Tymczasem Solski, wysławszy naglące wezwanie do Kotowskiego, z niecierpliwością oczekiwał młodego lekarza.
Około siódmej zameldowano go.
Wiele rzeczy zmieniło się od czasu, kiedy pan Władysław, jako student, pośredniczył w drukowaniu artykułów panny Howard o specjalnej opiece nad nieprawymi dziećmi. Przede wszystkim sama panna Howard zasadniczo zmieniła pogląd na kwestię nieprawych dzieci od chwili, gdy jej antagonistka, członek Kanarkiewiczowa, zajęła się protegowaniem uwiedzionych dziewcząt.
Ale pan Władysław Kotowski zmienił się niewiele. Był to ten sam, co i przed półtora rokiem, młody człowiek z zapadłymi policzkami, głową nastroszoną jak jeżozwierz, zamknięty w sobie, niemowny, pochmurny. Tylko zamiast wytartego mundura miał czarny tużurek wytarty na szwach; ale spodnie były jak i wówczas wygniecione na kolanach.
Do gabinetu pana Stefana Kotowski wszedł z głową zadartą, zaczesując włosy, z miną, którą miała oznaczać pewność siebie wobec magnata. Ale wielki pan jednym rzutem oka ocenił, że butny parweniusz jest mocno zmieszany i że serce w nim drży, miotane nieokreśloną nadzieją.
– Pan hrabia raczył… Otrzymałem list od hrabiego… – zaczął Kotowski i zmieszał się jeszcze bardziej; gdy przypatrzył się tatarskiej twarzy, od której biła energia.
– Kochany panie – rzekł Solski ściskając go za rękę – przede wszystkim nie tytułuj mnie hrabią… Siadaj pan – dodał podsuwając fotel – i pogadajmy.
Kotowski upadł na fotel, a oczy zaszły mu mgłą.
„Czego ode mnie chce ten diabeł?…” – myślał patrząc na małą figurkę Solskiego, która coraz potężniejsze robiła na nim wrażenie.
Solski spostrzegł to. Odgadł, że młody lekarz podziwia go bezinteresownie, i – poczuł dla niego sympatię.
„Podoba mi się ten kandydat na Brutusa…” – pomyślał, a głośno rzekł:
– Panie Kotowski, słyszałem o panu wiele dobrego.
– O mnie?… – zapytał tonem obrazy młody człowiek. – Od panny Magdaleny Brzeskiej…
– Aaa!…
– A ponieważ buduję cukrownię i chciałbym robotników otoczyć uczciwymi opiekunami, więc – proponuję panu miejsce lekarza przy fabryce.
Kotowski nie podziękował za propozycję; patrzył na Solskiego nie wierząc własnym uszom.
– Warunki są następujące: murowany dom z ogrodem, kilka morgów ziemi, konie, dla nich obrok, i tysiąc pięćset rubli rocznej pensji. Przyjmuje pan?…
Kotowski był oszołomiony. Zaczął gestykulować rękoma, ale milczał.
– A więc przyjmuje pan – rzekł Solski.
– Za pozwoleniem!… – odparł młody człowiek podnosząc się z fotelu. – Bardzo… bardzo jestem wdzięczny… nigdy nie myślałem… Ale…
– Ale co? – zapytał Solski i na czole zarysowała mu się zmarszczka.
– Czy… czy pan Kazimierz Norski należy… czy należy do pańskiej cukrowni?…
Solski cofnął się.
– Nie należy – odparł szybko – i nigdy nie będzie należał… Z jakiego jednak powodu zadaje pan to pytanie?
– Bo gdyby pan Norski był przy cukrowni, ja nie przyjąłbym tam miejsca – odparł Kotowski.
Usłyszawszy to Solski doznał tak spotęgowanej sympatii dla młodego człowieka, że uściskałby go. Opanował się jednak i zrobiwszy poważną minę rzekł:
– Daruje pan, że będę prosił o bliższe wyjaśnienia. Dlaczego nie przyjąłby pan miejsca w instytucji, do której należałby pan Norski?
