królował stolik kartowy, przy którym siedzieli: gospodarz domu, matka jego i pani Skwierska. Grano tu we troje, bo Ludwik Okimski wyemigrował ku podłużnemu stołowi, umieszczonemu pomiędzy kanapą a fotelami, na których siedziały panny Michalina i Emilia, dwaj gimnaziści i pan Teofil Siekierski; każda z tych osób trzymała w ręku karty i wraz z innymi grała w bałamuta.

U okna, z twarzą zasłoniętą arkuszem gazety, siedział wuj, eks-profesor, a o parę kroków od niego ciotka Liniewska wyszywała na siatkowej serwecie żółtą czy czerwoną różę.

Przybycie moje przerwało znowu zwykłą znać poobiednią zabawę, a gdy usiadłszy obok staruszki słuchałam opowiadania jej o nadzwyczajnej skuteczności lukrecji przeciw kaszlowi i dowodzeń pani Skwierskiej o niezaprzeczonej wyższości nad lukrecją owsianego cukru, przy podłużnym stole przed kanapą Okimski pokazywać zaczął pannie Michalinie sztukę nie z kartami już, ale z nożami dokonywaną, gimnaziści przechyleni nad stołem odbywali nad tą sztuką żarliwe i głośne studia, a pan Teofil półgłosem deklamował pannie Emilii wyczytany w którymś z pism periodycznych najświeższy wiersz o sercu, które pękło. Przy tym odbywało się ogólne a zawzięte picie, czyli jedzenie kawy. Na każdym ze stołów Felicja umieściła kosze piętrzące się różnego rodzaju pieczywem i garnuszki śmietanki żółtymi kożuchami przyobleczonej. Wszystkie ręce poruszały się około szklanek, koszyków i garnuszków, wszystkie szczęki poruszały się także nie przeszkadzając bynajmniej poruszaniu się języków. Jedzono tyle prawie, ile mówiono. Przy podłużnym stole śmiano się też ze sztuk Okimskiego, a ze śmiechem tym splatała się tylko jedna rzewna nuta, nuta o sercu, które pękło, przytłumiona trochę jedzeniem napełniającym usta opiewającego je barda.

Po długich prośbach moich, a energicznych protestacjach zbiorowych strony przeciwnej towarzystwo zgodziło się na kontynuowanie zabawy swej, czyli na dalsze granie w karty.

W tejże chwili Felicja stanęła przy mnie i gestem wskazała mi na stronie stojącą kanapkę. Przedmiot do rozmowy nastręczał się sam przez się. Miałyśmy wspólnego znajomego. Siadając obok mnie zaczęła:

— Bardzo pragnęłam poznać panią. Od pana Tarnickiego słyszałam o pani wiele… Jest on szczerym pani przyjacielem.

Mówiła to uprzejmie, wielkimi swymi głębokimi źrenicami śmiało i spokojnie w twarz mi patrząc. Powiedziałam jej, że pan Adam jest jednym z ludzi, których przyjaźń nie tylko cieszy, ale i zaszczyca.

— Pani wiesz o tym zapewne lepiej i dokładniej ode mnie — odpowiedziała.

Rada, że dobrze mówić mogłam o przyjacielu moim, opowiadać zaczęłam o znanych mi z bliska a przez Tarnickiego dokonywanych usiłowaniach podniesienia skali tak rolnictwa krajowego, jak bytu i moralności wiejskiego ludu; o wytrwałości, z jaką głosił on i szerzył naukowe i społeczne przekonania swe wbrew spotykającym go za to licznym przykrościom i stratom; o domu jego, który dla dość szerokiej przestrzeni i znacznej liczby ludzi jedynym był ogniskiem oświaty, postępu, zachęty…

Mówiąc o tym wszystkim spostrzegłam, że im dłużej mówiłam, tym więcej cera, postawa i wzrok słuchającej mię kobiety ożywiały się i nabierały wyrazu zdradzającego doznawane uczucia szczęścia i dumy. Opowiadanie moje czyniło ją najwyraźniej szczęśliwą i dumną. Policzki jej opłynęły bladym rumieńcem, oczy zajaśniały pogodnym światłem. Mimowolnym ruchem podnosząc głowę, a kształtne, suche, nerwowe ręce z entuzjastyczną radością splatając zawołała:

— O pani! jakie to szczęście, że są w świecie ludzie tacy… Prędko jednak i z widoczną wprawą w powściąganiu wzruszeń zawładnęła entuzjazmem swym i spokojnie znowu rzekła:

— Wiedziałam o tym wszystkim i wprzódy, tylko nie tak dokładnie. Nigdy z nikim o niczym podobnym nie rozmawiam. Ja panu Tarnickiemu także wiele zawdzięczani. Widujemy się rzadko i mówimy z sobą bardzo mało, jednak rozmowy z nim i książki, które mi pożycza, otworzyły mi oczy na wiele rzeczy… chociaż…

Zamyśliła się i po chwili ze wzrokiem utkwionym w ziemię ciszej dodała:

— Chociaż ja nie wiem, czy jest dobrodziejstwem oczy komuś otwierać…

— Byłażbyś pani zwolenniczką świętego ubóstwa w duchu? — zapytałam.

