Panna Florentyna

Padam do nóżek pani…

— O, panna Florentyna!

— Ciii… proszę pani, ciii!… Bo to właśnie stróż z naszej kamienicy tam stoi…

— Więc cóż!…

— Co tam, proszę pani, ma kto wiedzieć, że ja panna!

— A cóż to szkodzi?

— Ee… Zawsze jakoś! Co tam ludziom po tym!

— No, ale stróż i tak najlepiej wie z meldunku.

— A nie, nie wie! Właśnie, że nie wic!

Zniżyła trochę głos:

— Ja się tu za wdowę podałam.

— W imię Ojca i Syna! A to po co?

— Zawsze jakoś, proszę pani, porządniej! Panna, to tam sobie taka hołota różnie tłumaczy, tak i tak, a wdowa, no, to wdowa! Dużo porządniej, dużo! Mam sobie czepeczek świeżutki, bielutki; wyprasuję, wyrurkuję, od rana włożę i jest. Co tam ma kto wiedzieć!

Patrzyłam na nią zdumiona.

Stała przede mną prosta, chuda, trochę sztywna, w czarnej, wełnianej, bardzo czystej, wytartej i gęsto wycerowanej sukni, w czarnej okrywce, którą widocznie sama sobie uszyła, w wyrudziałym kapeluszu i w nicianych rękawiczkach. Jej energiczna, śniada, srodze wymizerowana twarz świeciła gorączkowym spojrzeniem ciemnych, głęboko zapadłych, podkrążonych oczu i czerwonością warg drobnych, spieczonych. Gładko zaczesane na wklęsłych skroniach włosy czyniły ją znacznie starszą, niż była, a podłużna rysa na niskim, szerokim czole całej fizjonomii nadawała jakiś bolesny i dumny wyraz.

Widząc, że ją obserwuję, uśmiechnęła się, żeby rysę ową rozpędzić, ale daremnie.

— Czy może, proszę pani, jest robota jaka? Mam teraz właśnie trochę wolnego czasu…

— Owszem, będzie. Na jaki tydzień będzie.

— Ach, jak to dobrze! Tylko — zamyśliła się i nagle urwała — tylko że ja bym to może wolała do domu wziąć… Zawsze porządniej w domu szyć, niż na dnie chodzić… Jak w domu szyję, no, to dla siebie mogę szyć. Co ma kto wiedzieć? Do meldunku podałam: wdowa po urzędniku. Przecie i ojciec nieboszczyk urzędnikiem w magistracie był… Tylko znów w domu zimno wielkie, nie pali się jak raz dnia, wilgoć straszna…

Spuściła głowę, niepewna, jak się zdecydować. Gruba rysa na czole pogłębiła się jeszcze.

— Ja myślę, że lepiej do nas. Jakoś panna Florentyna mizernie wygląda. Każę zrobić dobry rosół, posilny…

— Ja to wiem, wiem!— rzekła trzęsąc głową. — Tylko… tak bym właśnie teraz jakoś chciała… Dopiero co się tu sprowadziłam z Lipowej…

— Jak to z Lipowej? Wszak panna Florentyna mieszkała, zdaje się, na Złotej?

— O, to już dawno, proszę pani, dawno! To jeszcze w tamtym kwartale! A jakże, na Złotej. Tam było ciepło!… W pralni palili cały dzień, aż przez ścianę buchało. Bardzo tam dobrze było… Wszędzie blisko. Cóż, kiedy nie mogłam!

Nagle podniosła głowę.

— To już tak zrobię. Powiem w domu, że lekcje na mieście mam, i przyjdę. Dobrze, proszę pani? Zawsze porządniej niż szycie…

— Dobrze, jeśli pannie Florentynie na tym zależy…

— Bardzo, bardzo mi zależy, proszę pani! Co ma kto wiedzieć!…

— No, to może panna Florentyna zaraz ze mną pójdzie? Obejrzymy, jaka to tam robota. Obiad też niedługo podadzą…

Zamigotała parę razy pociemniałymi powiekami i westchnęła z cicha.

— Dobrze, proszę pani. Pójdę… Dziękuję!…

Podniosła głowę, zwróciła ją przez ramię za siebie i zmrużywszy oczy rzekła dość głośno do stojącego przed bramą stróża:

— Walenty! Proszę powiedzieć w domu, jakby list przyszedł albo co, że jestem proszona na obiad do Frascati i że dopiero wieczorem wrócę!

Stróż obojętnie słuchał tego wyjaśnienia stojąc w bramie w rozpiętym kożuchu i paląc papierosa. Nie spojrzał nawet w tę stronę.

Panna Florentyna za to patrzała na niego ciągle zmrużonymi oczyma i nie odwracała wysoko podniesionej głowy. Po twarzy jej, która nagle jakby skamieniała w maskę nieugiętej dumy, latały płomienie tryumfu i nozdrza jej prostego nosa rozdęły się szeroko, drobne usta drżały nieco, zwłaszcza górna warga, wzgardliwym rysem ściągnięta i odchylona nad białymi, bardzo równymi zębami.

— Walenty słyszy? — dodała głośniej, doczekać się nie mogąc odpowiedzi stróża.

— Toć słyszę! — odrzekł leniwie. — A kto by się ta pytał! — I rzucając niedopałek, szeroko przed siebie plunął. Te wielkie miny nie imponowały mu jakoś.

— No! — rzuciła przez ramię panna Florentyna ucinając tym sposobem wątpliwości stróża, po czym majestatycznie odwróciwszy ciągle jeszcze wysoko podniesioną głowę szła obok mnie czas jakiś sztywna, wyprostowana, milcząca. Na zakręcie ulicy dopiero westchnęła i spuściła oczy.

— To, proszę pani, dla panienek robota?

Pytanie to tak proste, wypowiedziane było z widocznym niepokojem. Nie była sztuki swej pewną. Właściwie mówiąc szyć nie umiała prawie.

— Tak, dla dzieci. Bieliznę trzeba przejrzeć, posprzątać… Panna Florentyna wie, jak to tam…

— O, to — podchwyciła z zapałem — to już ja porządnie zrobię. W nocy przysiędze, a zrobię!

— Nic pilnego. I tak jakoś panna Florentyna nieosobliwie wygląda… Jakże tam ze zdrowiem?

— Nie tak źle, proszę pani, nie tak źle. Teraz się jakoś trzymam…

Wyprostowała się jak struna i zacięła usta. Energiczne rysy jej wynędzniałej twarzy miały w sobie wyraz niemal męskiej siły.

— A matka?

— Ach, to pani, proszę pani, jeszcze nie wie o niczym?

Postać jej nagle schyliła się, zmalała, twarz zgasła, głos. załamał się i drżeć zaczął.

— Nie wiem…

— Prawda, żem to ja już dawno nie szyła u pani!

Umarła matka…

— Umarła? O… biedna! biedna!…

Panna Florentyna wyprostowała się znowu. Oczy jej błysnęły.

— O, proszę pani! Toć to szczęście od Boga, że umarła!

— Może… może i tak! Może jej i lepiej…

— Ale i mnie, proszę pani, i mnie! — zawołała załamując ręce z dziwnie namiętnym gestem.

— I jej lepiej i mnie lepiej!

Usta jej zbladły, twarz pociemniała aż do zarostu szerokiego czoła. Szła chwilę tak ze splecionymi kurczowo palcami i ze wzrokiem w ziemię wbitym, a jęk głuchy podnosił od czasu do czasu jej zapadłe piersi.

Czułam ogromną przykrość z tego obrotu rzeczy. Po co było mi wspominać o matce?

— Moja panno Florentyno — rzekłam serdecznie, ale mi do słowa przyjść nie dała.

— Wszystko powiem, proszę pani! Przed panią jak na świętej spowiedzi, nie mam co się kryć! Wszystko, proszę pani, powiem!

Zatrzymała się zwrócona ku mnie i podniosła oczy. Gorzały posępnie ciemnym ogniem niezgłębionej troski. Jak trzymała załamane ręce, tak je podniosła i do piersi przycisnęła gwałtownie. Około ust drgały jej muskuły jakimś bolesnym wysiłkiem. Niewymowny wyraz udręczenia przebijał w całej postaci.

Dotknęłam jej splecionych palców.

— No, proszę, panno Florentyno, proszę się uspokoić! Nie mówmy na ulicy o tych smutnych rzeczach! Chodźmy!…

Poruszyła się posłusznie z miejsca, ręce jej wzdłuż sukni opadły i szła tak przez chwilę w milczeniu.

Ale kiedy się znalazła poza ogrodową bramą, w głębokiej perspektywie długiej i pustej alei, nad którą szumiał wiatr górny wierzchołkami bezlistnych drzew lecący, stanęła znowu i wpatrzyła się we mnie z jakąś chciwością, z jakąś żądzą niemal wypowiedzenia wszystkiego.

Jej drobna, szczupła postać jeszcze drobniejszą, jeszcze bardziej zmizerowaną zdawała się w tym bladym, czystym świetle, jakie ją tu zewsząd objęło. Lata głodu zwalczanego nieugiętą dumą, nędza odzieży osłaniana skrzętnie przed oczyma ludzi, cała ta smutna walka podjęta z losem, aby tylko utrzymać się ponad „hołotą”, wszystko to wystąpiło teraz z jakąś bezlitosną, szyderczą jasnością. Może to i sama spostrzegła, gdyż z nagłą determinacją zaczęła sucho i bezdźwięcznie:

— Z matką źle było, proszę pani!

