Księga ubogich – XXXIV

Któż by się tego spodziewał,
Że jeszcze dziś, w listopadzie,
Rój pszczół na krzewie kwitnącym
Z chciwym pobrzękiem się kładzie.

Zwiądł nasz ogródek, zostało
To jedno jedyne kwiecie —
Szron go już, widać, poranny
Z tej pustej grzędy nie zmiecie.

Śnieżną mieliśmy kurniawę,
Ostre już były przymrozki,
Lecz on się im oparł, ten prosty,
Ten kwiat tak przedziwnie boski.

Nie znane mi jego miano —
Do dziś nie postało mi w głowie,
By kogokolwiek się spytać,
Jak się też dziwo to zowie.

Takie to niepozorne,
Szatki ma takie przeskromne,
Że mniej przepychu i blasku
W krainie słońca nie pomnę.

Przecieżbym gotów zawołać,
Wlepione mając weń oczy,
Że krzak to jest gorejący
Synajski objaw proroczy.

W jego błękitnych płomykach,
W gwiazdek koronie wesołej,
Wielka się kryje Łaskawość,
Co skrzętnie przyzywa pszczoły.

Głos ci to miodem zaprawny,
Wezwanie, pełne słodyczy,
Choć żaden z tych drobnych pucharów
Zbytkownym złotem nie krzyczy.

Nie widzę ja ulów w tej wiosce,
Są gdzieś daleko, lecz uszy
Ma owad wrażliwe, z daleka
Rojami na głos ten się ruszy.

Przyleci pod krzak gorejący,
Co jeszcze nie przekwitł w ogrodzie
Pod ścianą mej chaty, i z brzękiem
Na jego używa miodzie.

Wpija się w jego kielichy —
Żadna go moc nie odgoni —
Tak się lubuje ród pszczeli
W tej lepkiej, żywotnej woni.

Spomiędzy chmur, zapowiedzi
Snadź bliskiej, śniegowej burzy,
Czasami słońce zabłyśnie,
Radością mu swoją zawtórzy.

I we mnie są jakieś błyski —
Widocznie ma dusza jest rada,
Że widzi i kwiat, i te pszczoły
W tych mrocznych dniach listopada.