I
Do arku, który służy za Pompei bramę,
Wiedzie ulica Grobów, niby cmentarz długi;
A groby są rozlicznych kształtów: jedne same,
Udzielnych groby osób, inne mieszczą sługi,
Gladiatory — aktory — inne rodom całym
Poświęcone… I są to budowle kamienne,
Często sklepione, z wnijściem i siedzeniem małym,
Gdzie miło jest upały oszukiwać dzienne…
Takim jest grób kapłanki Mammii: krągła nisza
Z kamienną ławą wklęsłość obchodzącą murów;
Tam siedząc, radowałem się, że taka cisza!…
Zaiste —jeśli w ścisłe atomy marmurów
Przenika istność jaka, od śmiertelnych lżejsza,
I błądzi tam po śnieżnym labiryncie głębi,
To radość jej w upały musi być nie mniejsza…
Jest bowiem chłód wilgotny i ten, co nie ziębi,
Ale obejma zewnątrz świeżością młodzieńczą,
I czyni, że nie dziwisz się piersiom z marmuru,
Ani bluszczom, co chodząc po nich, czoła wieńczą…
W tym to chłodzie usiadłem pod wklęsłością muru.
— A gdy usiadłem… myśl ma błądziła około
Bani onej, o której mówi Jonasz prorok,
Że dał ją Bóg, aby mu ocieniała czoło —
Zaiste, bań podobnych tyle rośnie co rok —
Myśliłem-a gdy robak, zarówno stworzony,
Dostanie się przypadkiem wewnątrz bani onej,
To nuż się swarzyć z Twórcą!… I smutno mi było,
Że się o banię nieraz z mym Aniołem-stróżem
Kłóciłem… i że ludzkość nie paniątkiem-Bożem.
To gdy myśliłem, coś się obok poruszyło,
A skorom się obejrzał, spostrzegłem na ławie
Tuż siedzącego męża z fizjognomią miłą—
Lecz miłą, jak się równej nie spotyka prawie.
Wysoki był — w ramionach szeroki i w czole,
A włos miał krótki, dobrze osrebrzony wiekiem,
Na piersiach rodzaj płaszcza szytego w półkole
I upiętego klamrą z zakrzywionym ćwiekiem.
Spokojnie siedział, dwoma pierwszymi palcami
Trzymając się za brodę… dalej od drzwi grobu
Upadał cień, jakoby ktoś szedł usiąść z nami
I wstrzymał się… zaprawdę — nie czekałem obu.
Wszelako, że mój sąsiad oblicze miał słodkie,
Nie wstałem z miejsca innej szukać samotności,
Ale jak dziewczę, które z sobą gra w stokrotkę,
Skubałem liść, nie patrząc na tych jegomości.
— Wtem sąsiad mój, wskazując na cień, rzecze: „Czeka —
Poeta, czeka…” Na to ja: „Gotowym, panie!
Ustąpić miejsca…” Lecz on, z uczuciem człowieka,
Któremu się podoba w danym zostać stanie:
„Zaniechaj — rzecze — czeka nie miejsca, lecz chwili,
W której się spotykamy i teraz, jak dawniej,
Kiedyśmy tu za czasów oddalonych żyli…”
Na to ja, myśląc, że są męże jacy sławni,
Wróceni z grobów, bardzo uczułem się lichym,
I nie wiedziałem, dalej jak ciągnąć rozmowę,
I czyli ciągnąć, albo pozostawać cichym…
Ciekawy byłem — dobrze starca uważałem,
Mierząc profil z znanymi biusty wielkich ludzi,
Myśliłem spytać, ale spytać chcąc zadrżałem;
— Że jest jednakże drżenie, co odwagę budzi,
Więc, skubiąc liść mój: „Panie — rzekłem — rad bym wiedzieć,
Z kim szczęście mam zamieniać słowo i tu siedzieć?”
A on mi na to: „Zwano mię miasta konsulem,
Przełożonym; jeżeli chcesz, to niby królem,
Bo nie wiem, jak się godność ta dzisiaj tłumaczy;
Imię zaś moje Balbus — również gość niech raczy
Zamienić to zwierzenie…” Więc ja rzekłem: „Cieniu,
Dosyć będzie, gdy-ć powiem, że jestem z narodu,
Któremu żywot cieniów… w pół-śnie… w bez-imieniu
Nieobcym jest-że przeto nawykłem od młodu
Sposobu-bycia, który nie zacięży tobie…
To zaś wiedząc, cóż mówić zresztą o osobie?!”
Więc on, na ławie miejsca oszczędziwszy sporo,
Podniósł rękę, wołając: „Poeto!… siądź z nami…”
I wszedł młodzian ów krokiem stanowczym, lecz skoro,
A oczy miał jakoby przeciążone snami,
Podeschłą skroń — żółtawy wieniec — laskę w ręku,
Ni to, ażeby wesprzeć krok, ni to dla wdzięku,
Lecz jako człowiek gałąź łamiący w podróży,
Żeby ją w pierwszej lepszej porzucił kałuży…
Tak wszedł i usiadł… Balbus rzecze: „Gościa mamy.”
