Na gałązce wierzbiny
Chciałabym się kołysać.
Szarym skrzydłem ptaszyny
W mgle porannej szlak pisać…
I chciałabym błękitną
Niezabudki mieć głowę
Lub jak kwiatki, co kwitną,
Białe, lila, różowe…
Po źródełku, co wzdycha
Pod olszniakiem cienistym,
Lekka, chyża i cicha,
Tańczyć w rąbku śnieżystym…
I snuć nici pajęcze
W białych palcach na łące,
I malować je w tęczę
Albo w słonko wschodzące…
W modre, mgliste pierścienie
Rzeczułka się rozpryska…
Ej, chciałażbym ja z bliska
Zmieszać z wodą me tchnienie…
I w krwi szybkim obiegu
Czuć, jak serce bijące
Pcha te fale do brzegu
W skręty lekkie, niknące…
Białe, giętkie ramiona,
Jak ta brzózka szemrząca,
Wznieść bym chciała stęskniona
Do srebrnego miesiąca…
Lub z gałązką chmielową
Objąć drzewo miłośnie,
Z przytuloną doń głową
Marzyć cicho o wiośnie.
Muszka leci i brzęczy,
Ponad wodą bąk hula…
Niżej maczek zajęczy
Złote oczki roztula…
Ej, dałażby mi dola
Dwa skrzydełka motyle.
Lecę w łąki — w las — w pola —
I znów wracam za chwilę…
Z trawką młodą, zieloną
W chłodnej kąpię się rosie…
W wieczór głowę znużoną
Tulę miękko we wrzosie…
I nim oczy odsłonię,
Nim sen pryśnie ułudny,
Światła, dźwięki i wonie
Zwijam w wianek przecudny.
Nie miejże urazy do mnie, słonko moje,
Że ja w blaskach twoich zachmurzona stoję;
Nie miejże urazy, słonko brylantowe,
Ze ja mam łzy w oczach i schyloną głowę.
Ty chodzisz po niebie, po błękitnym niebie,
Złote chmurki biją gościniec dla ciebie,
Zorza cię obrzuca różami jasnemi…
Ty chodzisz po niebie, ja — po smutnej ziemi.
Gdy oczy otworzysz, blaski dnia się złocą:
A ja wstałam czarną, bez rozświtu, nocą…
Ty wiesz, że gdzie pójdziesz, weźmiesz swe promienie;
Ja choć wołam: „światła!”, niosę z sobą cienie.
Ty kąpiesz swe czoło w jasnym, cichym zdroju,
A ja myśl swą nurzam w falach niepokoju…
Ja rozświecam ciernie, ty rozświecasz róże;
Ty tylko pogodę, ja widziałam burze.
Droga twoja, słonko, równa jak pierścionek…
Cicho w morzu tonie kończący się dzionek;
Nie znasz łez tęsknoty, nadziei uśmiechu,
Zachodzisz bez żalu, wschodzisz bez pośpiechu.
Ja znam błędne blaski i zaćmienie ducha…
Wiem, że dziś to odłam przeszłości łańcucha;
Wiem, że jutro wstanie z ścisłością straszliwą,
Wczorajszego siewu niosąc krwawe żniwo…
Więc drżę i na zachód oczy zwracam z trwogą,
I pytam, gdzie idą? czy cienie przemogą
Gasnące te blaski? czy wskrzesną o świcie?
I pragnę ust tchnieniem utrzymać ich życie…
Nie bywasz ty, słonko, w ponurej ciemnicy,
Gdzie nędzny skazaniec zamiera z tęsknicy;
Nie bywasz, słoneczko, w poddaszu ubogiem,
Gdzie ściany wilgotne kostnieją za progiem…
Nie widzisz ty nigdy zbrodni skrytej w cieniu,
Nie wiesz, co bezsenna noc mówi sumieniu,
I ledwo promyczek pierwszych blasków blady
Zasłyszy żądz mętnych płomienne narady.
Nie widzisz ty, słonko, z wysokiego nieba,
Jak się sen przędą j e za kawałek chleba;
Nie widzisz ty matki schylonego czoła
Nad kolebką dziecka, co próżno jeść woła.
Nie widzisz, jak walczy, upada, zwycięża
Ten młody zapaśnik, co uróść chce w męża…
Nie widzisz ty, słonko, jak myśl gorejąca
Wypala się cicho przy blaskach miesiąca…
Nie widzisz, jak we łzach stoi lilia blada…
Nie widzisz, jak gwiazda zabłąkana spada…
Nie słyszysz szelestu drżącego oddechu
I nie znasz pragnienia ni walki, ni grzechu…
Ty królewskie czoło podnosisz w błękity,
Nad świat ten złamany, skłócony, rozbity,
I nie wiesz, ciskając promieni swych słupem,
Ze jesteś gromnicą zatloną nad trupem…
Więc nie miej urazy do mnie, słonko moje,
Ze ja w blaskach twoich zachmurzona stoję;
Nie patrz na mnie z dziwem oczyma złotem!…
Ty chodzisz po niebie, ja — po smutnej ziemi.