— Nie — odpowiedziała prędko — najpewniej nie. Myślę, owszem, że bogaci w duchu, to jest ci, którzy wiele czują, i wiedzą, i myślą, są kwiatem ludzkości, może nawet całą ludzkością, tylko…

Podniosła głowę i z uśmiechem dokończyła:

— Tylko zdaje mi się także, iż najszczęśliwszymi pod słońcem istotami są — niemowlęta. Ani obowiązków, ani sumienia, ani walki, zupełna obojętność na wszystko, co nie jest nimi, kompletna niewiedza. Przy tym zawsze są przy nich ramiona jakieś, które ogarniają je, kołyszą i tulą…

Głos jej zadrżał trochę, ale jednocześnie zaśmiała się prawie głośno.

— Oskarżysz mię pani pewnie o zaprzeczanie samej sobie. To prawda. Pełno jest zawsze sprzeczności w ludzkich sądach i żądaniach. Tym razem jednak zdołam może pogodzić dwa moje sprzeczne z pozoru zdania. Godność osobista człowieka i szczęście jego to przecie rzeczy o wiele różne. Otóż zdaje mi się, że bogaci w duchu są najdostojniejsi, a ubodzy najszczęśliwsi. Nieprawdaż, pani?

Chciałam odpowiedzieć, ale od strony preferansowego stolika ozwał się donośny i skarżący się głos staruszki:

— Felciu! pani Skwierska kawy nie ma…

Powstała szybko i skinieniem głowy przepraszając mię za to, że się oddalała, wybiegła z salonu. W tejże chwili przy podłużnym stole przed kanapą powstał gwar i hałas nieopisany. Partia bałamuta została skończoną; karta schodząca się do pary z tą, która pod pudełkiem z cygarami schowaną była, znajdowała się w pulchnym ręku Okimskiego. Włożono mu na głowę czepek biały z szerokim garnirowaniem. Strojem tym przyozdobiła go własnoręcznie panna Michalina, za co złożył on na jej dłoni przelotny pocałunek, po czym, w dowód jakby, że umiał bohatersko przenosić nieszczęście, splótł ręce i z odpowiednimi poruszeniami ciała i rysów twarzy pokazywać począł, jak baby żebraczki w kruchcie kościelnej odmawiają pacierze. Naśladował wpółpijaną babę tak wybornie, że nawet osoby grające w preferansa grać przestały i zaczęły się mu przypatrywać, a pan Józef zwracając się do mnie z serdecznym rozweseleniem zawołał:

— Cóż to za nieoceniony komik z tego naszego pana Ludwika!

— Nie… nie o… o… oce… ceceniony! — wykrzyknął u okna eks-profesor, którego wyborne naśladowanie modlącej się żebraczki z horyzontu europejskiej polityki pomiędzy uciechy rodzinne ściągnęło. Odezwanie się to jego wywołało pomysł do uciechy nowej. Okimski zerwał się z krzesła.

— Panie profesorze! prosimy do bałamuta!

— Prosimy, wujaszku, prosimy! Wujaszek pewnie po panu Ludwiku czepek odziedziczy!

— A na… na… turalnie! ja ba…. ba… ba… łamut taki!

— Felcia dziś nie gra z nami i tak nas mało… Gromadnie opadnięto profesora i ciągnięto go ku stołowi za ręce i poły starego mundura. Widząc to zdesperowane położenie starego przyjaciela swego ciotka Liniewska postanowiła je z nim podzielić. Energicznym ruchem zrzuciła z kolan swych siatki i włóczki i powstała.

— Poczekajcież — rzekła — kiedyś za młodu byłam trochę bałamutką, może też i na starość być nią potrafię… dajcie mi krzesło…

Radość z pociągnięcia dwojga starych przyjaciół do gry w bałamuta była wielką i powszechną. Posadzono ich obok i zaraz zawołano, że wujaszek i ciocia wyglądają teraz jak pan pastor i pani pastorowa.

— Grajmy w pastora i pastorową; ja nadzwyczaj lubię pastorów! — zawołała panna Michalina z ognistym wejrzeniem na Okimskiego, który był podobno wyznawcą religii reformowanej.

Pomyślano i spełniono. W mgnieniu oka bałamut zamienił się w pana pastora i panią pastorową.

Felicja przyniosła kawę dla pani Skwierskiej, za nią zaś służąca wniosła i na stołach umieściła koszyki z owocami, jako też stosy deserowych talerzy i nożów.

— O jakie śliczne jabłuszka! — zawołał pan Józef — nie myślałem, żeby takie piękne owoce można było jeszcze w tej porze znaleźć. Ale czego to moja Felcia nie znajdzie.

Ponieważ w tej chwili właśnie stała obok niego, dla matki pomarańczę obierając, pocałował ją w rękę.

— Już to — ozwała się pani Skwierska — takiego dobrego męża, jak pan Józef, trudno znaleźć. Za wszystko żonie tak pięknie i grzecznie dziękuje…

— Felciu! stołeczek pod nogi! — poskarżyła się staruszka. Przyniosła matce stołeczek pod nogi i wróciła do mnie.

Ja także po wypiciu kawy jadłam owoce. Od owoców rozmowa bardzo łatwo stoczyła się ku wsi. Dowiedziałam się, że Felicja urodzona i wychowana była na wsi.

— Wiem o tym — mówiła — że wielkie miasta są bardzo potrzebne na świecie i mogą też być bardzo wesołe. Po co jednak Pan Bóg kazał historii stwarzać małe miasteczka? Nie rozumiem.

