Od pewnego czasu Madzi zaczyna się zdawać, iż w jej stosunkach z ludźmi zaszła jakaś zmiana. Jej uczennice podczas lekcji są spokojniejsze aniżeli dawniej, co Madzię cieszy; ale zarazem są jakby mniej śmiałe, co ją trochę dziwi. Widocznie ona sama musiała się zrobić poważniejszą, co zawsze zalecała jej nieboszczka pani Latter, niezapomniana…
Podobny odcień nieśmiałości, a raczej delikatności, dostrzegła Madzia w obejściu swoich koleżanek. Przypisywała to jednak szacunkowi, jaki okazywali jej profesorowie wstając w jej obecności, rozmawiając z nią grzecznie lub unikając niewinnych żartów, na które dawniej niekiedy pozwalali sobie. Profesorowie zaś traktowali ją uprzejmie zapewne pod wpływem panny Malinowskiej, która także od pewnego czasu zaczęła wyróżniać Madzię z grona innych nauczycielek. Za co? Madzia tylko domyślała się. Przecież ona ma założyć szkołę; więc najpóźniej za rok będzie także przełożoną jak panna Malinowska, która już dziś traktuje ją na równi ze sobą. Całkiem niepotrzebnie, gdyż Madzia rozumie, że nigdy i pod żadnym względem pannie Malinowskiej nie dorówna.
Prawda, że raz, kiedy Madzia zaczęła mówić o pensyjce, panna Malinowska przerwała ze śmiechem:
– Jak to, jeszcze myślisz o szkole?…
Madzia przecież rozumie dobrze, że przełożona powiedziała to żartem, ażeby ją zakłopotać. W innych znajomych kółkach Madzia także dostrzegła zmianę. Raz młody pan Korkowicz jadąc powozikiem wyskoczył z niego. ażeby przywitać się z Madzią, przy czym zachowywał się z elegancją, jakiej w nim nie dostrzegała dotychczas.
Pan Arnold (co ją bardzo zdziwiło) parę razy rozmawiał z nią o cukrowni zachwalając angielskie kotły i maszyny, które choć drożej kosztują, są jednak trwalsze i lepiej opłacają się w praktyce. Pani Arnoldowa coraz częściej wtajemniczała Madzię w swoje domowe sprawy, a nawet opowiadała jej wiadomości z tamtego świata komunikowane przez duchy piszące lub pukające. Nawet Helena Norska, która ciągle mieszkała u państwa Arnoldów, pozbyła się wobec Madzi wyniosłego, a niekiedy ironicznego tonu. Ale poza chłodną uprzejmością Helenki kryło się jakieś uczucie, nad którym Madzia nie lubiła się zastanawiać.
Tylko Ada Solska pozostała zawsze tą samą: dobrą i serdeczną, a pan Stefan – nieco spoważniał. Ile razy Madzia była w mieszkaniu jego siostry, przychodził tam ze swoim psem i słuchał w milczeniu rozmowy panien bawiąc się grzywą Cezara. Ale już nie umizgał się do Madzi, nawet nie dowcipkował; widać jeszcze kłopotało go zajście w teatrze, tak przynajmniej myślała Madzia. Drobna ta i zapewne tylko pozorna zmiana w stosunkach ludzi do niej zaniepokoiła Madzię.
Nieraz zapytywała siebie: „Co to znaczy?… dlaczego to?…” I odpowiedziawszy:
„Ach-coś mi się tylko zdaje!” – wracała znowu do pytania: „A jednak co to znaczy?… bo przecież nie jestem dziś lepsza ani mądrzejsza aniżeli przed dwoma tygodniami…”
Pewnego dnia (było to w marcu) siedziała Madzia w swoim gabinecie patrząc na ogród Solskich, niezbyt wielki, ale pełen starych lip i kasztanów. Słońce mocno grzało. Białe szmaty śniegu leżące na szarej trawie topniały, parowały i zerwawszy się w górę odlatywały na północ niby stado srebrzystych ptaków. Ciepłe, a zarazem surowe podmuchy potrząsały gałęziami drzew strącając resztkę lodowych sopli.