Po czym zaraz spuściła głowę i cicho szła przy mnie, łamiąc się z tym wzruszeniem, które ją za gardło chwyciło.

— Pić nie piła — odezwała się po długiej chwili łagodniej już nieco — ale że podupadła strasznie na honorze! Ze wszystkim podupadła!

Obejrzała się prędko po stronach i zaczęła szeptem:

— Com to mówiła, proszę pani, że w Dobroczynności jest, jakem leżała na tyfus w szpitalu, to nieprawda! Nie tak było!

Zaczerpnęła powietrza głęboko i po kilka razy, jak to czyni nurek, nim się rzuci w wodę.

— W kruchcie, proszę pani, w kruchcie u Bernardynów, z babami, z dziadówkami siadywała! W kruchcie!…

Głos jej się podniósł z szeptu do głuchego krzyku. Zbiegły się brwi na szerokim czole. Jasne, rzęsiste łzy trysnęły z pałających oczu. Ściągnęła rękawiczkę i prędko je starła dłonią, ale już został po nich ślad ciemny, wypalony jakby. Zadawszy usta milczała chwilę, przełykając z trudem falę łkania, która się tłukła po jej wąskiej, zapadłej piersi, ale której nie puściła na świat. Cała jej postać zresztą, prócz krótkich spazmatycznych wstrząśnień w ramionach, spokojną była i cichą. Najbardziej może uderzała bezwładność rąk, które jakby z ołowiu ciążyły ku ziemi w prostych fałdach biednej, czarnej sukni. Szeroko otwarte źrenice trzymała wbite przed siebie w drogę usłaną zeschłymi liśćmi, które się od chwili do chwili porywały za jakimś niewidzialnym podmuchem, drżąc, ulatując i napełniając długą, pustą aleję dziwnymi szeptem.

Po chwili mówiła dalej:

— To, proszę pani, wracam ja ze szpitala do domu, a na drzwiach kartka i stancja zamknięta. Idę do stróżki. Gdzie matka? Nie ma matki! Jeszcze mi ubliżyła ta niegodziwa, ordynarna kobieta! „A co by tu matka robiła — powiada. — Czego by tu pilnowała? Tych pustych kątów? — powiada. — Co było, za komorne poszło”. To, proszę pani, myślałam, że we mnie żółć pęknie! Ale nic po sobie nie okazuję… Co tam ma kto wiedzieć! „Ach tak, mówię, zapomniałam, że matka miała wyjechać na prowincję do familii, bo tam mamy krewnych obywateli w Lubelskiem. Tak, prawda!” — mówię. A tu się tylko wszystko przede mną kołuje, ażem. się o stół oparła. Tak mi ta dopiero fartuchem stołek ściera, siedzieć prosi. Alem nie siadła! „Dziękuję ci, moja kobieto” — mówię do niej, kiwnęłam głową z góry i wyszłam. Wyszłam i myślę: co teraz? Bo gdzie my tam, proszę pani, jaką familię na prowincji mamy?… Może tam kiedyś, dawniej…

Podniosła nieco głowę. Jakiś mały atak dumy powracał jej znowu. Ale wprędce się zatopiła w bolesnych wspomnieniach.

— To jeszcze tego samego dnia, proszę pani, obeszłam po znajomych, gdziem tylko miarkować mogła, że się czego dowiem, i nic! Oczywiście, nie wprost, tylko tak z boku przepytywałam nieznacznie. Kamień w wodę! A szły u Bernardynów nieszpory wtedy z wystawieniem. Tak myślę, zajdę na błogosławieństwa. Poszłam. Wchodzę ja, proszę pani, w kruchtę, spojrzę jakoś z nagła w bok. właśnie jakby mnie kto w tę stronę za włosy pociągnął, patrzę, siedzi matka między dziadówkami! Żem ja tam wtedy trupem nie padła, to nie wiem! To mi te nogi, proszę pani, tak skamieniały, tak w ziemię wrosły, że ani w tę stronę, ani w tę. Jak słup. Całe szczęście od Boga, że ludzie gęsto szli i jakoś mnie za sobą do kościoła wepchnęli. To mnie tak ta fala przez kościół niosła jak woda… Tu organ huczy, tu światło jak na rezurekcji, a ja tylko oczy przymykam, a we mnie krzyk: „Góry, pagórki, nakryjcie mnie! Góry, pagórki, nakryjcie!…” Jak w tej pieśni, proszę pani, o sądzie ostatecznym… Dopiero się jakoś w kaplicy o mur oparłam, stoję. „Aby nie paść! — myślę — aby nie paść! — Aby ludziom widowiska z siebie nie zrobić!”

A tu się nogi pode mną trzęsą i poty biją na mnie raz zimne, raz gorące, żem to dopiero po tyfusie wstała…

No, zwyciężyłam jakoś te słabości, nic! Ani nie wiem, jak błogosławieństwo przeszło, bom już i nie wiedziała, co się koło mnie dzieje. Jedno mi tylko w głowie: jak wyjść, co począć? Ludzi już sporo ubyło, co się ku drzwiom obrócę, to widzę, droga przez kościół do samego ołtarza pusta. Podniosłam chusteczkę do twarzy raz, że to niby na zęby; podniosłam drugi raz, aż nią zupełnie twarz do oczu prawie zakryłam, idę. A nic jeszcze nie wiem, co zrobię. Przede mną kilkoro ludzi się ruszyło, tak ja między nich. Już nawet nie przyklękłam, nie przeżegnałam się, tylko idę. To żebym, proszę pani, na stracenie szła, jeszcze by mi lżej było! Tu mi się nogi plączą, tu w uszach szum, tu serce jak dzwon bije… Ludzie się na mnie oglądają, bo się na nich jak pijana toczę… Już drzwi niedaleko, już tylko przez próg — nie mogę!

Jak ślepa zawracam i uderzam w ludzi, ręce przed sobą i pod chór. Jakże tam nie padnę krzyżem, jak nie uderzę czołem o kamienie! To myślałam, proszę pani, że ze mną już amen będzie! A nie! Tak się we mnie wszystko targało, tak rwało, żem nawet umdleć nie mogła. I choćby tam wtedy śmierć przyszła, to moja męka by ją zwyciężyła…

Ucichła i milczała. Szłam obok zasłuchana, z pochyloną głową, nie przerywając zwierzeń ani biegu myśli.

— Powiadają, proszę pani — zaczęła po długiej chwili — że ziemia, choćby jaką żałość człowiek miał, wszystko wyciągnie z niego. Ale ja już i krzyżem na ziemi wyleżeć nie mogłam… Zerwałam się, przytuliłam do ściany, słucham.

Co się garść ludzi do kruchty wysypie, to w kruchcie podnoszą się głosy. A mnie tu febra aż trzęsie, aż każda żyłka we mnie truchleje, tak się boję usłyszeć, że i matka…

Zatykam uszy, zamykam oczy, a wszystko słyszę, wszystko widzę… Te ręce wyciągnięte, te wyżebrane grosze, te łachmany…

Chustkę do ust kładę, zębami ściskam, żeby nie krzyczeć głosem…

Wtem serce stanęło we mnie. Głos matki… Matka prosi…

Krew mi zahuczała w głowie, rzuciło mną we drzwi jak piorun, rozepchnęłam ludzi, do matki, za rękę i na’ ulicę! Tylko się te grosze posypały za nią. Nad Wisłą dopiero poczułam, że zimno, ząb mi o ząb szczękał. A już się robiła noc i niebo ze wszystkim ściemniało. Spojrzę, Wisła się bieli… pusto… Ścisnęłam mocno rękę matki, razem skończym, myślę, wstyd zmyję…

A matka, jakby to, proszę pani, poczuła, wyrwała mi rękę.

— Co ty — mówi — córko? Co ty?

Tak mi dopiero od tego głosu dusza jakby ze snu przecknęła.

Załamałam ręce, patrzę, stoi przede mną taka drobna, słaba, nędzna, taka wystraszona jak dziecko. W tej guni stoi żebraczej, z tym żebraczym kijkiem, z tą torbą… Tak we mnie dopiero uderzył płacz…

Milczała teraz długo, wyczerpana, zgnębiona. Ale kiedyśmy już dochodziły do domu, zatrzymała się niepewna i obróciła znowu twarz rozgorzałą ku pustej, długiej, pełnej głuchych szumów alei. Zawróciłam i ja tedy i szłam raz jeszcze tą posępną, dopiero co przebytą drogą. Kto wie, jak dawno ta ludzka dusza nie miała komu skrytości swych otworzyć?…

Zaraz też posłyszałam obok siebie ciche westchnienie ulgi i głos niski, stłumiony.

— Na Złotą nie było po co wracać, wzięłam stancję na Dobrej. Do dziś odżałować tego nie mogę! Sama tam, proszę pani, najordynarniejsza hołota! Co ja się nacierpiałam między tymi ludźmi, to tylko Bogu jednemu wiadomo! Samo prostactwo, bez żadnej edukacji! Nie ma gorszej rzeczy, proszę pani, jak z tą zbieraniną w jednym domu mieszkać! Lepiej się wszystkiego odrzec! Żadnej delikatności, żadnego wychowania, żadnego uważania dla wyższego stanu!

Oczy jej pałały, nozdrza drgały, mimowolnym ruchem zbierała fałdy ubogiej, czarnej sukni, jakby się jeszcze teraz bała otrzeć o swych sąsiadów z Dobrej.

