Gli uccelli

Ledwie ranny promień strzeli
Przez bluszczowy liść ukosem,
Krzyczy Pietro wielkim głosem:
«Gli uccelli!… Gli uccelli!»

Stara kurta zdarta srodze,
Grzbiet pochyły, głowa drżąca…
Pietro — kamień, ot, przy drodze.
Który bieda nogą trąca.

Dookoła siwej głowy
Brzęczy ptasiej gwar kapeli…
Kos czarniawy, szpak perłowy…
«Gli uccelli!… Gli uccelli!»

Niegdyś Pietro młode lata
Dał Lombardii, miłej matce;
Dziś ptaszęta nosi w klatce
I tak oto się kołata.

Po kamieniach stuka szczudło,
Miasto kipi przy niedzieli…
Wzdyma Pietro pierś wychudłą:
«Gli uccelli!… Gli uccelli!»

Prawą rękę ma uciętą,
Lewą nogę ma urwaną,
Het, precz, aże po kolano,
Pod Turbigo czy Magentą.

Byłaż bitwa to szczęśliwa!
Nogi za pas Szwaby wzięli,
Aż do Mincio krzyk: Evviva!…
«Gli uccelli!… Gli uccelli!…»

Na lombardzkim polu w dali
Małe wzgórki sterczą z trawy…
Idź i pytaj, gdyś ciekawy,
Komu je tam usypali…

Przeleciała zawierucha,
Ludzie o niej zapomnieli,
Ani wroga, ani druha…
«Gli uccelli!… Gli uccelli…»