Na co Poeta: „Dobrze!”—a ja: „Więc się znamy”—
A on: „Dom mój do dzisiaj pokazują co dzień,
I pustkę tę daleki ogląda przechodzień,
I w najtajniejsze wchodzi rozwalin zakątki,
A przecież imię rzadki zaznał dla pamiątki…”
To mówiąc, laską ziemię ruszał nieprzytomnie,
Nie do Balbusa mówiąc dalej, ani do mnie…
II
„Imię?… medal!… którego zazdrość lewą stroną,
A prawą kropla potu, łez lub krwi, z koroną…
Medalem rzucam — (tutaj laską z lekka rzucił) —
I patrzę, którą stroną światu się obrócił…”
Tu począł ziemię nogą ruszać nieprzytomnie,
Nie do Balbusa mówiąc dalej, ani do mnie…
III
„Grekiem będąc-ja chciałem przez serce narodu
Przewiać jak pieśń, jak akord harmonii — a imię
Na rymów rym, na koniec zostawić rapsodu…
Jak nebulosy one w przestrzeniach olbrzymie,
Obejmujące wiele gwiazd przejrzystą szatą,
Gdy każda grzywą trzęsie promieni bogatą
I za nic ma — ma za czczość — ciało, w którym płynie;
Tak chciałem, by z imieniem mym stało się w czynie.
Nie chciałem być, lecz bytów harmonię pić wieczną;
Nie chciałem iść, lecz drogą rozesłać się mleczną…
Nie chciałem mieć imienia, to jest — mieć je chciałem,
Ilem go nie osłaniał, ile je zszarzałem!…”
Tu — począł ziemię nogą ruszać nieprzytomnie,
Pół do Balbusa mówiąc dalej, a pół do mnie…
IV
„Pomnę — że gdy kolonii tej podniosłem czoło,
Tak iż o zaburzeniach wieść latała wkoło,
Wieść sama z siebie wnętrznym poczęta dojrzeniem,
Nie żyłem więcej w domu, lecz pod arkad cieniem,
Na grup patrząc akcenta, coraz bliższe chwili,
W której się w akcent wszystkość żywota przesili —
I byłem jako Jowisz…”
V
…Aż — jednego razu
Zza miasta wracam, kędy czytałem Platona,
„A myśl mam jako deskę świeżego obrazu,
Którą ku słońcu malarz zwraca, gdy dokona,
Jaskrawą, lecz niezgrabnie trzymać się dającą…
— Tak idę z myślą niby obraz świeży schnącą…
I dochodziłem, gdzie dziś po złamanym murze
I po kolumnach poznasz Izydy podwórze.
— Zielone było wiosny szmaragdem i puste —
Na wschodach stał leniwy klucznik z winnym gronem,
Rwąc ziarna i rzucając w śmiechu na rozpustę,
Gdy tu, ówdzie, ibisy ze skrzydłem czerwonem,
Z wygiętą szyją z ciemnej wzlatując zieleni,
Wieszały się po jasnych marmurach przedsieni…
Szmaragd trawy, czerwoność ptaków, miejsca cisza
Sprawiły — że spocząłem, kąpiąc wzrok strudzony,
Jak muzyk, ostatniego gdy dotknął klawisza
I spoczął na nim, duchem całym zachwycony,
I nie wie już, czy goni wibracje odległe,
Słuchowi śmiertelnemu więcej nie podległe,
Czy wraca ciałem w spokój materii — czy marzy?…
Tak byłem — nagle gęsto poczułem na twarzy
Sypany mak… a z dala piorunów deszcz głuchy…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
I czucia te, co bolą, gdy przechodzisz w duchy…
Taki to Jowisz ze mnie!…”— to rzekłszy, Poeta
Znikał z wolna, jak w błękit tonący kometa.
A Balbus jeszcze mówił z spokojem człowieka,
Co kończy czytać, pewny, że lampa nie czeka.
Lecz widząc, ile jeszcze palić się powinna…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
„Konsulem będąc, znałem, co jest prawda gminna
I jakie wrzątki, jakie rozruchy się szerzą;
Sprawować więc, jak bóstwa ręka dobroczynna,
Myśliłem — wagę oną z gwiazd, co czasy mierzą,
Na lasce mojej nieraz trzymać mi się zdało,
I bez liktorów miejsca przechodziłem gwarne,
Jak który bóg nietkliwe narażając ciało
Na mdłe zamachy, znane podstępy i marne…
— Poważna wzgarda rzeczy gminnych szła przede mną,
«Na bok! — wołając — pewny-mąż i konsul ze mną.»
— Tak szedłem raz, gdzie konia opodal trzymano,
Bo właśnie miałem zwiedzić odległe więzienie,
A dzień był piękny; ludzie, pocztę widząc znaną,
Wylegli z krzykiem: «Balbus niech ma powodzenie!»
Co ja prawicą w górę wzniesioną dziękczynię,
A lewą cugli sięgam…
…powietrze złociste
Owiało mię-rąk chmurę widziałem w lawinie
I różnych świątyń różne chóry uroczyste,
Tu-tam-błyskawicami z cieniu wyrywane,
A koń mój szalał, w bruki bijąc coraz ciszej,
Jakby na błonia wchodził wciąż zasypywane,
A ja-milczałem-czując, że nikt już nie słyszy…
VI
I —stało się… że nagle poznałem na twarzy
Sypany mak-a z dala piorunów deszcz głuchy,
Ciemność, która jak ogień obejma i parzy,
I czucia te-co bolą, gdy przechodzisz w duchy…
Taki to Jowisz ze mnie!…”
VII
…To Balbus rzekł-potem,
Znikając z wolna, łączył się z Poety cieniem,
Jak włókna dwa obłoków w jeden spartych grzmotem
I osrebrzonych jednym księżyca promieniem…
I — znikli…
VIII
…Tu-ciceron sny mi przerwał tkliwe,
Mówiąc, że nas czekają osły niecierpliwe.