— Pokoik jak pokoik, wcale był porządny. Student jakiś nie domieszka!, rzeczy zostały i teraz rządca wynajmował od siebie.

Była sofka, był stół, krzesła dwa, było łóżko, siennik. poduszka skórzana, ze wszystkim porządnie. Zaraz chustką okno zawiesiłam, bo podwórko małe, szyba w szybę do sąsiadów, na drzwi też, że były szklane w korytarz, fartuszek za firankę obróciłam, zamiotłam czysto, pięknie, śmiecie w piecyku spaliłam i dobrze. Książek nawet jeszcze kilka zostało po tym studencie, więc tak ze wszystkim, proszę pani, było przyzwoicie, porządnie. Z matki tom zaraz przy moście te hadry żebrackie ściągnęła, okrycie z siebie zdjęłam, włożyłam na nią, a sama się chusteczką włóczkową odziałam. Chciałam z tymi łachami do rzeki, ale mi matka wyrwała, w węzełek zwinęła i pod okrycie… „Niech tam!” — myślę — i tak zostało. Tej pierwszej nocy tom matkę u maglarki jednej pomieściła, a sama poszłam na Senatorską aż do znajomych tapicerów… Bardzo porządni ludzie… Ona obywatelska córka i pensję w Kielcach kończyła. Od rana zaraz obleciałam po paniach, gdzie mi tam jeszcze co za robotę zostało, pozbierałam i ten pokoik, proszę pani, wzięłam. Nie wiem nawet, czym tego dnia jedną bułkę zjadła, tyle było za tym, za owym biegania. Matce tylko zgotowałam herbaty, kupiłam serdelków, chleba. Ale kiedym, proszę pani, wieczorem spojrzała, tu matka w łóżku biało zasłanym, tu wszystko pozatykane, nikt mi w okno ani we drzwi nie patrzy, tu lampka się świeci, to jakby pod najlepszym obiedzie tak się tam na tej sofce skuliłam i tak miło spałam!

Nazajutrz, ledwo dzień, wyczesałam matkę ładnie, oblekłam czysto, spódniczkę jej swoją ciepłą dałam, czepek ze szlareczką, kołnierzyk świeży, czysty; schludnie, biało, ażem ją ucałowała… „Moja mamo najdroższa — mówię — niechże tu mama spokojnie sobie siedzi! Dwa serdelki jeszcze są, chleb jest, herbata jest, niechże mama sobie zagrzeje, zje, chce, to sobie mama poczyta, chce, to się prześpi, aby okna nie otwierać i żadnych znajomości tu z tą hołotą!… Na wszystko mamę proszę o to, żadnych rozmów, żadnych gawęd, nic! Jak przyjdę, to sobie pogadamy, to się mama rozerwie, a teraz sobie siedzieć cicho, sza!” Ucałowałam ją raz jeszcze w ręce, w głowę, bo to zawsze było jak dziecko… Poszłam. Tak mi Bóg poszczęścił, proszę pani, żem już zaraz na ten dzień szycie u pani naczelnikowej dostała… Szyję ja, proszę pani, pod oknem w stołowym pokoju, a sama się do siebie uśmiecham, tak mi na sercu lotko, tak mi tylko te godziny mijają. Przyszedł obiad, nieznacznie tam w papier i w chusteczkę kawał pieczeni ze swego talerza schowałam; dzieci dużo, wszystko to się przepycha, krzyczy, nikt jakoś na mnie nie patrzył, myślę, dla matki będzie. Przyszedł wieczór, chciała mi pani naczelnikowa drugą szklankę herbaty nalewać, podziękowałam, cukier tylko i bułeczkę do kieszeni i do domu. To jakby mi skrzydła wyrosły, proszę pani, takem do domu leciała. Wchodzę w bramę, nic! Wchodzę na korytarz, a tu stoi kupa bab, matka między nimi, drzwi od stancji otwarte i rozmowa za pan brat, aż głucho!…

Jakby mi nogi, proszę pani, podciął, jakby we mnie ukropem chlusnął! Idę, matka mnie nie widzi i precz rozpowiada, a to, że córka ze szpitala wyszła, a to, że do szycia chodzi, a to, że ciężko… Tak tylko zęby ścięłam, zmrużyłam oczy, przeszłam jakby nigdy nic i dopieroż z proga:

— Mamo, proszę do pokoju!

Zatrwożyła się, idzie… Tak ja drzwi zamknęłam i do matki:

— To mama tak się szanuje?… — mówię. — To mama tak mój honor ceni? To mama takich „znajomości szuka? Takiego towarzystwa? — mówię. — Takim babom ordynarnym rozpowiadać, że ja do szycia chodzę, żem w szpitalu leżała?… Co komu do tego, gdzie ja chodzę? Ja mogę chodzić jak nauczycielka — mówię — albo do towarzystwa, albo do znajomych! Co mają ludzie wiedzieć? Co się im opowiadać? I komu to, komu? Nie mówię, jakiej osobie z edukacją, .z porządnego stanu, ale takiej hołocie, ordynarnej, ciemnej!…

A matka:

— A kiedy prawda, córko, kiedy prawda…

— To co, że prawda! — mówię. — Jak bieda, to ją zakryć, zataić, .ale nie przed ludźmi z nią wyjeżdżać! Wstyd!

Tak już matka ani słowa. Siadła na łóżku, westchnęła sobie, siedzi.

Chodzę po pokoju, już mi się ten gniew w żal obrócił, już bym do matki leciała, w ręce ją całowała, aż mnie porywa… Stanęłam przy oknie, sparłam czoło o szybę, a we mnie akurat jakby co mówiło: Nie będzie tu dobrze, nie! Nie będzie tu tej spokojności, com sobie myślała, nie!…

Zgotowałam matce herbaty, podałam jej ten kawałek pieczeni, com przyniosła z szycia; wzięła bułkę, rozłamała, je…

— Dobra pieczeń — mówi, jak to, proszę pani, dziecko! Ale podnosi głowę, patrzy na mnie i pyta:

— A ty, córko, nie jesz?

— Nie, mamo! Nie głodnam — mówię. Ani już nie powiedziałam, że mnie dość nakarmiła żółcią. Musiała jednak pomiarkować, bo też przestała jeść, choć tam tego niewiele było.

Ciężko mi ta noc przeszła, proszę pani, a i matce też widać nie letko, bo słyszałam, jak się z boku na bok przewraca i wzdycha.

— Czemu mama nie śpi? — pytam.

— Śpię, córko! — mówi. — A ja precz słyszę, że nie. Tak wstałam, otuliłam ją swoim okryciem, ucałowałam i mówię niby to żartem:

— Spać, dziecko, spać!

A matka jak nie chwyci moją rękę, jak ją sobie nie przyciśnie do piersi, do oczu, a tu jej tylko łzy przez palce moje jak te ziarna lecą…

Takeśmy się obie popłakały, przytuliły do siebie i tak już tam do rana dospałam.

Z wielką niespokojnością wracałam nazajutrz do domu, ale że wszystko dobrze było na tę chwilę. Tylko matka wydała mi się jakaś posępna, smutna, bez humoru. Co ja widząc siadłam przy niej i zaczęłam jej opowiadać to, owo, co tam u państwa naczelników głośno przy herbacie czytali, o książkach, o obrazach, o inszych krajach. A matka nic. Podparła się, słucha, a widzę, że o czym innym myśli. Zatrzęsła wreszcie głową i mówi:

— Co ty mi, córko, o takich górnych rzeczach powiadasz! To nie dla nas! — mówi. — My prości ludzie! My biedacy. Nam o tym myśleć, żeby głodu nie było, żeby z zimna nie drżeć…

— Mamo! — mówię — a przecież my, choć w biedzie, ale zawsze do dobrego rodu się liczym! Do wyższego! Toć ojciec urzędnikiem był! Toć mama sama ze szlachty!

— Co ród? — mówi — co szlachectwo? Nędza kat, córko… Jak się dotknie, to i szlachcica odszlachci! A mówi głośniej coraz.

Tak ja:

— Cicho, mamo, ci-i-i-cho! Na miłość Boską, cicho! Przez ścianę wszystko słychać!…

Bo co tam, proszę pani, za ścianą? Przepierzenie tylko! A matka głośniej jeszcze:

— A czegóż ja się będę z moją nędzą przed ludźmi kryć? Czego się wstydzić? Czy to ja biedę wymyśliłam? Ty się — mówi — córko, od tych ambicji, od tych honorów raz odżegnaj i żyj, jak można, jak się da. Jest bieda? Owszem! Niechaj ludzie widzą, niech słyszą, prędzej się jeden drugiemu użali, wspomoże, a choćby nie pomógł, lżej zawsze!

Tak ja tylko tych rąk, proszę pani, załamałam i słucham.

— To mama — mówię — od takiej ordynarnej hołoty pożałowania chce? pomocy?

— A czemu nie? — mówi. — My jeszcze gorsza od nich hołota — mówi — bo tam z nich każdy na jakimś procederze siedzi, a my co?

— Słucham ja, proszę pani, a jakby mnie kto po sercu krajał…

— To czemu — mówię — na pensję mnie było dawać, czemu mnie było edukować? Bom chodziła coś przez rok blisko na pensję, proszę pani, na Leszno.