— W rodzinnej wiosce mojej — opowiadała mi po chwili — pamiętam miejsce jedno, które szczególniej kochałam. Była to łąka, nic, tylko łąka, trochę niska, z trawą bardzo zawsze zieloną i kępami różowej koniczyny… W jednym miejscu rosła tam…

— Felciu! wiesz co? żeby to trochę tej ratafijki… co to wiesz! Może i pani dobrodziejka amatorka… leciuchna!

Nie wiem dlaczego, dość głośno brzęknęła kluczykami obciążającymi kieszeń jej fartuszka. Wstała i wyszła. Po chwili wróciła ze służącą, która niosła na tacy ratafię i kieliszki. Nalała trunek do kieliszków, rozdała je tym, którzy grali w preferansa i pastorową. Staruszka ratafii nie piła i kazała sobie podać pudełeczko z lukrecją. Przyniosła pudełeczko. Mąż pocałował ją znowu w rękę. Wróciła do kanapki naszej i siadając, tak jakby opowiadania, a przynajmniej myślenia jej o wiosce rodzinnej nic wcale nie przerwało, mówić zaczęła:

— Rosła tam grupa bardzo starych olch, wśród których w letnie południe było tak cicho, jak pod samym niebem. Tylko te żółte wilgi gwizdały. I teraz jeszcze, kiedy zamknę oczy, widzę czasem pod powieką starą, krzywą olchę i zdaje mi się, że słyszę gwizdanie wilgi… Czy pani doświadczasz kiedy halucynacji takich? Ja bardzo często, najczęściej wtedy, kiedy jestem zmęczoną. Dość mi zamknąć powieki, aby przesuwały się przede mną różne obrazy i twarze… prędko, prędko zjawiają się i nikną, ale czasem twarz jakaś zjawi się tak wyraźnie, stoi przede mną tak długo…

W salonie robiło się szaro i cicho. Przy preferansowym stoliku gospodarz domu i matka jego usnęli, a raczej zadrzemali na tych samych krzesłach i w tych samych prawie postawach, w jakich grali w preferansa. Staruszka trzymała nawet jeszcze rozpostarte w wachlarz karty, które jednak stopniowo wypadały z jej palców. Karty pana Józefa rozsypały się już dawno na kolana jego i podłogę, chrapał z lekka. Pani Skwierska i gimnaziści zniknęli, a po kątach salonu słychać było przytłumione szepty. Ciotka i wuj szeptali pomiędzy sobą o dobrych, dawnych czasach; panna Michalina i pan Okimski o tym, co kawalera, który minął już czterdziestkę, swata i żeni: serce, ludzie czy diabeł? panna Emilia i pan Teofil o tym, czy miłość nieodwzajemniona zabija czy nie zabija? Na te cztery pary ludzkie, jako też na stoły pełne rozrzuconych kart, wypróżnionych szklanek, kieliszków, garnuszków, okruch ciast, łupin od owoców i zbrudzonych noży opuszczał się szary woal, utkany z dymu cygar i papierosów i napływającego przez trzy wielkie okna zmroku.

— Czy pani widziałaś kiedy wieś, w której mieszka pan Tarnicki? — zapytała mię z cicha siedząca obok mnie kobieta.

Nie czekając odpowiedzi mojej pytała dalej:

— Czy nie doświadczasz pani tego, że pragniemy znać miejsca, w których żyją ludzie będący dla nas czymś więcej nad te sekundy, które tak monotonnie, jednostajnie wydzwania zegar ten?

Nie zaraz odpowiedziałam. Mimo woli wsłuchałam się w metaliczny tętent stojącego w rogu salonu zegara. Ona słuchała go także.

— Czy rozumiesz to pani — zapytała jeszcze — że można mieć w sercu jakąś smutną radość, która o szarej godzinie, gdy ciszej trochę koło nas i nic do robienia nie mamy, wije się pomiędzy sekundami tymi jak złota nitka?

Jeden z humorystów naszych dowcipnie się wyraził, że kto by chciał zacność bohatera jego przenieść na inne miejsce świata, musiałby w celu tym wynająć oddzielny wagon towarowy — tak wielką była ona. Myślałam też nieraz, że dla przewiezienia zacności rodziny Olińskich trzeba by było oddzielnego a długiego pociągu — tak jej było wiele. Nie myliłam się z pierwszego rzutu oka wnosząc, że pani Franciszka Olińska była dobrą i bogobojną matroną. Dowiedziałam się potem, że długie życie jej przedstawiało kroplę rosy, na której osiadło trochę zaledwie powszednich pyłków. Była ona naprzód córką, potem żoną, potem matką, potem babką; wszystkie czynności do związków tych przywiązane spełniała prawidłowo; wszystkich swoich kochała dostatecznie, i wszyscy swoi dostatecznie ją kochali; nie doświadczyła katastrofy żadnej, moralnej ani materialnej, i teraz także mieszkając przy synie utrzymywała się z funduszów własnych, niewielkich, ale dostatecznych.

Cóż mówić o synie jej, panu Józefie? Był on wszechstronnie do niej podobnym. Też rysy pospolite, ale przyjemne, taż czystość życia i zupełna prawidłowość uczuć. Nie skrzywdził nigdy nikogo, a chętnie wszystkim drobne wyświadczał przysługi; każdej soboty rozdawał ubogim rozmienionego na grosze rubla, a zupełne zadowolenie z bytu i położenia, które się mu dostały w udziale, czyniły go łagodnym i wesołym. Wprawdzie, widziałam parę razy, że pod wpływem drobnej troski lub przykrości targał się on w zniecierpliwieniu swym jak więzień w przeraźliwie dzwoniących kajdanach. Albo czasem płakał trochę. Że jednak drobne nawet troski i przykrości dotykały go rzadko, normalnym jego stanem była wesoła dobroć.

