Rozsypana perłami po wrzosach na łące,
Rozbita w lotne cienie i w błyski mdlejące,
Spadasz, nocy majowa, nad bezsenną skronią
Chórem pieśni słowiczych i jaśminów wonią.
Chceszże ty upojeniem uśpić mego ducha,
Co w namiętnych porywach i żalach wybucha?
Chceszże w serce, co w piersi drży smutne i chore,
Uroków zapomnienia wlać pełną amforę?
O, nigdy! Ja źrenice me niepocieszone
Odwracam od twych czarów, jakby od trucizny,
I przez mgły twoje srebrne, na ziemię rzucone,
Widzę świeże jej rany i dawne jej blizny,
I łzy jej, i upadki, i więzy, i winy,
I nędzę myśli bożej w posągu tym — z gliny!
Ach, próżno mnie chcesz łudzić urokiem twej ciszy!
Okrzyk ginących w walce ucho moje słyszy,
Przenikliwy, rażący, jak strzała, co leci,
By paść kędyś u celu odległych stuleci…
O! daj mi w nim zatonąć całą mą istotą!
Zgaś nade mną te gwiazdy, które igłą złotą
Haftują ciemny lazur w lotne arabeski…
Spokój twój jest złudzeniem dla tych, którzy drzemią,
A całunem śmiertelnym nad pełną łez ziemią
Jest ten srebrem utkany cichy strop niebieski.
O różo! cofnij usta koralowe swoje!…
Precz od piersi z uściskiem, błękitne powoje!
Słowicza pieśń, zamilknij! zwiej się, mgło rozlotna!
Wy mi w skrzydła uderzcie, lasów ciemnych szumy,
I niechaj ja zostanę wśród mojej zadumy
Tak, jako zawsze byłam: smutna i samotna.