A matka:

— Ojciec cię dawał, nie ja! Ojcu się tej parady, nie mnie, chciało! A toteż ta pensja to zguba twoja! Ze wszystkim ci te honory w głowie przewróciły… Co teraz z pensji masz?

— To, proszę pani, mało we mnie dusza nie omdlała! To te słowa, proszę pani, tak mi się wydawały, jak te kamienie w bajce… Co matka jedno rzuci, to jakby na milę drogi ode mnie się oddaliła. Tylko, że w bajce od tych niemych murów oddalenie było, a tu od serca żywego… To jakby we mnie kto żyły pruł, rozciągał, coraz dalej, coraz dalej, na jakiś inny świat… To matka tam, a ja tu… Już mi i w oczach ciemnieje, i coraz mniejsza się zdaje, już jej mało co i widzę… Tak się oddalała ode mnie, tak precz szła…

Aż mnie trąci matka i mówi:

— A kolacja, córko?

To ten głos tak do mnie szedł jakby gdzie przez wielką wodę huczącą… A to te myśli tak huczały we mnie, proszę pani!

Tak podniosłam się, wstrząsłam się i jak błędna przez stancję idę. A co na matkę spojrzę, to mi się taka obca jakaś zdaje, jak bym się przez tę chwilę sierotą została! A tak mi pusto na sercu, proszę pani, tak pusto, że nawet sobie nic myśleć nie mogę. Tylko czuję, jakby mnie kto w dół, w studnię ciemną pchnął… Tom już i jeść nie mogła, i jeszczem się smutniejsza położyła tej nocy niż wczoraj. Nic, tylko się do tej ściany tulę cała we łzach i szeptach: sierota ja! sierota! A nieprawda! Kiedym z rana do szycia szła, tom się ze trzy razy od proga wracała, żeby matkę żegnać, tak mnie sumienie uwierało, tak sobie rady nie wiedziałam, żem ją w sercu pochowała jakby… Już nawet taka mi myśl przyszła, żeby cały ten dzień zostać z matką, posługiwać jej, na spacer z nią gdzie iść, to bym się potem pani naczelnikowej wymówiła jakoś…

Wracam ja się z tym ode drzwi raz jeszcze, a matka:

— Idź już, idź, córko! A proś znowu, żeby ci tam co z obiadu dali!

Jakby we mnie warem lunął! Już mnie i ta chęć odeszła zaraz. To mnie matka, proszę pani, tak mogła sądzić, że ja bym, ja, proszę pani, o resztki z obiadu prosiła?… To matce nie przyszło do głowy, że ten kawałek pieczeni, com go tamtego dnia przyniosła, to był mój, z mego talerza schowany, zarobiony szyciem. To myślała, że wyproszony, wyżebrany, i tak go spokojnie z tym wstydem moim razem jadła?… Jeszcze chwaliła?… Zatrzasłam drzwi, żeby już słowa nie rzec, i tyłkom się na schodach sparła i jęknęła głośno. Bo tak mi było, jakby mnie kto biczem przez twarz uderzył. Sama już nie wiem, jakem do tego szycia zaszła, jakem ten dzień przesiedziała nad igłą, ale że ta dalekość znów zaczęła między matką a mną jak mogła rość. rość… i tak mnie od niej grodzić jakby murem! Powoli, ze zwieszoną głową do domu szłam, a prawdę mam rzec, to wolałabym wcale nie wracać, tylko przesiedzieć gdzie ten wieczór, nad Wisłą gdzie, w pustce, żeby mnie nikt nie widział i żebym słowa nie potrzebowała przemówić. Ale żem kupiła dla matki trochę salcesonu, bo po tej rannej mowie nawet z własnego talerza, wstydziłam się schować, więc musiałam wrócić.

Wracam, a matki nie ma. Wyleciałam na korytarz, serce mi się jak ptak po żebrach tłucze, słucham, a od suteren, gdzie mieszkała praczka, matki głos… Ale to aż na schodach słychać…

— Tak, moja pani, tak! Wodzianka na rano, wodzianka na południe, i to bez okrasy! Z solą tylko, moja pani, z solą!

Prawda, tego dnia było jakoś krucho, dopiero ze sobą niosłam trochę lepsze posilenie, prawda! Ale co komu powiadać o tym, i to jeszcze praczce! Rzucę ja się na schody, ciemno, nogi mi się trzęsą, tylko ściany szukam, żeby się zeprzeć trochę, a matka:

— A czy to te, co w kruchcie siedzą, nie lepiej mają? Lepiej mają! Może mi pani ha sumienie zawierzyć, że lepiej!

Słucham ja, wary na mnie biją, zeszłam ze schodów, sień długa, ciemna, drzwi szukam, a tu znów głos matki:

— E… Ja bym się pani z jedną rzeczą zeznała… Tylko że się córki boję! Córka moja strasznie pyszna! strasznie ambitna!

A tamta:

— A jakże, wiem! Hrabina!…

Słucham ja tego, proszę pani, idę, a myślę, że ta sień ciemna nigdy się nie skończy. Że już tak zawsze będę nią szła, przez całe życie… Duszność mnie ogarnęła, ciężkość taka, taki ucisk w sercu…

A matka już ciszej:

— Jak pani będzie kiedy u Bernardynów, to niech tam pani powie tej kulawej Barbarze, żeby…

Zaczęła szeptać, a ja też ani słuchać, ani iść dłużej nie mogłam. Oparłam się plecami o tę wilgotną ścianę, stoję, a czuję na twarzy ciężkie, zimne krople. To ani nie wiem, proszę pani, czy to łzy moje były, czy tak ten mur zapłakał nade mną… Chciałam iść dalej do drzwi, matkę zabrać, ale taka uderzyła na mnie słabość, żem kroku postąpić nie mogła. Niedługo też drzwi skrzypły, buchnęła para w sień, słyszę, idzie matka, ściany się chwyta, że ciemno, aż trafiła ręką na mnie.

— Wszelki duch! Kto to? — krzyknie.

— Nic, mamo, nic! — mówię. — To ja! Niech się mama nie boi! Niech mama ostrożnie idzie..”.

— A ty co tu, córko?… — mówi.

— Nic mamo! — mówię. — Zaraz pójdę. Tak mi jakoś słabo… Niechaj mama idzie już…

Poszła. Postałam, podyszałam, powlokłam się na górę. „Co teraz? — myślę. — Mówić, żem słyszała, czy nie mówić?” Biję ja się tak, proszę pani, z myślami, aż matka sama:

— Ty, córko — mówi — po sieniach nie wystawaj, nie poglądaj za mną, nie podchodź! Ja z ludźmi muszę żyć! Muszę pogadać, muszę znajomości mieć… To trudno! Ja ci tu nie będę siedziała tak całe dnie sama jak ten kruk, jak ten Samson*! Człowiek do łudzi ciągnie, to darmo. Co kto woli… Ty chcesz honory utrzymywać, to sobie utrzymuj. Ale mnie, córko, nie mus! Ja nie taka ambitna, jak ty! Ja z prostymi ludźmi chcę żyć, bo tu do mnie żadne hrabiny zajeżdżać nie będą!

Mówiła chodząc po stancji, jedno brała, drugie kładła, suwała stołkami, ale na mnie ani razu nie podniosła oczu. A mnie też tak jakoś siły odeszły, że i słowo przemówić było mi ciężko. Podparłam głowę, siedzę, ale coraz sroższy mróz mam w kościach. Więc mówię:

— Ja się już położę, mamo! Mnie czegoś niedobrze… Zimno…

Zlękła się, stanęła, spojrzała na mnie, postała chwilę, aż mówi:

— No, to ja ci łóżko rozbiorę!

Co to tam i za rozbieranie było, proszę pani!

W sienniku słoma na sieczkę już starta, skórzana po duszczyna, a za kołdrę chustka. Ale że na sofce było jeszcze twardziej i krótko, więc mi matczysko chciało już łóżka ustąpić. Tak wstałam, pocałowałam ją w rękę i mówię:

— Dziękuję, mamo kochana! Ja już tutaj!… — Zawinęłam się, odziałam rzeczami, com je z siebie zdjęła, a zaraz też febra zaczęła minie trząść…

Trzeciego dnia dopiero poszłam do szycia, a i to ledwo. Na nic zasłabłam. A choć to febra głupstwo, takem zeżółkła jak wosk.

Zlękła się pani naczelnikowa i mówi:

— Niech no panna Florentyna kawę wypije, odpocznie i do domu wraca. Bardzo źle panna Florentyna wygląda! I jutro proszę nie przychodzić, tylko dobrze wypocząć.

Buchnęły, proszę pani, ognie na mnie; bo jutro się kończył tydzień i pieniądze miałam dostać…

Ale nic nie mówię. Przecież sama musiała jakoś pani naczelnikowa zmiarkować, bo powiada:

— A może pannie Florentynie pieniędzy pilno trzeba?

A wtem, jak ona to powiada, wchodzi młodsza od kawy ze stołu zbierać i słucha… Miałam ja, proszę pani, przy słudze mówić, że grosza przy duszy nią mam? że mi do tych paru złotych tak pilno?

— Nie! — mówię. — Nie jest mi potrzeba. To już w poniedziałek, jak przyjdę.