Około cnót i zalet dwu tych głównych w rodzinie osób grupowały się cnoty i zalety innych członków rodziny. Najbardziej rozczulała mię zawsze przyjaźń i cześć okazywana przez eks-profesora Choimskiego łagodnej a bardzo podobno ubogiej ciotce Liniewskiej. W objawach tych było wiele delikatności i dobroci serca, bo pochodziły one przeważnie ze względu na ubóstwo właśnie i najtrudniejszą ze wszystkich pozycję Liniewskiej w domu Olińskich. Ona była mu za to szczerze wdzięczną, co także coś na tym świecie znaczy, i zdaje mi się nawet, że para ta kochała się trochę czulszym niż przyjaźń uczuciem. Nie mogłam też nigdy obronić się od myśli, że gazetowa mania pana Alojzego miała źródło swe w szlachetnej ciekawości, którą obudzały w nim losy świata, i że mania do robót ręcznych pani Liniewskiej pochodziła ze szlachetnej chęci przysłużenia się czymkolwiek domowi, któremu byt swój zawdzięczała. Chęci przysługiwania się komukolwiek czymkolwiek dwie panny: Michalina i Emilia nie doświadczały wprawdzie w stopniu najmniejszym; w zamian jednak nie pragnęły też one szkodzić nikomu i niczemu, co także coś na tym świecie znaczy. Pragnęły one tylko podobać się i wyjść za mąż, a tymczasem móc bez przeszkody przesiadywać na kanapkach, szezlongach i fotelach, z jednych na drugie przenosząc się stosownie do postawy ciała, którą przybrać chciały. Nie podobna też zaprzeczyć, że codzienne rozrywki i przyjemności rodziny tej były całkiem niewinnymi i najgorsza chyba wola mogłaby upatrzyć w nich cokolwiek występnego lub choćby szkodliwego.

Cóż występnego, co szkodliwego zawierać się mogło w spaniu, ubieraniu się, piciu i jedzeniu do pory obiadowej? co w preferansie, bałamucie, sztukach z kartami i nożami, w deklamacji o pękających sercach, w sprzeczkach o żółtą i czerwoną różę, które zapełniały porę poobiednią? W piciu, jedzeniu i gawędzeniu, na których schodziły wieczory? Przyjaciele dostrajali się do tonu rodziny, z którą się przyjaźnili. Nie istniała pomiędzy nimi ani jedna dusza, która by jakimkolwiek grzechem śmiertelnym zmazaną była. Plotek nawet żadnych z sobą nie przynosili i nikomu tam nigdy potępienie kogokolwiek lub czegokolwiek do głowy nie przyszło dla tej choćby racji, że jakiekolwiek sądy o czymkolwiek poza ścianami domu ich dziejącym się w myśli ich nie powstały.

Spokojni ci i zacni ludzie, nie wydając sami sądów żadnych o nikim i niczym, nie zdołali jednak uniknąć różnych zdań o nich wydawanych. Dnia pewnego młody Teofil Siekierski spotkawszy mię rzekł:

— Czy pani uważa, jak u tych państwa Olińskich nic ducha nie ma?

Było to określenie dość trafne i oryginalnie wyrażone. Dla wypróbowania jednak sumy ducha zawierającej się w panu Teofilu zapytałam:

— A panna Emilia?

— O pani! — zawołał — to jedyna pomiędzy nimi osoba z wyższym polotem.

— Jak to! — ponowiłam — a pani Felicja? Jest ona przecie także bardzo przystojną?

— I nie tak przystojna, i nie tak młoda, jak panna Emilia — odpowiedział poszukiwacz ducha i zwolennik polotów.

Inaczej nieco określił ich Adam Tarnicki, gdy raz opuszczaliśmy jednocześnie mieszkanie Olińskich.

— Patrząc na tych ludzi — rzekł — czy nie odgadujesz pani jednej z przeważnych przyczyn smutnego ekonomicznego stanu, któremu kraj nasz podlega?

— Doić mi będzie — odpowiedziałam — jeśli odgadnę ekonomiczną tajemnicę jednego tego domu. Taka nieproporcjonalność produkcji i konsumcji… nie rozumiem.

— Niestety! — westchnął pan Adam — ja zrozumiałem, wytłumaczyło mi ją jedno z najsmutniejszych zjawisk świata tego…

— Jakież mianowicie?

— Inteligencji zostającej w służbie u…

Stanął nagle i wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie. Zdawało mi się, że oczy gniewnie mu błysnęły.

— To prawda! — zawołałam — pani Felicja jest inteligencją, która…

— Nie kończ, pani — przerwał prawie gwałtownie — i o przedmiocie tym nie mówmy nigdy. Bywają uczucia i myśli, których słowami dotykać nie trzeba, bo jak struny targnięte rozśpiewać się mogą. A milczeć powinny.

— Trudne milczenie — rzekłam.

— Nie bolej, pani, nad nim, lecz korzystaj raczej ze sposobności przypatrzenia się trudnemu życiu.