– Bo to jest, proszę pana, szubrawiec – odparł Kotowski i mocno zwichrzył sobie włosy.
Nie był fizjognomistą, więc zdawało mu się, że wypowiadając tak ostry sąd o panu Kazimierzu ryzykuje posadę.
– Użył pan silnego określenia, a teraz proszę o fakta…
– Uważa pan, jest taka awantura arabska – mówił Kotowski, jeszcze nie mogąc zapomnieć knajpowego słownika. – Niejaki szlachcic Mielnicki, wuj mojej narzeczonej, kiedy utopiła się pani Latter, zapisał dla jej syna, Kazimierza, cztery tysiące rubli na hipotece w Warszawie.
Była to najpewniejsza suma, jaką posiadał stary… Płacono od niej regularnie procenta, których bardzo potrzebuje w tych czasach…
Kotowski kręcił się na krześle, stękał, targał włosy, lecz mówił dalej:
– I cóż się dzieje. Oto pan Norski na Nowy Rok wymówił dłużnikowi ofiarowaną mu sumę, a w kwietniu odebrał ją. Daremnie prosiliśmy, ażeby pan Norski wziął cztery tysiące rubli umieszczone na innej hipotece, skąd dopiero w jesieni będziemy mogli podnieść należność…
Daremnie przedstawialiśmy, że stary Mielnicki, sparaliżowany, idiota, nie będzie miał co jeść… Nie chcieliśmy cofać darowizny, tylko przenieść ją… Ale pan Norski uparł się twierdząc, że ma długi honorowe… No, i zabrał pieniądze, a stary biedę klepie…
Gdyby kto dał tysiące Solskiemu, nie zrobiłby mu tyle przyjemności, co Kotowski opowiedzeniem tej historii. Ale panował nad sobą i rzekł spokojnie:
– Czy oprócz państwa wie jeszcze kto o tym wypadku?
– Rejent… zresztą nasz dłużnik… Mielnicki nie ma dziś przyjaciół, którzy by interesowali się nim. Wreszcie… nie tylko akt darowizny był w porządku, ale nadto stary, ile razy odzyska przytomność, pyta się o zdrowie pana Norskiego i o to, czy już odebrał darowaną sumę. Mielnicki nie ma pojęcia o swoim położeniu: ciągle myśli, że jest majętnym i że wyzyskuje go – moja narzeczona.
– Czy pan upoważnia mnie – spytał Solski – ażebym zrobił kiedy użytek z tej wiadomości? Może nigdy nie zrobię, ale… może trafić się taki wypadek.
– Owszem. Mnie w rezultacie wszystko jedno. Wreszcie ten pan miał za sobą prawo…
– Mniejsza o to – rzekł Solski. – Ale oświadczam, że pan Norski nie jest i nigdy nie będzie w żadnej instytucji, z którą ja jestem związany. A teraz – czy przyjmuje pan posadę lekarza przy cukrowni?
– Oj… oj…
– Do czasu puszczenia w ruch fabryki będzie pan naszym lekarzem tu, w Warszawie. Ktokolwiek z naszego domu zwróci się o poradę, jest pan obowiązany udzielić jej. Pensję ma pan tę samą i – pięćset rubli na mieszkanie. Obowiązki obejmie pan od pierwszego maja…
– To już koniec maja – szepnął Kotowski.
– Potrzebny mi jest ten termin do ujednostajnienia rachunków. Ale… ale!… – dodał Solski.
– Naturalnie, ma pan długi: ile one mogą wynosić?
– Z pię… z pięćset rubli – odpowiedział przestraszony Kotowski.
Administracja cukrowni spłaci pańskie długi i będzie strącać z pensji… No, i z gratyfikacji…
Jutro około południa zechce pan zgłosić się do kancelarii zarządu i kasa załatwi z panem rachunki. A teraz dziękuję i do widzenia…
Kotowski wstał, uścisnął podaną sobie rękę, znowu usiadł… Mruknął: „aha!”, i znowu podniósłszy się, zamiast do drzwi właściwych poszedł w stronę sypialni..: Solski musiał go odprowadzić do przedpokoju.