Wyszłam i wprost do fanciarki. Miałam żakiet porządny, ale nie mogłam zastawić, bo jakże bym do domu wracała? Więc tylko chustkę włóczkową, com ją na rękę zarzuciła od przypadku, fanciarka wzięła za pięćdziesiąt groszy. Kupiłam, proszę pani, trochę mielonej kawy, trochę cukru, pół funta mięsa, bochenek chleba, ładnie to sobie wszystko zawinęłam, tak że wyglądało jak paczka z cukierni, i wracam do domu. Weszłam już na nasze schody, słucham, sztykuta coś przede mną; patrzę na zakręcie, baba o kuli, żebraczka. I wprost do mnie:

— Za przeproszeniem dobrodziuniu! Czy też dobrodziunia nie wie, gdzie tu Brońska mieszka!

Jakby we mnie nóż utknął, proszę pani! Zaraz mi w oczach błysło, że to ta Barbara kulawa, co do niej matka praczkę wysyłała. Ale taką mi Pan Bóg siłę dał, żem tylko z góry na babę spojrzała i mówię:

— Żadna Brońska tu nie mieszka! Mieszka tu pani Brońska, wdowa po urzędniku, matka moja!

— A to przepraszam! A to pomylenie jakieś, moja dobrodziuniu! Niechże się dobrodziunia nie gniewa! Bardzo przepraszam!

Usuwała mi się na bok z kulami, aż do ściany, kłaniając się nisko.

— Nic nie szkodzi! — mówię, podniosłam głowę, a że jeszcze miałam trzygroszniak, dobyłam i dałam.

Baba zaczęła dziękować, a tu zaraz, jak to między taką hołotą, jedne drzwi skrzyp… drugie drzwi skrzyp… postawali ludzie we drzwiach, słuchają, patrzą. Baba na dół sztykuta, a ja na górę idę, powoli, spokojnie, jakby nigdy nic, do klamki przecież trafić nie mogłam, tak się we mnie wszystko trzęsło…

Wchodzę, na matkę spojrzę i tak mi się, proszę pani, nagle wydało, że mi ją jakaś wielka, jakaś ciemna moc zabrać chce i że jej bronić muszę. Tak skoczę do niej, rękami obtulam, ściskam, całuję…

Tom dopiero wtedy, proszę pani, poznała, że choćby wszystkie myśli w inszą stronę ciągnęły — na nic! To serce zawsze z matką jest zrośnięte!

Zadziwiła się matka:

— Co ty — mówi — córko? — A ja: — Nic, mamo, nic! Tu jest kawa, tu cukier, zaraz zagotuję, to się mama trochę posili…

Rzuciłam się ogień robić, przystawiłam garnczek, matce stołek do pieca przysunęłam, przysiadłam przy niej na ziemi, gotuję tu kawę, a ciągle mi tak, proszę pani, czegoś jest, jakby mi się na głowie paliło.

Co gdzie w kąt spojrzę, a po kątach zawsze w stancji mrok był, to widzę taką skuloną postać, taką szarą jakby w pajęczyny precz z głową, z twarzą odzianą była, jak wyciąga po matkę taką długą, długą, chudą rękę… taką nagą, szarą, kościstą, precz, przez całą stancję…

Wpatrzę się w nią, to mi z oczu schodzi, podniosę od ognia oczy, jest!

A matka za mymi oczyma też wzrokiem po kątach chodzi. Aż pyta:

— A co ty, córko, tak patrzysz w te kąty? Czy tam co widzisz?

— Nie, mamo, nie! — mówię. — Nic nie widzę! Co mam widzieć? Niech mama nie patrzy tam! Niech mama tu na ogień patrzy! Na kawę!…

A matka:

— Bo może ty co widzisz, córko?

— Ale, mamo! — mówię — co znowu! O, już się woda gotuje! — mówię.

A matka znowu:

— Bo ja po twoich oczach miarkuję, że widzisz… Bo tobie oczy, córko, w słup idą!

Roześmiałam się na to i sama się tego śmiechu zlękłam.

— Niech no, mama � mówię — głupstw nie powiada, tylko kawę sypie! Ostrożnie, bo skipi…

A wtem słyszę, sztykuta coś po schodach od samego dołu. Tak myślę: jest! I zaraz mi ręce opadły, jak gdyby z ołowiu. I dotąd nie wiem, proszę pani, czego ja się zlękłam? Boć przecie wiedziałam, że to ta sama baba. Nic więcej! A tak mi było, jakby nieszczęście moje szło… Jakby to wcale nie ta baba szła, tylko takie przeznaczenie moje…

Słucham, przycichło. „Może też nie jeszcze! Może nie…” — myślę. Ale gdzie tam! Znów sztykuta, tylko że powoli.

Tak w tej niespokojności i żeby te kroki zgłuszyć, zaczynam ja, proszę pani, opowiadać matce jakąś niebywałą historię, trzy po trzy, głośno, coraz głośniej, a śmieję się przy tym opowiadaniu sama, choć i nic zabawnego nie było, jak wariatka. Ale i głos, i śmiechy jakby nie moje, jakby obce jakieś… A co przestanę gadać na chwilę, to słyszę… słyszę… Idzie, przystaje, odpoczywa i znów idzie. Ale jakby więcej kroków teraz, jakby szepty. Tak zaczęło we mnie serce drżeć, że i mówić nie mogę. A już i matka odwraca głowę i słucha. Wtem słyszę: „tutaj!” I ruszył ktoś klamką.

Tak matka:

— Idzie ktoś, córko — I chce wstać do drzwi.

— Niech mama siedzi! — mówię — sama pójdę!

Przytrzymałam ją na stołku, idę, a taka ciężka jakaś, taka sztywna, jak bym nie nogi, ale kołki miała…

Stanęłam we drzwiach i rękę na klamce trzymam, patrzę, praczka ze suteren. Cofnęła się chowając pod fartuch ręce czerwone, mokre, od waru jeszcze dymiące… Za nią taż sama baba, którą spotkałam na schodach, kłaniająca się, uśmiechnięta, bezczelna…

— A to co? — pytam z góry.

Baba wysunęła się naprzód:

— Taki pomylenia, dobrodziuniu, nie było! Taki nie było!…

A widząc, że klamki, nie puszczam:

— Ja tu na momencik do godnej mamy, po dawnej znajomości! Na momencik, dobrodziuniu, bo i sama daleko do domu mam.

Przesuwała się, poufała, natarczywa, prosto na mnie, we drzwi. Zastawiłam się ręką, żeby mnie nie tknęła.

— Za pozwoleniem! — mówię.

Wtem matka ze stancji:

— A kto przyszedł, córko? Bo to może do mnie?

— Nie! — mówię — nie! Niech mama nie wstaje! Sama to załatwię!

Ale już się podniosła, idzie.

— Bo to pewno do mnie! — mówi.

A tu ta ordynarna praczka jak nie rozpuści na całą sień głosu:

— Pani Brońska! Pani Brońska! Niech no pani wyjdzie! Interes tu do pani jest! Ma tu pani gościa!…

Krzyczy, jakby się paliło! Zaraz oto ktoś drzwi w korytarzu otwiera, głowę wtyka i słucha… Jak to nie potrzeba mówić, proszę pani, między taką hołotą!

A baba też w te pędy:

— Niech będzie pochwalony! A cóż to się jejmość przed znajomymi zamyka?…

Tak matka do mnie:

— Puść, córko!

I ręką mnie za ramię. Zatrzęsłam się cała…

— Mamo! — mówię — jeśli mamie życie moje miło, niech mama ode drzwi odejdzie i nie mówi nic!

A matka:

— Co ty, córko? W areszcie matkę trzymać chcesz? Z ludźmi się rozmówić nie dasz?

A tu już, słyszę, tumult się w korytarzu robi. Więc prawie od przytomności odchodząc mówię:

— Mamo! Na imię Boskie mamę zaklinam, niech mama ode drzwi odejdzie!

A matka z krzykiem:

— To ty odejdź! Ty odejdź, córko!

I szarpnęła mnie za ramię. A we mnie, proszę pani w tej chwili cały ogień zgasł. Poczułam tylko jakąś wielką a zimną moc w sobie. Ot, jakby mi się serce w kawał lodu obróciło nagle.

— Nie, mamo! — mówię — nie odejdę od tego proga! Wstydowi przez ten próg przejść nie dam! I mamy tam nie puszczę!

Siłą pchnęłam drzwi, klucz przekręciłam w zamku, ścisnęłam go w ręku, oparłam się plecami o futrynę i stoję. A w korytarzu zbiegowisko z całej kamienicy. Krzyczą, wymyślają, pięściami we drzwi tłuką. Hałas okropny.

— Matkę zamyka! Matkę katuje! Na policję może lecieć? Skocz ino do rządcy, że tu się biją! Albo po stróża!

A matka w stancji, wstyd mnie i mówić o tym, wykrzykuje, lamentuje, wyrzeka…

— A czegom się doczekała!… A dolaż moja z taką córką! A toć mi lepiej po ulicach żebrać, niż z taką córką żyć! — Już tego i nie poskładam teraz…

Jak skamieniała stoję. I matki płacz, i krzyk, i te tam nikczemne hałasy za mną, tak mi się to wszystko zdaje daleko, daleko, jakby gdzieś o milę… Jakby wiatr gdzie huczał… Ani słów nie słyszę dobrze. Aż się matka zmęczyła i ucichła; a i ta gawiedź tam się też rozchodzić zaczęła widząc, że tu żadnego widowiska nie będzie. Więc jak stałam, tak się opuściłam na ziemię, głowę o mur sparłam, zamknęłam oczy i tak dotrwałam do dnia. Ale kiedym się obudziła, patrzę, a ja mam chustkę matczyną zwiniętą pod głową, a po sobie matczyn tułubek. To taki mi się łez potok z oczu rzucił, taki gorący, bujny, że zdawało się, duszę tam wypłaczę. I tak mi w tych łzach to zimno w sercu stajało. Już nic nie czułam tej gorzkości, tego strasznego przeciw mates buntu, tylko żałość taką niewstrzymaną, tylko takie kochania, tylko jeden krzyk w duszy: „Mamo! mamo! mamo!”