Mimo pogodnego nieba było parno i mokro. Mokro na ścieżkach, na gazonach, drzewach i dachach, skąd padał niby deszcz kroplisty.
Spod białej skorupy śniegów wykluwała się wiosna jak pisklę, jeszcze wilgotna i naga. Z daleka za ogrodową kratą widać było na chodniku snujących się tam i na powrót przechodniów ruchliwych, ożywionych i ubranych już po wiosennemu.
„Oto dlaczego – myślała Madzia – ludzie wydają mi się lepszymi… Bo są weselsi. Wiosna daje im radość jak drzewom młode listki; zielone drzewo jest piękniejsze od nagich konarów, a wesoły człowiek jest lepszy od ponurego…”
W jednym kącie ogrodu spostrzegła gromadę dzieci, które wynalazłszy suchy kawałek ziemi ogradzały ją patykami niby płotem. Był tam wnuczek kamerdynera, wnuczka szwajcara, dwóch synków lokaja, jeden kucharza, siostrzenica szafarki – drobna cząstka tej dzieciarni, której rodzice służyli Solskim.
Madzia przypomniała sobie, że w tym pałacu służby z rodzinami jest kilkadziesiąt dorosłych i małych osób – i przyszła jej dziwna myśl. Wszyscy ci ludzie jedzą, śpią, bawią się lub smucą, żenią się i wychowują dzieci nie tylko bez pozwolenia, ale nawet bez wiedzy Solskich. Żyją całkiem odmiennie od Solskich, jak żyją oto te drzewa w ogrodzie nie troszcząc się o ziemię, która je karmi.
Któż więc tu należy do kogo: drzewa do ziemi czy ziemia do drzew? służba do Solskich czy Solscy do swej służby?… Czy Solscy są naprawdę władcami tego pałacu, w którym każda rodzina ma własne troski, uciechy i cele niezależne od woli Solskich? I czym wreszcie są ci potężni Solscy, jeżeli nie biednymi niewolnikami, którym kucharz daje obiady, lokaje czyszczą i ogrzewają mieszkanie, garderobiane zmieniają bieliznę, a administrator dostarcza pieniędzy? Możnaż dziwić się, że oni nie są szczęśliwymi?…
„Ojciec miał rację – pomyślała – mówiąc, że nie ma czego zazdrościć wielkim panom… Ale czymże ja tu jestem?…”
Spojrzenie jej pobiegło za kratę, kędy roili się przechodzący.
„Oto czym jestem: przechodniem, który ukazuje się na jednym końcu ogrodu, przez chwilę patrzy na jego drzewa, oddycha jego powietrzem i za chwilę znika na drugim końcu ogrodu…” Przykrość robiły jej podobne myśli, uważała je za pewien rodzaj niewdzięczności względem Solskich. Więc ażeby uwolnić się od drażliwych pytań, przeszła do saloniku. Tam okna wyglądały na dziedziniec. Pod kolumnadą pałacu siedział na krześle szwajcar z siwymi faworytami, w długim liberyjnym surducie i rozmawiał z jakąś kobietą czarno ubraną, tak zawiniętą w czarny welon, że jej twarzy nie można było poznać.
Po chwili kobieta pożegnała szwajcara i chwiejnym krokiem poszła do bramy. Skręciła na chodnik i wnet rozpłynęła się w ruchliwym potoku przechodniów, który nie wiadomo dokąd płynął i na jakie brzegi wyrzucał swoje krople.
