Emancypantki II – XXIX

W pewnym domu przy ulicy drugorzędnej, ale ruchliwej, bezdzietna wdowa, pani Burakowska, utrzymywała rodzaj pensjonatu dla kobiet. Zajęła połowę trzeciego piętra, na którym znajdowało się jedno większe mieszkanie złożone z kilku pokojów i kuchni tudzież kilku pokoików z osobnymi wejściami.

Pani Burakowska pokoiki te wraz z usługą wynajmowała sublokatorkom, które stołowały się u niej. A ponieważ znała się na gospodarstwie i miała dużą kuchnię, więc jeszcze kilka osób z miasta przychodziło do niej na obiady. Tych lokatorek, stołowniczek i stołowników było razem ze dwadzieścia osób. Pani Burakowska miała ciężką pracę, ale miałaby też i niezły byt przy nich, gdyby nie drobna okoliczność. Oto Opatrzność pobłogosławiła panią Burakowską bratem, starszym o rok, i siostrą, młodszą o kilkanaście lat. Siostra, panna Klotylda Pasternakiewiczówna, posiadała sto jeden przemysłów. Umiała szewctwo, introligatorstwo, haft, malowała na porcelanie, grała na fortepianie, wyrabiała ramki z paciorków, wieńce ze skóry i – szyła bieliznę. Wszystkie te jednakże kunszta pomimo gorliwej pracy przynosiły jej ledwie dziesięć rubli na miesiąc.

Znacznie starszy brat, pan Wacław, był praktyczniejszy: nie robił nic, ale za to ciągle szukał zajęcia, co zmuszało go do przepędzania czasu w cukierniach i restauracjach. Mąż pani Burakowskiej, obywatel ziemski, zmarł przed pięcioma laty i pozostawił dobra, z których wdowa otrzymała trzy tysiące rubli gotówką. Gdyby nie siostra posiadająca sto jeden kunsztów i nie brat, który znał tylko jeden kunszt: próżnowania, może pani Burakowska przy swoim pensjonacie utrzymałaby w całości owe trzy tysiące rubli, a może dołożyłaby coś do nich.

Ale przy obowiązkach, jakie na nią spadły, majątek pani Burakowskiej nie powiększył się.

Owszem, starannie prowadzone rachunki dowodziły, że w ciągu czterech lat samodzielnej pracy pani Burakowska utraciła ze swego kapitaliku tysiąc dwieście rubli. Pozostałe tysiąc osiemset rubli powinna była stracić w ciągu następnych sześciu lat, po czym…

Potem – myślała, że dobry Bóg zeszle na nią śmierć, a sam zaopiekuje się młodszą siostrą, arcypracowitą i posiadającą sto jeden kunsztów, tudzież starszym bratem, który poszukiwał zajęcia.

Gdyby kto wszedł do pokoju tej kobiety wówczas, gdy robiła wieczorny rachunek, gdyby zajrzał w jej mózg przepełniony gospodarskimi kombinacjami i w serce pełne trwogi, może pomyślałby: „O jakiż to nędzny los kobiety samodzielnej i w jak bezceremonialny sposób płeć zwana słabą jest wyzyskiwaną przez mężczyzn…”

Ale ponieważ nikt nie robił rachunków z panią Burakowską i nikt nie widział jej zalęknionego serca, więc wyobrażano sobie, że damie tej jest rozkosznie na świecie. Miała dobry humor, wynajdywała co tydzień inne potrawy na obiad, kręciła się po mieszkaniu, po kuchni i po pokojach z oddzielnymi wchodami od szóstej rano do północy, więc – czegóż było jej potrzeba?… U pani Burakowskiej od dwu lat mieszkała kasjerka ze składu aptecznego, która miała czterdzieści rubli miesięcznej pensji i pracę od ósmej rano do ósmej wieczór z wyjątkiem godziny na obiad. Po dziesięciu latach zajęcia, przy którym nie było czasu myśleć o sobie, panienka ta jednego dnia uczuła, że jest jej jakoś niedobrze i…

I kiedy otrzeźwiono ją (w pokoju za składem aptecznym), zobaczyła nad sobą jegomościa z siwymi wąsami, który tłomaczył jej, że musi na parę miesięcy wyjechać na świeże powietrze. Była zdziwiona tym, że zamiast przy kasie znalazła się w pokoju za składem aptecznym, że sam właściciel składu aptecznego prosił ją, aby wyjechała na świeże powietrze. A ponieważ dano jej urlop i obietnicę, że posady nikt nie zajmie, więc w początkach czerwca przeniosła się na wieś do swojej ciotecznej siostry, której nie widziała od jedenastu lat.

Tam przyjęto ją życzliwie i oświadczono, że przed końcem lata nie wypuszczą jej do Warszawy.