Załkało jej coś w piersi teraz jeszcze, a w gwałtownie załamanych palcach trzasnęły stawy. Zdawało się przez chwilę, że płaczem buchnie, ale opanowała się i pomilczawszy nieco mówiła dalej:

— Cicho jeszcze było w domu, ludzie spali, więc poszłam po wodę w podwórze i przyniosłam drewek nakrywszy się chustką na głowę, żeby mnie kto nie poznał; przyrządziłam śniadanie, a matka jakoś nieśmiało się podnosi, nie mówi nic, ale patrzy we mnie jakby przestraszona. Podeszłam do niej, ucałowałam jej obie ręce i mówię:

— Mamo, ja idę inszej stancji szukać! Tu nie możemy zostać.

Klasnęła w dłonie.

— Inszej stancji? Jezus, Maria, córko! Ale my tu już zapłacili przecie za pół miesiąca?

— To co? — mówię. — Niech przepadnie. Dłużej tu nie możemy być. Trzeba nam się daleko stąd wynieść. Na drugi koniec miasta gdzie… Na zupełnie inszy…

Słuchała skłopotana, wzdychając, ale nie przeczyła. Kiedym jednak już była w progu:

— Córko! — woła.

— Co, mamo? — mówię.

A ona:

— Nic już, nic! Idź…

Wróciłam do niej.

— Ale niech mama powie — mówię — co? Może czego trzeba mamie? Ja wszystko przyniosę, wystaram się, kupię…

— Nie! nie trzeba, mi nic! Tylko…

— Tylko co, mamo? — mówię.

I staję przy niej, i głaszczę ją po tych włosach siwych.

A ona odwróciła głowę i nie patrząc na mnie:

— Tylko… Czy nie zamkniesz drzwi na klucz, córko?

Do nóg jej padłam, do tych nóg biednych, w starym, podartym obuwiu, za kolana objęłam, całowałam jej ręce, jej stopy…

— Nie, mamo! Nie zamknę! Nigdy już nie zamknę! Przebacz mi — mówię — mamo! Daruj! Zapomnij o tym! Jakby tego dnia nie było wcale, mamo! Dobrze?…

— Dobrze, córko!

Utuliłam ją, uściskałam, otarłam oczy i poszłam stancję brać… Tam w domu, po tym strasznym wstydzie, tak mi było, proszę pani, jak po ogniu, jak po złodzieju, jak po śmierci czyjej. Aż mnie wypychało spod tego dachu…

Ale łatwo to powiedzieć: stancję brać; tylko że ją wziąć nie łatwo. Nie mieliśmy żadnych sprzętów, żadnych rzeczy — nic. Gdzie znów taka druga od wypadku się trafi, żeby w niej jakie takie porządki były, jaka taka wygoda, a tanio? I to chciałam koniecznie w porządnym domu, w eleganckim, gdzie by żadnej hołoty, żadnej tej ciemnoty ordynarnej nie było! O to mi najwięcej szło! I także — żeby daleko… Nabiegałam się o głodzie i nic nie znalazłam. Niby, tam jedno się szykowało, u woźnego z Towarzystwa na Zielonym placu. Gmach, nie potrzeba mówić, proszę pani, prześliczny, pokoiczek maluśki, ale składny, więc tak na pół już się godziłam. Wielką miałam na to ochotę. On człowiek stateczny, stary już, wdowiec, w całym domu nikogo, same biura, schody piękne, cicho, sza, jak w klasztorze. Tyle, że czekać trzeba, bo pokoik zajęty jeszcze. Ale cóż? Gdzie indziej, jeśli dom porządniejszy trochę, strasznie chcą drogo; jeśli znów taniej, to brud, hałas, ciemnota, pomyje, szafliki po sieniach, zbieranina sama najordynarniejsza. Zupełnie nie dla nas, zupełnie!…

Tak wracam i matce powiadam.

A matka w myślach cała:

— To tam żadnych lokatorów nie ma?

— Żadnych, mamo — mówię. — Żywej duszy.

Biura same, kancelarie, sale… Dom jak klasztor. Już tak po mojej myśli, jak nie może bardziej być!

A matka jeszcze się bardziej zadumała, aż nagle:

— Ha, to i lepiej, że czekać!

— Jak to lepiej, mamo?…

A matka głową wstrząsnęła.

— Co się tu zaczęło, córko, niech się tu i skończy!

Po co znów rozwłóczyć gdzie?…

Przelękłam się jakoś…

— Ale co ma się skończyć? Co, mamo?

— Nic, córko, nic! Ty wiesz swoje, a ja swoje…

Nie chciała więcej mówić i tak stanęło na tym. Ale choć się niby składało, ciągle mnie, proszę pani, taka jakaś niespokojność brała, tak mnie coś porywało, tylko że rady sobie nie wiedziałam. Już myślę, jutro odszyję, a jak się obrachuję, pieniądze dostanę, to choć ze dwa dni zupełnie z matką w domu posiedzę, będę jej usługiwała, kupię jej coś lepszego, żeby ją tak przygarnąć znów, tak przyswoić do siebie, żeby ją uradować trochę…

A nic nie wiedziałam, proszę pani, że nade mną ta ciemna gwiazda wschodzi… Idę ja nazajutrz do szycia, młodsza mi otwiera — a nie lubiłam tej dziewczyny, bo tylko oczyma wierciła po człowieku, jakby go na wylot obejrzeć chciała, nie tylko już z wierzchu — tak otwiera mi i od razu jak ten wiatrak trzepie:

— Pani pojechała do siostry na tydzień, nie ma w domu nikogo.

I nie czekając, czy co powiem, czy nie, trzasnęła drzwiami i poszła. Tak mnie to, proszę pani, ogłuszyło, żem nie mogła na razie nic pomiarkować… Tylko we mnie zakipiało na to zuchwalstwo sługi, proszę pani, co do porządnej osoby tak mówi jak do równej sobie. Ale jakem w ulicę zeszła, to nie mogłam wytłumaczyć, wróciłam i dzwonię.

Wylatuje ta sama młodsza, otwiera.

— A czegóż jeszcze?

Takem podniosła głowę i mówię powoli, słowo po słowie, z góry:

— Powiedz pani, jak powróci, niech mnie listownie zawiadomi, kiedy będzie w domu. Adres mojej matki: „wielmożna pani z Derewiczów Brońska, emerytka”.

Dziewczyna otworzyła gębę i stoi, odwróciłam się i zeszłam powoli po schodach. Nawet nie wiem, skąd mi się o tej emerytce wzięło! Tak jakby mi co szepnęło, tak mnie już Bóg natchnął.

Dopiero to na ulicy uderzyło we mnie, że pieniędzy nie ma i roboty też nie! Na dobrą sprawę trzeba mi było zaraz po znajomych paniach iść, tu ówdzie się przepytać, niby tak przy okazji tylko, może by się robota jaka trafiła. Ale mi tak słabo jakoś na sercu, tak nie miałam ochoty między ludzi iść, taka byłam czegoś zmęczona, od wczoraj jeszcze i dawniej, że same nogi mnie do domu, proszę pani, niosły. Choć tam iść przez tę bramę, przez te schody też męka była! Jak się tylko pokazałam po tamtej awanturze w bramie, zaraz stróżka, baby z konewkami, z koszykami, z miotłami przystają, zaraz za mną patrzą, szepcą, głowami kiwają, a ja tu, proszę pani, jak przez rózgi idę. Tylko głowę podniosę, zęby ścisnę, oczy zmrużę i idę. To bym, proszę pani, chciała muchą przelecieć, żeby mnie te kumoszki, te baby nie widziały. To się tam prawie ta ziemia pode mną paliła…

Tak wchodzę do stancji, a matka coś chowa za siebie. Ale widzę, że szyła, bo okulary ma na oczach, ma i naparstek na palcu. No, nic. Zdziwiła się, że wracam, więc żeby jej nie martwić, nic już o tym całym tygodniu nie mówię, tylko o dwu dniach, że pani naczelnikowa na dwa dni wyjechała do siostry. Przez dwa dni, myślę, o robotę się przecież wystaram! Zafrasowało to matkę, ale nie tak bardzo; ze wszystkim zdawała się inszymi myślami zajęta. Nawet mi się nie spytała, jak co z rachunkiem, zapłatą, tylko spojrzała na mnie tak jakoś niepewnie i mówi.

— Ty nie wyjdziesz dziś, córko?

— Nie, mamo! — mówię. — Razem tu sobie gospodarować dziś będziemy! Obiad zgotuję, czepeczek mamie ładnie wypiorę, wyprasuję, świeżutko ugarniruję, główkę mamie wyczeszę — a bardzo ładne włosy miała, proszę pani! — warkoczyki, mówię, posplatam… Jak do dziecka tak to wszystko mówię! Ale matka nie bardzo słucha, głową trzęsie:

— E… nie! Ja myślałam, że kiedy masz czas, to może byś gdzie do znajomych…

— Ale, mamo! — mówię. — Do jakich znajomych?