Istotnie, było to życie trudne we wszystkich sekundach, które nieustannie, jednostajnie wydzwaniał dla niej stojący w rogu salonu zegar. Zrazu, gdym patrzała na nią, jak od wstania do położenia się liczyła, kupowała, uprzątała, oszczędzała, przybiegała, gdy ją wołano, podawała, czego żądano, grała w bałamuta, a czasem i w preferansa, przypatrywała się sztukom, słuchała deklamacji, uczyła i moralizowała dwóch chłopców — bezowocnie, bo robotę jej psuła cała atmosfera domu — ze zdziwieniem zapytywałam siebie, jakim sposobem istota ludzka może tak całkowicie, tak absolutnie wyrzec się własnej woli… potem jednak, gdym z bliska ją poznała i nauczyła się odgadywać każdy ruch rysów i błysk jej oczu, myślałam nieraz, że mieszka w niej wielka wola. Kiedy byłyśmy już dobrymi przyjaciółkami, powiedziała mi:

— Byłam sama na świecie i nie miałam nic i nikogo swego. Jest to rodzina moja i cała racja bytu mego na świecie.

Niekiedy drgnięcie brwi lub kurczowe zaciśnięcie ust zdradzało w niej niecierpliwe poruszenie wewnętrzne. Ale raz tylko, w jednej z chwil takich, siadając przy mnie półgłosem rzekła:

— Gdybym wierzyła w raj, myślałabym, że tam ludzie nie jedzą, nie piją i w bałamuta nie grają.

— A w zamian? — żartobliwie zapytałam.

Zamyśliła się, potem prędko i z urywanym śmiechem odpowiedziała:

— Alboż ja wiem? Niechaj o raju opowiadają ci, którzy w nim kiedy byli…

Co ona miała swego i dla siebie? Czytywała niewiele: czasem z rana pomiędzy wydawaniem obiadu a nalewaniem herbaty, czasem wieczorem pomiędzy poobiednimi jedzeniami i zabawami a wieczorną herbatą, najczęściej w nocy.

— Józef — opowiadała mi — nie bardzo lubi, kiedy ja czytam, a nie chcę za nic ani sprzeczać się z nim, ani go martwić; na szczęście, sypia on tak twardo i głęboko, że nie słyszałby pewnie, choćbym w napadzie serdecznego śmiechu obok niego umarła.

Dnia pewnego wchodząc do domu wyjątkowym sposobem opróżnionego z ludności swej usłyszałam ją grającą na fortepianie. Widząc mnie wchodzącą zawołała:

— Wszyscy poszli na nieszpory. Józef poprowadził do kościoła matkę, wuj ciotkę, pan Okimski Michalinkę, a pan Teofil Emilkę. Pani Skwierska chciała, abym ja ją poprowadziła, ale odmówiłam stanowczo, i poszła solo. Gram!

Wprawę posiadała niewielką, bo brakowało jej zawsze środków i czasu do jej nabycia, lecz w muzyce jej było piętno niepospolitego talentu i natchnienia. Była prawie artystką.

Adama Tarnickiego w ciągu miesięcy paru spotkałam u Olińskich tylko parę razy. Przychodził rzadko i na krótko, na jakąś godzinę zaledwie, a przynosił z sobą niby powiew, niby odblask światów innych, od domu tego bardzo oddalonych. Naturalnie, mówił on tu zawsze o rzeczach zwykłych, prawie codziennych, ale po wiele razy już spostrzegłam, że rozmowa człowieka inteligentnego i oświeconego o deszczu i pogodzie więcej zająć i umysł orzeźwić może niż rozprawa głupca o filozofii. Nikomu zaś tajnym nie jest, że w pewnych położeniach ludzie inteligentni i oświeceni muszą mówić o deszczu i pogodzie, a pewnego gatunku głupcy lubią bardzo rozprawiać o filozofii.

Ilekroć wchodził do salonu, Felicja stała zrazu przez sekund kilka jak przykuta do miejsca, na którym ją wejście jego znalazło. Potem przecież szła ku niemu prędko, a gdy na powitanie ruchem serdecznym podawała mu obie ręce, oczy jej ku twarzy jego wzniesione jaśniały szczęściem. On także wchodząc tu okazywał się tak wesołym, jakim go gdzie indziej nie widywałam nigdy. Trwało to przecież krótko. Gościa takiego, jak pan Adam, wszyscy czuli się obowiązanymi bawić i — bawili; głos Felicji w chórze rozmów dawał się słyszeć najrzadziej, najdonośniejszą za to stawała się zająkliwa mowa

Choimskiego, który polityczne swe hipotezy roztaczał przed panem Adamem, coraz dalej w zapale dowodzeń ku oknom salonu go uprowadzając.

Godzina cała upływała nieraz w sposób ten, że gościa i gospodynię domu rozdzielała cała przestrzeń salonu, i ani on, ani ona nie próbowali, zdaje się, że nawet nie chcieli, zbliżyć się ku sobie. Tylko z jej twarzy szczęście, a z jego wesołość znikały. Potem, przed samym odejściem swym, rozmawiał z nią pięć albo dziesięć minut głośno, wobec wszystkich o jakiejś książce, o jakimś utworze muzycznym, o sprawie jakiejś toczącej się kędyś na jasnym bożym świecie. Do rozmowy tej obecni nie mieszali się nigdy, nie spostrzegali też, jak przez chwilę dwie pary oczu patrzały sobie w źrenice wprost i głęboko i jak przechodziło na nie nagłe obudzenie. Felicja odwracała twarz i zaczynała mówić coś prędko, prędko i śmiać się, pan Adam brał kapelusz i odchodził. Przybywał potem znowu po długich tygodniach.