„Może uboga z prośbą do Ady…” – pomyślała Madzia i serce ścisnęło się jej. Teraz szwajcar rozmawiał z młodym lokajem, a niebawem przyłączył się do nich froter. Madzi znowu nasunęło się pytanie: co robią ci ludzie w pałacu?… Dla siebie bardzo wiele: bawią się, smucą, odpoczywają, wychowują dzieci… Ale co robią dla Solskich?… Szwajcar pilnuje porządku w sieni, kamerdyner pilnuje porządku w garderobie pana Stefana, panna służąca pilnuje porządku w garderobie Ady, administrator pilnuje porządku w dochodach państwa. Tu nikt nic nie zmienia, nie tworzy, nie porusza, tylko wszyscy pilnują raz ustalonego porządku, w którym dwie szlachetne dusze: Ady i Solskiego, konserwują się jak przedpotopowe motyle w odłamie bursztynu. Cała ich służba, z której każdy człowiek żyje pełnym, indywidualnym życiem, cała ta służba pracuje tylko w jednym kierunku: ażeby ich panowie nie żyli, a nawet nie pomyśleli o tym, że jest jakieś życie trosk i radości, trudów i odpoczynków, walk, niepowodzeń i triumfów.
„Ach, ja niegodziwa!… – szepcze Madzia. – Skąd mi znowu przyszło krytykować Solskich, z których dobroci korzystam?” Zapukano do drzwi i weszła pokojówka z listem, mówiąc:
– Jakaś kobieta dopiero co oddała go szwajcarowi…
– Czarno ubrana?… w czarnym welonie?… – zapytała Madzia.
– Tak, proszę pani. Ona nawet musi być niedaleko i pewnie czeka na odpowiedź. Niezamożna jakaś.
Madzia szybko rozdarła kopertę i oto, co znalazła w liście pisanym nieznaną ręką:
„Trzy razy byłam u Pani. Ale gdy stale mi odpowiadano, że Pani nie ma w domu, domyśliłam się, że Pani nie chce mnie przyjąć. Rozumiem to i już godzę sil z myślą. że nie ma dla mnie miłosierdzia, bom go niewarta.
Przepraszam za moje natręctwo, do którego skłoniła mnie dobroć, jakiej doznaliśmy od Pani w Iksinowie, a nade wszystko łzy, które widziałam w jej oczach, kiedy weszła Pani do naszego pokoju w oberży. Pamięta Pani? Płakałam wtedy, a przecież, Boże mój, to były nasze najlepsze czasy. Nędza nie jest nieszczęściem, nawet choroba; dopiero wówczas człowiek jest naprawdę nieszczęśliwym, kiedy zostaje sam ze swoją trwogą i boleścią, kiedy nie może wierzyć cudzym przysięgom, nawet łzom.
Niech mi Pani daruje ten list bez sensu i ładu, ale tak strasznie cierpię, tak muszę pogadać z kimś bodaj w myśli, że prawie czułabym się szczęśliwą, gdybym miała choć kamień własny, który wolno by mi było całować i łzami oblewać. Wiem, że nikt mnie już nie uratuje, ale piszę – jak człowiek tonący, który woła o ratunek, chociaż go nikt nie słyszy.
Może to ostatnie słowa moje na tej ziemi. Zwracam je do Pani, która byłaś moją ostatnią nadzieją. Przez kilka dni mówiłam sobie: ona mnie ocali, a przynajmniej doda otuchy, bo ona ma anielskie serce. Ale przekonałam się, że to jest niepodobieństwem: są występki, które człowieka usuwają spod wszelkiej litości.
Żegnam Panią i zaklinam, ażebyś mnie nie poszukiwała. Rozumiem, że pomoc na nic mi się nie zda, bo nie ma siły, która mogłaby odwrócić to, czego się lękam. Jeżeli łaska, niech Pani czasem wspomni o mnie albo lepiej niech Pani nie wspomina, bo ta myśl, że jeszcze są serca życzliwe, rozpaczą by mnie napełniła. Albo niech przynajmniej westchnie Pani na moją intencję. Boże, Boże, ja taka samotna, taka opuszczona, że gdyby mi choć czyj pacierz towarzyszył, byłoby mi pełno – jak na najlepszym koncercie.
Pamięta Pani nasz koncert w Iksinowie?… Ach, jeżeli ziemia nie otworzy się pode mną, to już nie ma miłosierdzia na świecie. Jeszcze raz błagam: nie szukaj mnie, Pani, bo zrobisz mi więcej krzywdy aniżeli dobrego. Dziś jedynym moim życzeniem jest, ażeby nikt o mnie nie mówił, nie słyszał, nie wiedział. Może ja zresztą nie jestem tak nieszczęśliwa, tylko bardzo rozdrażniona, a to przecież mija. My, artystki, naprawdę mamy nerwy rozstrojone… Stella”
Spłakana Madzia pobiegła do pokoju Ady, pokazała jej list i w niewielu słowach opowiedziała historię swojej znajomości ze śpiewaczką. Panna Solska spokojniej oceniała położenie.
