Przybyła dusza na klęczkach do nieba w Bożą obczyznę.
Nie chciała patrzeć na gwiazdy i na wieczności pierwszyznę.
Nie chciała ulec weselu ni nowym zajaśnieć obliczem.
Ani wspominać nikogo, ani zapomnieć o niczem.
I rozpuściła warkocze, i pomyślała w błękicie.
Że w niekochanych objęciach przemarnowała swe życie.
Bez zdrady i bez oporu, starannie kryjąc swą ranę.
Pieściła usta nielube i oczy niemiłowane.
I trwała dla nich bezwolna, i tkwiła dla nich bezduszna,
I przyzywała je — losem i była losom posłuszna.
A nie kochała tak tkliwie, a nie kochała tak czule,
Że nikt jej jasnego uśmiechu nie trafił myślą na bóle.
Lecz teraz nagle pojęła, że wobec Boga i nieba
Już nic nie wolno ukrywać i nic ukrywać nie trzeba:
Śmierć w niej obnaża pospiesznie prawdę tak długo tajoną,
Tą prawdą skrzą się źrenice, tą prawdą błyska się łono!
I dusza lękiem spłonęła, że wkrótce po jej pogrzebie
Przyjdzie w ślad za nią kochanek, aby odnaleźć ją w niebie.
Wyciągnie ku niej ramiona, ziemskiej wyzbyte rozpaczy,
I zajrzy w oczy, i dawne niekochanie zobaczy.