Raz zręcznym dowcipem skończywszy rozmowę z panną Emilią, która dopytywała się go, czy woli czarne lub błękitne oczy, poprosił Felicję, aby zagrała. Miałam silne podejrzenie, że prośba ta wyniknęła z pragnienia porozmawiania z nią przy odgłosie muzyki sam na sam. Nie ręczę, czy domysł ten nie przemknął także przez głowę Felicji, bo zmieszała się i przez chwilę z krzesła nie wstawała.

Po chwili jednak wstała i spokojna, z uśmiechem na ustach a płomieniem w oczach, przeszła do fortepianu. Pan Józef, który na prośbę Tarnickiego kończył partię preferansa, uśmiechnął się rozkosznie i bujnego wąsa pokręcił. Pochlebiało mu to widocznie, że żona jego jest zdolną bawić grą swoją takiego mądrego gościa. Usiadła przy fortepianie i grała. On stanął blisko niej i wzrokiem ogarniał jej głowę strojną w ogniste połyski, które światło padające z okna rozpalało w jej włosach. Grała długo i nie zamienili z sobą ani jednego słowa. Tylko stopniowo granie Felicji stawało się coraz powolniejszym, śpiewniejszym, słabszym, aż zerwało się całkiem. Ręce jej zsunęły się z klawiszów i prędko, z pochyloną głową, wyszła z salonu. Gdy po kilku minutach wróciła, pana Adama już nie było. Mówiąc, że pilno mu dziś jeszcze na wieś wrócić, z uśmiechem i ukłonami na wszystkie strony rozdawanymi pożegnał towarzystwo, a pannę Michalinę bardzo grzecznie poprosił, aby od niego pożegnała bratową.

Zegarze, który tam w zmroku nieustannie, jednostajnie wydzwaniasz upływające sekundy, metaliczny tętent twój jest jedną z niewidzialnych dróg tych, którymi przylatują tu nam wspomnienia!

Pamiętam, że gdy dnia pewnego przyszłam do Olińskich, Felicja wydała mi się bardzo zmienioną. Po zbladłej twarzy jej przebiegały od chwili do chwili błyski tajemnych wzruszeń, oczy patrzały głębiej jeszcze i świeciły goręcej niż zwykle.

Witając mię pan Józef zawołał:

— A że też to państwo zawsze jednej myśli jesteście z panem Tarnickim! Michalinka chodziła dziś do sklepów po sprawunki i spotkała go w mieście. Mówił, że przyjdzie dziś do nas po obiedzie.

— Pierwszy to raz zapowiedział się nam — zauważyła panna Michalina — przychodzi zawsze niespodzianie.

— Zacny człowiek i rozumny, o, bardzo rozumny! — zawołał pan Józef.

— Majętny i godny obywatel — dodała staruszka.

— Bardzo przystojny — uzupełniła panna Emilia i zaraz, ze spojrzeniem na pana Teofila, który był brunetem, dodała: — choć blondyn, a ja w ogóle blondynów nie lubię!

Felicja usiadła przy podłużnym stole z robotą w ręku, ale robota opadła wkrótce na jej kolana.

— Ach! jak mię dziś głowa boli! — szepnęła do panny Emilii tak cicho, jak gdyby wstydziła się swej skargi.

— I mnie zaraz boleć będzie, bo już czuję ściskanie w skroniach — odpowiedziała młoda, rumiana i dzielnie zbudowana panna.

Była to chwila powszechnego picia kawy. Ktoś czegoś do aktu tego zapotrzebował. Felicja niecierpliwym trochę ruchem głowę podniosła i do siostry męża zwróciła się:

— Proszę cię, Michasiu, wyręcz mię dziś…

U boku pretendenta czy tylko wielbiciela swego siedząca panna podniosła się z kanapy, ale tak leniwie i tak niechętnie, że Felicja lekkim dotknięciem ręki jej i gestem głowy powstrzymawszy ją sama wybiegła z pokoju.

— Pani Felicja jest doprawdy niezmordowaną — rzekłam do staruszki, przy której usiadłam.

— A niezła kobiecina! bardzo niezła! — odpowiedziała z roztargnieniem sprawionym przez mieszanie kart preferansowych.

Pan Józef żywo zaprzeczył matce.

— Co to, niezła, moja mamo! to anioł nie kobieta, już to doprawdy mego szczęścia trzeba, aby dwa razy tak dobrze trafić. Pierwsza żona moja była także aniołem. Straciłem ją. Dom bez gospodyni, drobne dzieci bez matki… A ot, teraz mam sobie znowu kobiecinę poczciwą, dobrą, pracowitą i — chwała Bogu!

Mimo woli przypomniałam sobie to, co kiedyś mówiła mi o szczęściu niemowląt mających przy sobie ramiona jakieś, które je tulą i ogarniają.

Po chwili zapytałam ją na stronie:

— Co ci jest dzisiaj?

— Sama nie wiem — odszepnęła — miewam czasem dni takie, że czuję się zmęczoną jak spłakane dziecko. — I z uśmiechem dodała zaraz: — Ale to przejdzie!

Po raz pierwszy ośmieliłam się dotknąć osobistych spraw jej i uczuć.

— Czy nie czujesz w sobie goryczy… urazy? — z wahaniem zapytałam.

Wpatrzyła się we mnie zdumionym spojrzeniem.