Kasjerka ze składu aptecznego nie mogła wydziwić się, że przez ten czas, kiedy ona za kantorkiem odbierała kwity i pieniądze lub wydawała reszty, cioteczna jej siostra nie tylko wyszła za mąż, nie tylko miała ośmio- i dziewięcioletnie dzieci, ale nawet – jakby postarzała się… Kasjerce zajętej od ósmej rano do ósmej wieczór przyjmowaniem pieniędzy i wydawaniem reszty podobne zmiany w życiu nigdy nie przychodziły na myśl. Nie mogła wykombinować: jakim sposobem tak nagle starzeją się ludzie i wyrastają dzieci? Chociaż od dziesięciu lat była kobietą samodzielną, a nawet urzędnikiem składu aptecznego!

Skutkiem wyjazdu kasjerki na wieś, u pani Burakowskiej był w korytarzu jeden wolny pokój z osobnym wchodem. A ponieważ kobiety należące do stowarzyszenia panny Howard popierały się wzajemnie jak Żydzi, więc w kilka godzin po opuszczeniu Solskich Madzia za pośrednictwem pani Zetnickiej osiedliła się pod skrzydłami pani Burakowskiej. Z bijącym sercem nie ze zmęczenia, ale ze strachu, Madzia wdrapała się na trzecie piętro nowego mieszkania. W korytarzu uderzył ją zapach kuchennych przypraw; w przedpokoju usłyszała turkot maszyny do szycia, a w salonie będącym zarazem jadalnią zobaczyła – szczupłą szatynkę, samą panią Burakowską, której wręczyła kartkę pani Zetnickiej.

– Pani chce u nas zamieszkać? – spytała pani Burakowska wycierając grubym fartuchem zatłuszczone ręce.

– Tak, proszę pani.

– Mamy tu jeden pokoik z osobnym wchodem, a także z usługą i całodziennym utrzymaniem za 33 ruble na miesiąc.

– Owszem, proszę pani, jeszcze dziś zapłacę.

– Doprawdy?… Co za szkoda!… – westchnęła pani Burakowska.

– Bo ten pokoik (z meblami) będzie wolny tylko do sierpnia…

– Trudno, proszę pani – rzekła Madzia.

Maszyna do szycia nie przestawała warczeć.

W tej chwili do salonu (który był zarazem pokojem jadalnym) wszedł przystojny brunet mogący mieć około czterdziestu kilku lat. Spojrzał na Madzię okiem znawcy i rzekł półgłosem do pani Burakowskiej:

– Moja droga, nie masz pół rubla drobnych?… Bo ja mam sturublówkę, a muszę spotkać się w Saskim Ogrodzie…

– Mój brat… Pasternakiewicz, panna Brzeska… zaprezentowała ich pani Burakowska wydobywając ze starej portmonetki pół rubla małymi dziesiątkami i wielkimi miedziakami. Madzia zarumieniła się, pan Pasternakiewicz ukłonił się z miną człowieka, który idzie zmienić sturublówkę. W drugim pokoju maszyna do szycia wciąż warczała, a po mieszkaniu rozchodził się zapach kuchennych sosów.

Madzia tego samego dnia sprowadziła się do pokoju z osobnym wejściem, a gdy otworzyła okno na ulicę, doleciał ją z sąsiedniego pokoju stłumiony szmer maszyny do szycia. Położyła się na krótkim łóżku, ale nie mogła zasnąć do drugiej w nocy. Skoro świt usłyszała, że pan Pasternakiewicz już wrócił z Saskiego Ogrodu do domu, choć z jego stąpania nie można było odgadnąć, czy zmienił sturublówkę.

Wkrótce potem w sąsiednim oknie znowu zerwał się warkot maszyny do szycia, przy której panna Pasternakiewiczówna zarabiała dziesięć rubli miesięcznie, pomimo że znane jej było szewstwo, introligatorstwo i haft, że malowała na porcelanie, grała na fortepianie, wyrabiała ramki z paciorków tudzież wieńce ze skóry.

