Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki – III – Rozdział 12

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Diariusz podróży z Paryża do Warszawy nie bawiłby czytelnika. Przypadku żadnego osobliwego nie miałem, czasy były piękne, droga dobra. Stanąłem w Warszawie 14 maja w samo południe. Prezentowany byłem u dworu, przyjęty od panów łaskawie, od dam mile, od wszystkich z ciekawością i upragnieniem, żeby wiedzieć jak najdokładniej moje przypadki, o których już dawniej była wieść przyszła z zwyczajnymi przydatkami.

Osobliwość uczyniła mnie modnym; i to do mody nie zaszkodziło, iż wiedziano, żem skarbu zdobył. Zbywałem naprzykrzoną Warszawy ciekawość; szczęściem przyjechał Angielczyk, impet ciekawości w tamtą się stronę zaraz obrócił, jam odetchnął po piętnastodniowych konfesatach.

Wsparty wielowładną protekcją, uspokoiłem kredytorów, oswobodziłem Szumin i wszystkie moje dziedziczne wioski; resztę kapitałów bogatemu, ale rządnemu panu dałem na prowizją.

Udawszy się do trybunału wygrałem zupełnie sprawę z owym moim plenipotentem, który prawnymi wybiegi chciał się przy posesji kilku wiosek moich utrzymać. Szczęściem natrafiłem na taki trybunał, gdzie nie solenizowano imienin, ksiądz prezydent nie miał siestrzeńca, a deputaci nie potrzebowali na powrót cudzych kolasek.

Pierwszy raz gdym do Szumina, już mojego, przyjechał, oglądałem z niewymownym ukontentowaniem wszystkie te miejsca, które rru przypominały okoliczności rozmaite młodego wieku mojego. Lasek ów i strumyk przypomniał Juliannę, staw – przypadek w jej oczach; pokoiki przy oficynie – edukacją sentymentową Damona. Starzy słudzy obca i matki płakali na mnie patrząc; poddaństwo wesołynu okrzykami głosiło powrót prawdziwego dziedzica. Osiadłem z radością na wsi, tumultu miejskiego, niewczasów ustawicznej włóczęgi aż nadto świadom. W przeciągu lat dziesięciu dworak w Warszawie, w Paryżu galant, oracz w Nipu, niewolnik w Potozy, szalony w Sewilii – zostałem w Szuminie filozofem.

Najprzód, ażebym miał w świeżej zawżdy pamięci szczęśliwość obywatelów Nipu i święte mistrza mojego Xaoo nauki, niedaleko rezydencji mojej wystawić kazałem dom zupełnie podobny do owego, gdzie Xaoo mieszkał. Sad, rzeczka, sadzawka, pole, w tychże wszystko co tam rozmiarach, słodkie mi czyniło omamienie. Ile razy tam jestem, pasę myśl moją przypomnieniem zbawiennych tamtejszych zwyczajów i maksym. Tym nawiedzinom winien gestem to, czym jestem: poddani ze mnie kontenci, sąsiedzi się ze mną nie kłócą, w domu mam pokój, za domem zgodę.

Za punkt największy gospodarstwa wziąłem sobie szczęśliwość moich poddanych. Gorszyli się z tego sąsiedzi, odradzali kroki, które mi na dobre nie miały wyniść. Jedni mnie żałowali, drudzy się śmiali z mojego nierozeznania. Widzą teraz, że i rola u mnie lepiej uprawna niż u nich, i czynsz niezaległy, i gumna w dwójnasób; a moi chłopi, dobrze odziani, w pierwszych teraz ławkach parafii siedzą 1 W tak szczęśliwym i swobodnym życiu jużem był blisko roku strawił, gdy odebrałem od jednego ministra list z Warszawy, w którym mi otwierał wrota do najwyższej promocji, bylem się chciał tylko podjąć funkcji poselskiej z mojego województwa na przyszły sejm.

Nie byłaby mnie złudziła ambicja ani chciwość: obietnicę tylem szacował, ile była warta, dawno świadom wewnętrznego waloru dworskiej monety. Pamiętny jednak ostatniej rozmowy z margrabią, przedsięwziąłem jechać na sejmik poselski naszego województwa. Za radą więc jednego z sąsiadów objechałem najprzód wszystkich wielmożnych urzędników $ i lubo uczyniłem mocne przedsięwzięcie wstrzemięźliwości, przecież mimo heroiczną moją obronę musiałem się upić kilka razy.

Przyjechawszy do miasta stołecznego chciałem iść jak najprzyzwoitszymi drogami do dostąpienia poselstwa. Wyśmieli dzikość moją sąsiedzi, gdy się dowiedzieli, żem tylko jednego kucharza z sobą przywiózł; a gdy ich wieść doszła, żem nie więcej miał z sobą nad dwa antały wina, sam jegomość pan podkomorzy wzrzęcz decydował, iż o moim poselstwie nie tuszy. Kupiłem więc czym prędzej w pobliższym klasztorze wina wybornego beczek kilka, kucharzów użyczyli sąsiedzi; że zaś było pieniędzy dostatkiem, poszło wszystko i prędko, i dobrze.

Było nas, konkurentów, niemało, a ziemianie dwóch tylko mogli wybrać na poselstwo. W wigilią sejmiku przyszedł należący do mnie jegomość pan podstoli oznajmując, iż inaczej najmocniejszego adwersarza nie przeprę, tylko rzęsistym między szlachtę pieniędzy rozrzuceniem. Nie ze skąpstwa, ale z podłości kroku tego westchnąłem przypominając sobie ową szczęśliwą wyspę, gdzie umysł i wola obywatelów nie była na przedaż.

Przy samym zagajeniu hałas w kościele powstał, koło kruchty batalia; skoczyliśmy między pijanych i gdyśmy chcieli wiedzieć o przyczynie tak znacznej żwawości adwersarzów, tegośmy się tylko dowiedzieć mogli, iż jedli śniadanie u jegomości pana miecznika. Podano mnie za kandydata. Wtem ów mój plenipotent, wyszedłszy zza wielkiego ołtarza, zarzucił otrzymaną na mnie kondemnatę. Żarliwi przyjaciele chcieli go w sztuki rozsiekać; szczęściem uciekł do zakrystii i drzwi za sobą zamknął. Przez okienko więc weszliśmy w negocjacją; odstąpił pretensji, jam został posłem. Zaprosiłem wszystkich do siebie na obiad solenny i tam według starożytnego zwyczaju upiliśmy się wszyscy w miłości i w zgodzie.