— Urazy? — zapytała — do kogo? Alboż ktokolwiek winien w czym przede mną? Alboż ludzie winni temu, że jestem taką, jaką jestem? Gdyby oni stwarzali mię, ulitowaliby się pewno i nie zaopatrzyliby mię na drogę życia w niepotrzebne dla niej rzeczy. Ale oni mnie nie stwarzali…

W tej chwili zawołano ją do bałamuta. Wstała. Zatrzymałam ją i zapytałam:

— Po cóż zadajesz sobie przymus ten nieprodukcyjny?

— Wszystko jedno! — odpowiedziała prędko i z drgnieniem brwi. — Wszystko jedno!…

Zaledwie bałamut rozpoczął się, wszedł pan Adam. Zauważyłam, że i on także dnia tego wyglądał nie zupełnie tak jak zawsze. Bywają już dnie takie, w których człowiekowi, nie wiadomo dlaczego, wszystko trudniej, boleśniej, burzliwiej niż zwykle.

Powitali się z Felicją z uderzającym chłodem i niezwyczajną ceremonialnością. Pomyślałam sobie, że gdy płomień rozszerza się i wzdyma, pomiędzy nim a sobą stawimy zasłony. Po kilku jednak minutach rozmowy ze staruszką i panem Józefem, Tarnicki uprosił ich, aby wespół z panią Skwierską kontynuowali preferansa, a sam zręcznie lawirując pomiędzy eks-profesorem czyhającym nań z wędką polityczną a panną Emilią usiłującą pochwycić go w sieć spojrzeń swych i żartobliwych zagadnień, stanął za Felicją. Trzymała właśnie w ręku karty w szeroki wachlarz rozwinięte i bardzo starannie pary pomiędzy nimi dobierała.

— Zajmująca gra! — z wielką powagą rzekł Tarnicki.

— Zajmująca gra! — odpowiedziała Felicja z uśmiechem i w oczach jej zakręciły się łzy.

— Prosimy! prosimy pana do bałamuta! — zabrzmiał przy stole chóralny okrzyk.

Skłonił się grzecznie.

— Przepraszam, ale właśnie przyniosłem dziś dla pani Felicji książkę, której sobie życzyła, i chciałem zaproponować, abyśmy wspólnie przejrzeli zdobiące ją ilustracje. Najczystszy i najwspanialszy Doré.

Spostrzegłam, że zadrżała.

— Natychmiast! — zawołała srebrnym swym głosem — gdybym w tej chwili odeszła, partia byłaby zupełnie zepsutą. Dokończę ją, a potem…

Skrzyżował ramiona u piersi i stojąc wciąż za jej krzesłem wesoło przepowiadał pannie Emilii, że ona to za chwilę zostanie bałamutką i głowę swą ustroi w kapelusz męski. Stało się, jak mówił. Dokoła stołu powstał gwar i śmiech wielki. Nieparzysta karta została w ręku młodej panny, na głowie jej znalazł się kapelusz pana Teofila, w którym jej było bardzo do twarzy.

Felicja wstała, Tarnicki wziął ze stołu książkę, którą był z sobą przyniósł.

Z miejsca, na którym siedziałam, widzieć mogłam, jak w sąsiednim pokoju, noszącym nazwę gabinetu, stanęli u okna i jak Felicja trzymając dużą i piękną książkę zwolna przewracała jej karty.

Tym razem rozmawiali z sobą. Dochodziły mię nawet urywki ich rozmowy. Mówili o Boskiej komedii, o Dantem, o gienialnym rysowniku, w którego twory pełne posępnej fantazji wpatrywali się oboje ze spuszczonymi ku książce oczami. Chwilami on tłumaczył jej coś czy o czymś opowiadał i nagle milkł; ona zapytywała go, albo odpowiadała, albo czytała głośno strofę poezji i w połowie okresu, w połowie strofy milkła także. Promień zachodzącego słońca spłynął na nią przez okno, tak że w blasku jego stanęła cała jak w ogniu. On, w cieniu nieco, czoło miał bardzo blade i brwi ściągnięte nad oczami wpatrzonymi nie w książkę już, ale w płonącą od słońca a jak marmur nieruchomą jej twarz. W tejże chwili podali sobie ręce na pożegnanie. Z uśmiechem zamienili jeszcze z sobą słów kilka; zdaje mi się, że wspominając kogoś wspólnie im znajomego zaśmieli się. Potem Tarnicki uprzejmie, nawet wesoło pożegnał zebrane w salonie towarzystwo i raz tylko, ode drzwi już, rzucił spojrzenie w głąb gabinetu, w którym przed chwilą rozmawiał z Felicją. Z kapeluszem w ręku stanął, jakby jeszcze na coś czekał. Patrzałam na niego uważnie; struna owa, o której wspominał mi kiedyś, śpiewać w nim dnia tego musiała dziwne jakieś, szalone pieśni. Ale oprócz niego nie słyszał ich nikt.

W pół godziny później przy preferansowym stole pan Józef i matka jego drzemali, nawet już spali. Z jego ręki karty wysypały się na podłogę, z jej wypadały jeszcze stopniowo i zwolna. U jednego z okien pan Skwierski i pani Liniewska trzymając za wszystkie cztery rogi szeroko rozpostartą siatkową serwetę półgłosem, ale zawzięcie sprzeczali się o barwy i kształty róż czy arabesek. Przy drugim oknie dwaj gimnaziści usiłując przez otwarty lufcik wyjrzeć na ulicę szeptali i chichotali z cicha. Z dwóch stron podłużnego stołu dwie pary, młoda i niemłoda, szeptały także. A na stołach i oknach pełno było szklanek, garnuszków, kieliszków, rozsypanych okruchów ciasta i w stosy nagromadzonych łupin od owoców.