– Przede wszystkim czy nie domyślasz się, co jej grozi? spytała. – Samobójstwo?… chyba nie. Może porzucił ją ten towarzysz deklamator? A może ona jest?…
Obie panny zarumieniły się.
– Różne myśli przychodzą mi do głowy – odparła Madzia. Może ona lęka się więzienia?…
Ada sposępniała.
– Stefan znalazłby ją – rzekła – przez policję. Gdyby jednak lękała się uwięzienia, nieszczególną oddalibyśmy jej usługę. W każdym razie… Czy znasz jej nazwisko?… Niech Józef jedzie przynajmniej do biura adresowego.
Józef pojechał i wrócił w pół godziny z notatką, że Marta Owsińska, śpiewaczka, zamieszkała na Nowym Mieście, w maju roku zeszłego opuściła Warszawę.
– Jeżeli teraz nigdzie nie jest meldowana – zauważyła Ada więc ukrywa się. A w takim razie może i lepiej zrobiła nie zbliżając się do ciebie.
– Czy ja wiem? – szepnęła Madzia czując, że jest to jeden z najsmutniejszych wypadków w jej życiu. Tajemnica Stelli była czymś, co mogło porównać się tylko ze śmiercią pani Latter i Cynadrowskiego.
„Niby jest mi dobrze – myślała – a jednak od czasu do czasu pada obok mnie jak piorun cudze nieszczęście. Czy to przestrogi?…”
Strach ją ogarnął.
W parę dni wracając z pensji spotkała pannę Howard. Znakomita bojowniczka o prawa kobiece zapominając wyrządzonych Madzi impertynencyj powitała ją serdecznie, nawet z wymówkami.
– Zapomniała pani o mnie, a przecież byłyśmy w przyjaźni. Pamięta pani nasze wspólne troski o nieboszczkę Latterową i usiłowania, ażeby jej dopomóc?… Ale cóż to, widzę, że nie ma pani humoru? Może uroję towarzystwo…
Ażeby nie obrazić nowo odkrytej przyjaciółki i ulżyć sobie w zmartwieniu, Madzia nie wymieniając nazwisk opowiedziała pannie Howard historię Stelli tudzież treść jej rozpaczliwego listu.
– Nie rozumiem, co to jest – zakończyła Madzia – i nie wiem: szukać jej czy nie?…
– Szukać, nigdy!… – wybuchnęła panna Howard. – Osoba, o której mówisz pani, jest kobietą, istotą świadomą i samodzielną; jeżeli więc pragnie zachować incognito, byłoby obrazą nie spełnić jej życzenia…
– Przede wszystkim jednak nie wiemy: czy taka jest jej wola, czy może jej co grozi?
Cała rzecz wygląda okropnie…
– Zaraz okropnie! – powtórzyła lekceważąco panna Klara. Przypuszczam, że chodzi o zwyczajne odbycie połogu. A że zapewne trafiło się jej to pierwszy raz, więc biedaczka robi wielką awanturę i wstydząc się obwoływać na rynku swój wypadek wynagradza sobie pisywaniem rozpaczliwych listów…
Madzię jakby kto zimną wodą oblał. I biedna Stella z tragicznej bohaterki spadła w jej sercu na szczebel osoby nieprzyzwoitej, o której nawet nie bardzo wypada mówić.