Czy ja tu znajomości jakie mam?

A matka:

— A widzisz, córko! widzisz! Też to bieda, że ty z ludźmi nie umiesz żyć, że znajomości z sąsiadami nie chcesz mieć! Wczoraj były chrzciny u sklepikarki… Jaki taki z kamienicy poszedł, była gęsina, było piwo, był placek, pojedli i jeszcze do domu wzięli, a my co?

Urwała. Ja też już nie mówiłam, żeby jej nie drażnić, bo tak chciałam się, proszę pani, przez ten dzień tą matką nacieszyć, tak się z nią nagadać, tak jej duszę całą otworzyć… Przecież by widziała, ze ja dobrze myślę… że ja dobrze chcę… że ją kocham tak… A nie, nie szło! Co o czym zacznę, to albo matka mnie nie rozumie, albo ja matki. To jakby, proszę pani, między nami las wyrósł, jakby się rzeka rozlała, jakby góra, proszę pani, stanęła między nami, tak matce trudno było do mnie, a mnie do matki! Tak daleko jakoś, tak ciężko, tak cudzo… Zaczynam o tym, o tamtym, o trzecim, nic! Słucha, jakby nie słuchała, jakby nie wiedziała, co mówię, albo się zaraz sprzeciwi.

A i mnie język się czegoś plącze; nie mówię, nie mogę mówić tak prosto od serca… Już te słowa dobieram, już je jak na szalach ważę, tak się boję, żeby czym nie napomknąć jakichś przykrych myśli, nie dotknąć czegoś bolącego… Ale widać wszystko było bolące i przykre, bo gdzie się z tą mową puszczam, tam się albo sama urażę, albo też o matkę zatrwożę. Nie ma gorszej męki, proszę pani, jak kiedy tak się zrobi między tymi bliskimi, tymi najbliższymi… Bo tu ciągle serce o serce trąca, a co potrąci, to krwawi… I że też to nigdy, proszę pani, z obcym się taka rzecz nie trafi, tylko z tym drogim, tylko z tym kochanym…

A com myślała, że mi te godziny z matką chwilami się staną, tom ledwo w tej męce doczekała zmierzchu, Zaraz też wzięłam chustkę, pod chustkę żakiet na rękę i do fanciarki. Umyślnie czekałam mroku, żeby kto w kamienicy nie widział, że w chustce bez żakieta idę.

A matka też jakby nie widziała tego. A może nie mówiła tylko…

Rzadko się teraz odzywała do mnie. Dnie przechodziły, a ona siedziała w kątku przy piecu, jakby w zamysłach, unikając, żeby się z mymi oczami nie spotkać. To się w tym kątku, proszę pani, jeszcze mniejsza zdawała, jeszcze drobniejsza… To tak w tym mroku tajała jak mgiełka… Głowę wtuli w ramiona i tak siedzi jak ten ptak, jak ten gołąb siwy… Widziałam, że matce ze wszystkim źle u mnie, że sobie tu przykrzy, że ją gdzie indziej ciągnie. To nieraz patrząc na to, aż dusza jęknie we mnie, a matka też westchnie w tym kątku i znów cicho…

Ale niech tylko zrobi się hałas w podwórzu albo w korytarzu, zaraz matka do drzwi, do okna, zaraz patrzeć, zaraz nadsłuchiwać, zupełnie jak ta hołota, proszę pani, robi… zupełnie tak samo!

To się tak zaraz rozrusza, rozweseli, tak się rozjaśni w twarzy, jakby nie ta… A mnie, proszę pani, aż coś na to za włosy podnosi. Więc już i ostro fuknę nieraz.

— Co mama tak patrzy tam? Co mama tak słucha? Co tam mama dobrego zobaczy? Czy to tam z równego mamie stanu osoby? Czy to dla mamy widowisko, towarzystwo? Przecież to gawiedź ordynarna, ciemna! Niech mama odejdzie od okna, bardzo proszę, bo jeszcze kto zobaczy, że tu od nas im się przypatrują za pan brat!

To odeszła, westchnęła i znów do tego kąta.

To jak byłam w domu. Ale jak mnie nie było, to tam się różnie musiało dziać…

Wracam nieraz znienacka, to matka biegnie z korytarza, to z dołu, to z góry. Ciągle jakieś interesy, szepty po kątach, że już i siły nie miałam przeciw tej wodzie… I żeby to woda! To bagno było, bagno, proszę pani, co mnie ogarniało, otaczało, topiło…

A takie złe czasy przyszły, że nic zarobić nie mogłam. Pani naczelnikowa już trzeci tydzień u chorej siostry na wsi bawiła, panie się porozjeżdżały, nic. Za żakietem poszła na fanty lepsza suknia moja, za suknią okrycia, coraz ciężej było, coraz szczupłej…

Nie chodziło mi o siebie, Bóg widzi, ale mi chodziło o matkę…

Żeby jej choć to nasze ubogie gospodarstwo było miłe, żebyż się czym zabawiła w tej stancji, zajęła! Nic. Założy ręce, i śledzie, westchnie sobie, aż i pomizerniała z tej jakiejś tęskności czy z czego…

Więc kiedy raz tak siedzi, siadłam i ja przy niej na ziemi, oparłam głowę na jej kolanach i mówię:

— Ciężko, mamo!

A matka:

— Ciężko, córko! Tobie ze mną ciężko, a mnie z tobą!

I cicho. A taka duszność w powietrzu była, takie zmroki szły, taki smutek, jakby i tym ścianom było ciężko.

Mijają tak chwile, pacierz minął może, a matka:

— Nie wyżyjem my tak, córko, nie wyżyjem razem!

I znów cicho. I znów pacierz może przeminął… Ale w tej cichości takie, proszę pani, głosy były, zupełnie jakby te ludzkie! Takie zawodzące, takie wyrzekające…

To kiedy matka przestała mówić, to one zaczynały wyrzekać; a ucichły, to znów matka. To jak kiedy, proszę pani, te litanie przy umarłym mówią, co tu jeden głos powie, a tam daleko, daleko cały chór…Tak tylko echa tam gdzieś biją, a tu znów matka:

— Inszą ty, córko, drogą pójdziesz, a ja inszą. Już się tu robi rozstaj między nami…

I cicho. Więc jak kiedy, proszę pani, gwoździe w trumnę biją, uderzy młotek i ustanie, tak te matczyne słowa uderzały we mnie… Więc znów minęło chwil parę, a matka:

— Co ty, córko, przeciw temu żebrackiemu żywotowi masz? Co ty nim tak gardzisz, za taką hańbę go liczysz? Co ty się tak tym miłosiernym groszem, córko, brzydzisz? Toć i w żywotach świętych pańskich pisze, że ubogie wdowy zawsze przy kościele siadały, modliły się i jałmużnę brały…

A ja nic. Co jeszcze niedawno, proszę pani, każde to słowo byłoby mnie za nogi chwyciło, ogniem we mnie buchło, to teraz nic. Tak mi się dusza zmęczyła, stargała, zszarpała w tej ciągłej wojnie, że to jak szmat. Ani ja chęci żadnej, ani gniewu, ani żalu, ani oburzenia, ani zaprzeczenia — nic! Tylko jakby we mnie grób kopał… Coraz głębiej, coraz ciemniej, puściej…

Aż matka mi rękę na głowie kładzie i cicho, ale to tak cichuchno, jakby ten głos ze dna ziemi szedł, zaczyna śpiewać tę pieśń o Łazarzu i o bogaczu:

Co się stało przed laty! Człowiek jeden bogaty Miał złoto, perły, szaty…

śpiewa, a ja na to nie ruszyłam się nawet. Zupełnie jak w letargu! Oczy nie mogłam oderwać od kąta, gdzie znów stała ta skulona, chuda postać w pajęczynach… Tylko teraz te pajęczyny trzęsły się na niej, odrywały, unosiły się w powietrzu, padały na mnie jak strzępy łachmanów. I choć się wpatrzyłam w nią, nie znikła. Chwilami zdawało mi się nawet, że to nie matka, ale ona śpiewa…

Mówiła teraz tak cicho, że jej słowa ginęły prawie w szepcie zeschłych, unoszonych wiatrem liści. Ten wiatr zdawał się i ją samą przejmować na wskroś, a jej wąskie plecy wstrząsały się wewnętrznym dreszczem. Głowę miała schyloną, oczy w ziemię wbite: ciemne, długie rzęsy nakrywały głębokim mrokiem jej szczupłe policzki. Oddychała powoli, z trudem, jakby jej piersi uciskał wielki ciężar. Po długiej dopiero chwili zaczęła mówić dalej:

— Przede dniem jeszcze zbudził mnie szmer jakiś. Porwałam się z sofki, gdziem się późno już w noc w ubraniu rzuciła, patrzę, stoi matka w tej żebraczej guni siwej, z tym kijem w ręku, w tym chuściątku na głowie, z tą torbą, zupełnie tak, jak ją wtedy z kruchty zabrałam. Stoi, na powietrze rękę podniosła, krzyż czyni… A mnie, proszę pani, tak się coś stało, że anim się zdziwiła, ani przelękła, anim krzyknęła nawet, nic! Zęby mi tylko głośno szczękać zaczęły, więc oparłam się całą mocą o stół rękami i patrzę w matkę, a. matka patrzy we mnie…

— Rozchodzim się, córko! — mówi.