Poszłam szukać Felicji.

Siedziała w głębi gabinetu, na kanapce, z twarzą w ogniu i łzach. Pierwszy to i ostatni raz widziałam ją płaczącą. Był to płacz cichy, rzęsisty i głęboki. Chciałam odejść, ale spostrzegła mię i przywołała skinieniem głowy. Ujęła mię za rękę, przechyliła się ku memu ramieniu i z gorączką na twarzy i w głosie mówić zaczęła:

— Nie wiem, czy to nazwiesz występkiem albo nieszczęściem, ale ja tego wyrzucić z siebie nie mogę… Nie wiem, czy ty to nazwiesz mądrością albo szaleństwem, ale pomiędzy nami nie będzie nigdy nic… nic… nic… nawet słowa!…

Obu dłońmi przycisnęła pierś, aby stłumić łkanie i prędkim ruchem otarła z twarzy łzy, które ją znowu oblały. Coraz prędzej i coraz ciszej mówiła:

— Nie mogę, aby słowo jego lub moje przybyło do wspomnień, które czyste… takie czyste, wiecznie jednak jak zaklęte stoją przed oczami! Momenty jak błyskawice… czekam ich, czekam, czekam! Za tydzień, za dwa… pojutrze… jutro! I przelatują bez głosu, a potem znowu i zawsze… i tak wiecznie będzie!

Obie dłonie przeciągnęła po twarzy. Zapanowała nad sobą i myślała nad czymś chwilę. Potem biorąc mię znowu za rękę, powoli już i z namysłem mówiła:

— Słuchaj! wszak niewielu jest ludzi na świecie, którzy los swój sami sobie wybrali. Wszystkim nam prawie coś, co nie jest wolą i wyborem naszym, podaje w ręce prząśnicę i wątek, z których snuć mamy długie pasmo życia. Pasma bywają różne. Moje jest szare. Nie ma w nim wcale różowych nitek, tylko wszystkie cienie popielatego koloru…

Drżącymi ustami uśmiechnęła się i zarazem ruchem pełnym energii wyprostowała kibić.

— Nic to! prząść je będę w milczeniu, z sercem i czołem czystym… do końca!…

— A ta złota nitka, o której mówiłaś mi kiedyś? Mocno, bardzo mocno ścisnęła moją rękę i odpowiedziała: — Ta złota nitka błysnęła mi nie oczekiwana, nie wzywana. Nad szarą przędzą moją błysnęła wysoko i wysoko pozostanie… Świeci mi z góry… jak promień słońca, i kiedy jestem bardzo już zmęczona i smutna, podnoszę ku niej oczy, lgnę do niej sercem i biorę od niej znowu trochę sił i spokoju…

Patrzała mówiąc to wysoko i wyciągała w górę splecione ręce. Dwie już tylko ciche łzy płynęły po jej policzkach. Po chwili kryjąc oczy w dłoniach z cicha mówiła:

— Bo wiedzieć, że ktoś piękny, dobry, wielki myśli o nas czasem serdecznie i z tęsknotą — i marzyć czasem o wielkim a niepodobnym szczęściu… czyż to nie wielka, choć smutna radość?

Po chwili dodała:

— To moja jedyna radość na ziemi!…

Wyciągnęłam ramiona, aby objąć ją i do siebie przygarnąć; chciałam powiedzieć jej wiele, wiele rzeczy, ale na progu gabinetu ukazał się eks-profesor z gazetą w obu rękach, ożywionym bardzo krokiem zbliżył się i usiadłszy obok nas zaczął:

— Wa… ważna w… w… wiadomość!… Z przebie… biegu e… europppejskich per… per… pertraktacji wwnosić można, że… że… że posło… osło… osłowie w Kon… stan… t… t… polu oczekują od…. do… P… p… Porty us… ustępstwa na… na… na k… korzyść Gre… Grecji…

Wkrótce potem okoliczności różne i ode mnie niezależne przeniosły mię w strony dalekie. Olińskich i Tarnickiego najzupełniej straciłam z oczu i długo nie wiedziałam, co się z nimi dzieje. W parę lat dopiero po wydaleniu się mym z okolic Ongrodu otrzymałam od pana Adama list, którym zawiadamiał mię, że spełnia na koniec to, co mu tak żarliwie doradzałam, to jest żeni się. Żenił się z osobą całkiem mi nieznaną.

Dumałam nad listem tym chwil kilka. Czyliżby on dowodził, że na koniec pan Adam „spotkał, zobaczył, znalazł”? Wątpię. Nigdy pewnym być nie można, aby fakt jakiś dowodził tego właśnie, czego dowodzić się zdaje. Po prostu, przyszła taka jakaś pora, czy chwila, czy okoliczność… Bardzo zwyczajnie i naturalnie.

I znowu upłynęło sporo czasu — lat może dwa lub trzy — gdy wypadek sprowadził spotkanie moje z Teofilem Siekierskim, codziennym niegdyś gościem Olińskich. Przede wszystkim i z pośpiechem zapytałam go o panią Felicję, a mimo woli przypomniawszy sobie deklamowany przez pana Teofila wiersz o sercu, które pękło, zapytanie moje sformułowałam w dwu wyrazach:

— Czy żyje?

— A jakże, żyje sobie jak dawniej — odpowiedział pan Teofil.

Bardzo naturalnie.