– W każdym razie – rzekła Madzia rumieniąc się i spuszczając oczy – nieszczęśliwa ta gorzko narzeka na opuszczenie i może być bez środków…
W bladych oczach panny Howard zamigotała błyskawica natchnienia:
– Aaa!… – zawołała – trzeba było od razu tak postawić kwestię… Kobieta, ofiara, okryta hańbą za to, że odradza ludzkość, porzucona przez swego wspólnika, co jest bardzo naturalne, i… opuszczona, odtrącona, kopnięta przez inne kobiety, co już jest podłością!… Takim językiem niech pani do mnie przemawia, a wtedy odpowiem, że od pięciu lat boleję nad tym stanem rzeczy, że od pięciu lat nawołuję kobiety do walki – wszystko na próżno. Niechże nam raz nareszcie otworzą się oczy, niech raz zrozumiemy, że stowarzyszenie kobiet jest najpilniejszą potrzebą moralną, cywilizacyjną i społeczną… Złączmy się, podajmy sobie ręce, a żadna nie będzie narzekać na brak dachu, opieki, chleba, żadna nie będzie potrzebowała kryć się przed opinią publiczną…
Przechodnie zaczęli się tak oglądać, że Madzia przyśpieszyła krok. Już dochodziły do pałacu Solskich, gdy panna Howard zapytała:
– Więc cóż, nie mam racji zachęcać kobiet do zawiązania towarzystwa?
– Prawda – rzekła Madzia.
– A pani należałabyś?
– Owszem i ja, i Ada…
– A więc – rzekła z triumfem panna Klara – stowarzyszenie kobiet już jest!… Sesje co tydzień…
Składka – złoty na miesiąc… Mam panie zapisać?… Chcecie być na sesji?…
– Zapytam Ady, choć prawie jestem pewna, że zapisze się do towarzystwa.
– Bodajby – odparła panna Howard tonem pełnym sceptycyzmu.
Pożegnawszy zapalczywą apostołkę praw kobiecych Madzia swobodniej odetchnęła.
Niemniej czuła w sercu radość na myśl, że istnieje stowarzyszenie kobiet, i podziw dla panny Howard, która pomimo dziwactw zdobyła się jednak na urzeczywistnienie szlachetnej idei. Od tej pory każda kobieta, a więc i Madzia, może śmiało myśleć o jutrze. Gdy znajdzie się bez zajęcia, towarzystwo da jej pracę; gdyby kiedy nie miała gdzie mieszkać, ofiarują jej dom, a na wypadek choroby – dozór. W takich warunkach nieszczęśliwe kobiety podobne do Stelli nie potrzebowałyby wpadać w nędzę i rozpacz. Towarzystwo udzieliłoby im pomocy, którą następnie można by spłacić z zarobków.
Kiedy Madzia zapytała Adę, czy chce należeć do towarzystwa, panna Solska aż zarumieniła się ze wzruszenia.
– Wątpiłaś o tym?… – rzekła. – Ależ ja z największą chęcią poświęcę tak pięknemu celowi moją pracę i majątek! Bo i co lepszego – dodała z uśmiechem – może zrobić kandydatka na starą pannę? Tylko…
I nagle ożywiona twarz Ady spochmurniała.
– Nie lubisz panny Howard?… – wtrąciła Madzia.
– Ach, nie! miałam przecie czas oswoić się z jej oryginalnością. Tylko… chciałabym wiedzieć:
kto należy do towarzystwa? Bo powiem ci – mówiła po namyśle – że te towarzystwa kobiece, z jakimi zetknęłam się za granicą, wcale mnie nie pociągały. Widywałam, młode panny zaniedbane w ubiorze, z wyzywającymi minami, które paliły tytoń, piły piwo i kłóciły się jak mężczyźni. Tylko że mężczyźni nawet wśród awantur wyglądają dobrze, a te biedaczki były wprost obrzydliwe. Otóż ja z takimi nie chciałabym się spotkać.
Skutkiem tej uwagi Madzia przez parę dni zasięgała między znajomymi paniami informacyj o stowarzyszeniu panny Howard. Odpowiadano jej rozmaicie. Jedne z pań uważały towarzystwo za stratę czasu, inne – za nieszkodliwą zabawkę, inne mówiły o nim z zapałem.
Ogólna jednakże opinia była taka, że Madzia porozumiawszy się z Adą oświadczyła pannie Howard gotowość przystąpienia do jej kółka.