A ja jak to echo:

— Rozchodzim…

— I z dobrym sercem, córko? — mówi.

— Z dobrym…

— To zostańże z Panem Jezusem!

Obróciła się i do drzwi idzie, a ja jak skamieniała stoję, patrzę na nią, tylko mi coraz mocniej zęby szczękają. Otwarła drzwi, odwróciła się w progu, raz jeszcze zrobiła krzyż i szepcąc pacierz drzwi za sobą cicho zamknęła. Dopiero kiedy usłyszałam stukanie tego kija w sieniach, pękło coś we mnie, coś mi w piersiach warem buchnęło…

— Mamo!… — krzyknę. — Mamo!…

Wyleciałam na schody, u nóg matce padłam i jak szalona krzyczę:

— Mamo! Mamo!…

Że się ta ziemia nie rozstąpiła przede mną, to nie wiem.

A matka?

— Cicho, córko, cicho, bo ludzie usłyszą…

A właśnie zaczął ktoś z góry po schodach iść… Tak się porwałam, chwyciłam się za włosy i do stancji.

Z południa już było, kiedym ocknęła leżąc przy tym progu, przez który matka wyszła z żebrackim kijem. Usta miałam spalone, wyschnięte gardło, oczy w ogniu. Przez resztę dnia i przez noc tłukłam się po stancji jak wilk, bez snu, bez jadła, bez kropli wody. Takem się mordowała z sobą! Ale rano byłam już spokojna. Ze wszystkim, proszę pani, tę duszę utłumiłam w sobie…

Na trzeci dzień odziałam się chustką i poszłam ku Bernardynom. Stanęłam z boku ulicy, spojrzę w kruchtę, siedzi matka! Te włosy siwe gładziutko splecione, to chuściątko białe na nich, ta gunia wylatana, wynaprawiana w owe to jeszcze czasy, kiedy matka szycie swoje chowała przede mną… Siedzi na dawnym miejscu, na ławce, wprost wielkiego krzyża, a że ludzie nie szli, więc się na kijku rękami sparła i słucha, co insze mówią. Ale to, proszę pani, z taką wesołą twarzą, taka rozjaśniona, taka jakaś żywa, jakby nie ta sama! Targnęły się we mnie wnętrzności, alem tylko zęby ścisnęła i stałam dławiąc się własnymi łzami. To jedno mnie pocieszyło trochę, żem tej kulawej nie widziała w kruchcie.

I tak mi zaczął dzień za dniem iść. Pani naczelnikowa wróciła, przeniosłam się do pierwszej lepszej izdebki na Lipową, bo tam na Zielonym placu dawno najęli, i wszystko jak dawniej. Tylko nim do roboty poszłam, leciałam do Bernardynów. Przyjdę, postoję, popatrzę ukradkiem, dusza jęknie we mnie — i idę precz… To jak inni, proszę pani, na uciechę chodzą, tak ja chodziłam serce w sobie rwać…

A co mówią, proszę pani, o człowieku, że tego albo tamtego nie strzyma, nieprawda! Wszystko strzyma, do wszystkiego moc ma! On nie tylko że nawyknie, ale tak się w swojej męce zakocha, tak zamiłuje, że chleb położy, a pójdzie do niej, żeby mu serce gryzła…

To mu wszystko w świecie jakby w sen obróci, a dopieroż ta męka jego będzie mu za życie, za prawdę… Więc, proszę pani, jak ten pijak do wódki ciągnie, tak ja ciągłam do tego kościoła. Aby spojrzeć, aby zobaczyć, aby głos, aby szept usłyszeć…

To nieraz stoję tak, patrzę, tu mi łzy kipią, jak ten ukrop gorące takie, tu mnie aż za włosy coś ciągnie do matki, a tu znów jakby mnie co kleszczami trzymało, tak nie mogę… To nieraz aż, proszę pani, wszystkie siły na mnie uderzają, aż mi się w oczach ciemni… Zeprę się o ten mur kościelny i stoję, a każda żyłka we mnie. drży, że tam matka o kilka cegieł tylko, z drugiej strony, a taka daleka!…

Przeszło tak może już ze dwa miesiące, kiedy mnie pani naczelnikowej siostra na wieś z sobą na tydzień zabrała.

Nie było wtedy inszej roboty żadnej, domu tego tracić nie chciałam, tydzień, myślę, nie wieczność, pojechałam.

Ale z tygodnia zrobiły się trzy, jak to, proszę pani, mówić nie trzeba, gdzie dużo dzieci w domu. Obszyło się jedno, to znów drugie szło. Byłoby tego i na miesiąc pewnie, ale nie mogłam dłużej tak wyżyć! Musiałam tam, do tej kruchty…

Wracam, lecę, a matki nie ma.

Wprost krzyża ławka pusta, parę bab w kątach drzemie, nikogo!

Jakby po mnie wiatr przeszedł, taki mnie chłód objął, takie zimno nagłe. Chodzę, czekam, ludzie się oglądają za mną, nikogo. Więc kiedy już kościelny kluczami dzwonić zaczął, zebrałam się w sobie i podeszłam do żebraczki, co sama jedna najdalej od innych siedziała. Dałam jej, proszę pani, parę groszy i tak niby od niechcenia pytam:

— A gdzież ta staruszka, co tu siedziała wprost krzyża?

A baba:

— Ta kulawa?

— Nie! — mówię. — Taka drobna, szczupła.

— Wiem, wiem! Ta szlachcianka!… A, to już jej więcej niż tydzień nie ma! Może już będzie dziesięć dni, jak jej nie ma.

— A gdzież jest?

— Do szpitala wzięli.

— Jezus Maria! Do którego szpitala?

Nie wiedziała. Raz zdawało się jej, że do św. Rocha, to znów, że do św. Ducha. Ale ja już byłam w ulicy, już biegłam do najbliższego szpitala. Biegłam, jakby mnie wiatr niósł. Ludzie mi z drogi schodzili, bom ich nie widziała i wpadałam, na nich cała się z niespokojności paląca i do siebie gadająca.

— Mamo, mamo! Nigdy już, nigdy nie puszczę cię od siebie! Bądź, czym chcesz, rób, co chcesz, zawsze z tobą zostanę, nic ci się przeciwić nie będę! Już we mnie żadnej dumy nie ma, żadnej pychy, mamo! Będę ci łatała tę żebracką gunię, będę cię odprowadzała do kruchty, sama będę jadła chleb, który ci ludzie dadzą… Wszystko, wszystko, co chcesz, zrobię, jak pies służyć ci będę!… Mamo droga… jedyna… rodzona!…

Dopadłam szpitala, ale jej tam nie było. Rzuciłam się co tchu do drugiego. Wtem patrzę, a tu wprost mnie idzie, proszę pani, ta kulawa. Idzie powoli, sztykuta, patrzy na mnie, uśmiecha się i trzęsie głową.

Zakipiało we mnie, zwolniłam kroku, podniosłam głowę i z góry tak na nią patrzę.

A ta staje, wprost drogę mi zagradza sobą.

— A dzień dobry, dobrodziuniu — mówi — dzień dobry po znajomości! A taki wtedy pomylenia nie było! Taki nie było!…

Stoi, trzęsie ręką w łachmanach i śmieje się z cicha tą żółtą, trędowatą twarzą, która mi się nagle wydała zupełnie podobną do tej, com ją w tych mrokach w stancji na Dobrej widziała… Stoi tak blisko, że otrzeć się o nią trzeba było.

Ale zaledwie dotknęły mnie te łachmany, zaraz jakby się we mnie co zawaliło… To kochanie, ta pokora dla matki, te wszystkie mowy do niej, to jakby w gruz poszło!

Tak się to wszystko rozprysło, tak się to wszystko rozbiło, że tego gruzu pełne piersi miałam.

Sama sobie obca, sztywna, zmrożona weszłam do szpitalnego gmachu wolnym krokiem, z wysoko podniesioną głową. Rozstąpiła mi się gawiedź, co tam w sieniach stała, a ja wprost do woźnego, do kraty.

— Czy nie umieszczono tu przed dziesięciu dniami staruszki jednej, niejakiej Brońskiej? — pytam. I ani mi głos nie drgnął, ani oko mrugnęło.

— A to by trzeba w kancelarii spytać… albo lepiej siostry. Będzie prędzej! Idzie właśnie…

Podeszłam do przechodzącej zakonnicy.

— Brońska? A to się pani spóźniła! Już my ją biedaczkę wczoraj pochowali. Nie miała nikogo z krewnych…

A widząc, że się chwieję i muru chwytam:

— Czy może się pani pyta o kogo innego? Bo ta staruszka, ta Brońska, co ja o niej mówię, co tu umarła u nas, to była taka babka spod kościoła… od Benedyktów ją tu przywieźli… żebraczka…

Zakonnica mówiła głośno, dobitnie, wszystkie głowy obróciły się w moją stronę.

— A to nie! — mówię. — Ja się pytam o panią Brońska, wdowę po urzędniku.

— To takiej nie było tutaj!

— Przepraszam…

Wyżej jeszcze podniosłam głowę i wyszłam.

Podniosła głowę i teraz wysoko, zamilkła, a jej bezdennie smutne oczy patrzyły z jakąś rozpaczliwą dumą w długą, pustą aleję, po której wiatr huczał…