Wiosenny powiew, co kwiatów na łące
Zbudził kielichy,
Usta jej zimne, pobladłe, milczące,
Całował cichy.
Lekuchnym drżeniem przejmował zasłony
Czarnej sukienki
I pęk róż dzikich, i wianek zielony
W głowach trumienki…
Cicho szeleszcząc przez powój i rąbki
Białych firanek,
Nie nakarmione wypłaszał gołąbki
Na pusty ganek…
Otwartym oknem jaskółka wleciała
Z pieśnią majową
I czarnym skrzydłem mignęła jak strzała
Nad martwą głową.
Gromnica błyski zimne, jak łzy cudze,
Rzucała drżąca,
Ruchomą plamą czerwieniąc się w smudze
Złotego słońca.
Nikt się nie modlił, nikt we łzach nie klęczał
Przy tej trumience…
Nikt się z tą bladą nie żegnał, nie jęczał,
Złamawszy ręce…
I tylko Chrystus wyciągnął ramiona
Z krzyża boleśnie,
I tylko pliszka, z gałązki spłoszona,
Nuciła pieśnie…
Nagle z kościółka rozgrzmiały się dzwony,
Przeciągłe, łzawe,
A las zaszumiał w chór sosen zielony
Śmiertelne „Ave”…
Na łąki idąc, ze świtem i rosą,
Wiejska gromada
Stanęła w progu, ten z sierpem, ów z kosą,
Jako wypada.
Pod przyzbą stoi, oparta pod brodę,
Znachorka siwa,
Wróżąc sąsiadkom na lny ich pogodę,
A deszcz na żniwa…
Młode wieśniaczki z oczyma suchemi
Wzdychają głośno,
A dziad zawodzi, zasiadłszy na ziemi,
Pieśnię żałosną.
Wtem śmiech wybuchnął kaskadą wesołą:
To dziatwa wioski,
Co się zebrała przed pustą dziś szkołą,
Gwarząc bez troski…
Śmierć z swym spokojem ustąpić musiała
Przed życia ruchem…
I tak zasnęła cicha i biała
Wśród obcych duchem.
O lesie ciemny! O smutne wy dzwony!
Kogo żegnacie?
Gdzie jest jej matka? Gdzie ojciec rodzony?
Gdzie bracia w chacie?
— Rodzona matka — to ziemia, co płowy
Plon żyta dała…
— Ojciec rodzony, to lud ten wioskowy…
Tak go kochała!
— Rodzone siostry i bracia rodzeni,
To wiejskie dziatki,
Te, które wiodła do światła od cieni
Z uczuciem matki.
Młoda żniwiarka na wspólnych prac niwie
Stanęła śmiało
I snop swój ciężki wiązała cierpliwie
Przez dobę całą.
Choć nikt zachęty nie ozwał się słowem,
Nie dał pomocy,
Trwała tak, stojąc, na polu jałowem
Z świtu do nocy.
I tylko czasem, pobladła, znużona,
Z mokrą powieką,
Wznosiła swoje mdlejące ramiona
W przestrzeń daleką…
I tylko czasem szepnęła: „Jak ciemno!
Kiedyż zadnieje?”
Walcząc z śmiertelną niemocą daremno,
Tracąc nadzieję…
Ach, ona była jak tęcza, co ziemię
Jednoczy z niebem…
Była skowronkiem dla wioski, co drzemie,
Dla ducha — chlebem…
I była rosą, co rzeźwi o świcie
Zioła mdlejące…
Była gwiazdeczką, co czuwa w błękicie,
Nim wzejdzie słońce.
Dziś stary cieśla w trumienkę sosnową
Zabija ćwieki
I krzyż zakreśla w powietrzu nad głową
W odjazd daleki…
Ubogi wózek zaskrzypiał na piasku
Samotną drogą,
Przed nim mgła srebrna, a za nim snop blasku —
Więcej nikogo.
Tylko sierotka żegnała go mała
Smutnym wejrzeniem,
Tylko się róża w ogródku rozwiała
Ostatnim tchnieniem…
Tylko jaskółki za trumną leciały,
Szczebiocąc długo…
I tylko tuman wstał cichy i biały
Nad modrą strugą…