Gdy idę tak, nie wiem, dlaczego
Pod skwarem czerwcowym nieba,
Wydaje mi się niekiedy,
Że mi spoczynku potrzeba.
Pragnąłbym usiąść przy zdroju,
Wody zaczerpnąć rękoma
I skroń ostudzić płonącą
Od drogi, co taka jest stroma.
Pragnąłbym zgasić pragnienie,
Które tak w gardle mnie piecze,
I w cieniu drzew tych wyciągnąć
Znużone kości człowiecze.
Ale się lękam, by czasem
Nie zmógł mnie sen w tym bezczynie
I świata mi nie przesłonił
Mrokiem, co stamtąd przypłynie.
Chcę go zobaczyć z tej góry
W krwawiących ogniach zachodu,
Jakem nań patrzał o wschodzie –
Tak dawno temu, za młodu.
Chcę widzieć, jak długo się będzie
Palił ten obraz żywota,
Te skalne olbrzymów czoła,
Ta masa szczerego złota.
Chcę widzieć, jak skończy się walka –
Mgły na nie z nizin ruszyły –
I czy też i moją duszę
Z twardej wykuto bryły.
Chcę – i, o wiem już, dlaczego
W czerwcowe–m wybrał się skwary
Z człowieczą zmierzyć się Dolą
Na siły i na zamiary.
Dotychczasowe me drogi
Przez puszcze i przez wyręby
Uczyły, że bywa konieczność
Zaciskać pięści i zęby.
Wiem, że te cuda zobaczę –
Cudem też będzie wytrwanie –
Gdy cieniem pogardzę i źródłem,
Gdy nie obejrzę się na nie.
Albowiem czas mój jest krótki –
Rychło zapadnie krąg słońca…
I oto idę w tej spiece
Nie spoczywając do końca.
Idę z tym większą ochotą,
Bo w drodze tej – o czym się nie śni
Z was niejednemu, o ludzie! –
Głazy mi nucą swe pieśni.
Rycerskie to są melodie
Sławiące wielkie przeboje,
O nie mi dzisiaj idzie,
Choć snadź u schyłku już stoję.
Wiem już, dlaczego spieszący
Ku ostatecznej światłości
Nie myślę już gasić pragnienia,
Wyciągać znużonych kości.