Tu młody człowiek nieco ochłonął i przypomniał sobie, że może wypadałaby trochę serdeczniej podziękować osobliwemu opiekunowi. Widząc jednak, że drzwi gabinetu już zamknięto, zeszedł na dół chwiejąc się.
Dopiero na dziedzińcu, gdy owionęło go chłodne wieczorne powietrze, uczuł ściśnięcie w piersiach i rozpłakał się. Miał w tej chwili czterdzieści groszy majątku, a jego narzeczona – pół rubla.
„Czy mi się śni… czym oszalał?… – myślał obcierając oczy podartą chustką. – Ale jeżeli to sen, o Boże, nie budź mnie z niego, bo już nie dam sobie rady z rzeczywistością…”
Ukryty za filarem podjazdu szwajcar zauważył nadzwyczajne zachowanie się młodego człowieka, ausłyszawszy jego płacz nie wierzył własnym uszom. Sceptycyzm nie przeszkodził mu jednak zawiadomić o tym wypadku kamerdynera, który natychmiast zameldował panu. Solski zrozumiał, co musiało zajść w duszy młodego lekarza. Zrozumiał jego ciężką biedę, nagłe przejście do lepszego bytu, łzy… I pierwszy raz doznał tak wielkiego, tak niezgłębionego szczęścia, że ono jedno mogłoby mu wypełnić całe życie. Majątek, pojedynki, pływanie po morzu, wdrapywanie się na góry, czymże to jest, co to warte wobec jednego człowieka, który zapłakał z radości…
„Wszystko to jej zawdzięczam. A ile jeszcze mogę mieć podobnych dni?… – myślał Solski.
– Ona i tylko ona… zawsze ona; przy każdym szlachetniejszym uczuciu!…”
Tu nasunęła mu się uwaga: jeżeli Madzia poleciła Kotowskiego, musi też wiedzieć o Norskim.
A jeżeli wie, trudno, ażeby nim nie pogardzała!… Więc nie kocha go i on, Solski, bez potrzeby niepokoi się takim rywalem!…
Chodził po gabinecie, wreszcie rzekł do siebie:
„Czego ja się waham?… Trzeba raz skończyć, i to natychmiast…” Zadzwonił na służącego.
– Czy panna Brzeska jeszcze nie śpi?
– Nie śpi, proszę jaśnie pana, czyta w swoim pokoju. – Idź do panny Ady i zapytaj, czy mogę ją odwiedzić. – Jaśnie pani położyła się… Głowa boli jaśnie panią…
– Aaa!… – syknął Solski i dodał w duchu: „Znowu spóźnię się o kilkanaście godzin…”
Po namyśle jednak uznał, że takie obcesowe oświadczyny nie miałyby sensu. Trzeba przygotować Madzię, a z drugiej strony własną rodzinę, z którą czuł, że stoczy ciężką walkę. „Stanowczo – ale powoli!…” – rzekł do siebie.
Tymczasem Madzia, przy świetle lampy siedząc nad książką, od czasu do czasu przerywała czytanie i myślała:
„Czy też pan Stefan da posadę Kotowskiemu?… Może mu się, biedak, nie podoba?… Bo u wielkich panów wszystko zależy od chwili i gustu…”
Potem przypomniała sobie zapał, z jakim Solski słuchał jej opowiadania, i – jego dziwne wyrazy…
„Za co on tak całował mnie w rękę?… Ot, tak sobie… kaprys…” Nagle zbudził się w niej gniew na samą siebie i wyrzucała sobie, że jest niewdzięczną względem Solskich. Ale uczucie to prędko zgasło ustępując miejsca podejrzeniom.
Od pamiętnej rozmowy z panem Kazimierzem w duszy jej coraz częściej zrywały się lodowate podmuchy niewiary. Wszystko wydawało się jej niepewnym i podejrzanym, nawet to, co sama robiła, nawet jej własne życie.
Cały świat stracił w jej oczach dotychczasowe znaczenie; wszystko w nim było tylko tłuszczem, fosforem i żelazem; wszędzie poczęła dopatrywać oznak trupiej zgnilizny…