Przez parę następnych dni Madzia była odurzona, ale w sposób przyjemny. Zdawało jej się, że wróciła z dalekiej podróży i że jej pobyt u Solskich skończył się bardzo, o! bardzo dawno. Nowy lokal, trochę ciasny, robił na niej wrażenie bezpieczniejszego. W pokoiku, za którego drzwiami biegali ludzie, dokąd z okna dolatywał szmer uliczny, Madzia mniej bała się komety, o której mówił Dębicki, i nie miała czasu myśleć o wiekuistym nicestwie. Pokoik ten leżał jakby w ognisku powszedniego życia. Od rana po korytarzu kręciły się służące albo przekupnie z koszami mięsa i jarzyn. Słychać było swąd samowaru, czyszczenie garderoby, roznoszenie kawy i herbaty. Potem lokatorki pani Burakowskiej wybiegały do swoich zajęć na miasto, a służące porządkowały ich mieszkania. Potem pani Burakowska krzyczała na kucharkę lub urywanymi zdaniami rozmawiała z nią o tym, co będzie na obiad. Na korytarzu zaczęły rozchodzić się swędy przedobiadowe, a od pierwszej do trzeciej zbierali się stołownicy i stołowniczki i znowu rozbiegali się do swych zajęć. Tymczasem o trzy piętra poniżej okna, na ulicy, słychać było nieustający szmer nóg, turkot dorożek, powozów, wozów piekarskich, rzeźniczych, transportowych… Czasem rozległ się głośniejszy okrzyk, czasami przejechał karawan, ale tak prędko, jak gdyby nieboszczyk nie był zimnym trupem i nicością, lecz interesantem, który spieszy na cmentarz.

Co za różnica pomiędzy tym gwarnym zakątkiem a samotnymi salonami Solskich, gdzie milcząca służba ukazywała się i znikała jak cienie, gdzie człowiek lękał się szelestu własnych kroków i ze wszech stron oblany pustką, odczuwał śmierć i nicość.

Trzeciego dnia Madzia będąc na pensji spostrzegła, że tym razem uczennice są bardzo zajęte jej osobą, a nauczycielki i profesorowie witają się i rozmawiają z nią w sposób niezwyczajny.

Nawet panna Malinowska, w czasie pauzy, zabrała Madzię do swego pokoju i rzekła:

– Cóż to, wyprowadziła się pani od Solskich?

– Tak.

– I odrzuciła pani oświadczyny Solskiego?…

Madzia milczała.

Panna Malinowska wzruszyła ramionami i dodała:

– Jakiż ma pani zamiar na wakacje?

– Zostanę w Warszawie.

– Chce pani kilka dobrych lekcyj?

– Bardzo byłabym wdzięczna…

– Dam je pani… No, no!… nie każda kobieta zdobyłaby się na podobny heroizm… Odrzucić Solskiego… Doprawdy wygląda to jak sen… – mówiła panna Malinowska.

Gdy około drugiej Madzia wracała do domu, na schodach zabiegła jej drogą panna Żaneta. Obejrzała się na wszystkie strony i schwyciwszy się za poręcz szepnęła z minką bardziej niż kiedykolwiek wystraszoną:

– Coś ty, Madziu, zrobiła najlepszego?… Biedny Fajkowski teraz już z pewnością nie dostanie miejsca przy cukrowni!…

– Dlaczego?… – spytała Madzia widząc, że pannie Żanecie zbiera się na płacz. – Czy za to, że ja wyprowadziłam się od Ady, ma pokutować twój narzeczony?… Zastanów się… Pan Solski jest tak szlachetny, że danego słowa nigdy nie cofnie.

– Tak myślisz? – odparła cicho panna Żaneta i na jej wylęknionej twarzyczce ukazał się odblask radości. – Ale zrobiłaś głupstwo… Jak można nie wyjść za Solskiego!…

„Nie mówiłabyś tak – pomyślała Madzia – gdybyś znała jego ciotkę, a nade wszystko babkę. Brr!… umarłabym między tymi kobietami…”

Na ulicy jednak ogarnął ją strach. Czy Solski nie zechce mścić się nad osobami, którym ona wyjednała posady?

„Nie zrobi tego” – rzekła do siebie. I przyszło jej na myśl, że Solski jest naprawdę dobrym człowiekiem. A w takim razie, czy powinna była odrzucić go, jeszcze w taki szorstki sposób?… Obiad jadała Madzia u pani Burakowskiej z drugą serią stołowników. Było tam kilka nauczycielek, jedna buchalterka, stary urzędnik, wreszcie student, który kończył zdawać egzamina. Wszyscy ci ludzie jedli pełnymi łyżkami, a rozmawiali półgębkiem, każdy bowiem spieszył się do roboty. Tylko student, który z powodu braku pieniędzy poprzestawał na półobiedzie, jadł powoli usiłując wielkimi ilościami chleba wynagrodzić małe porcje. Jego zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy odbierały Madzi apetyt. Nie mogła opędzić się przed myślą, że los biednego chłopca byłby może innym, gdyby ona nie zerwała stosunków z Solskimi!

Madzia piła czarną kawę, gdy doniesiono, że w jej mieszkaniu czeka jakaś dama.

„Ada…” – przebiegło jej przez głowę.

Z biciem serca weszła do swego pokoju i zastała – pannę Howard, która na widok Madzi zerwawszy się z krzesła, szeroko otworzyła ramiona. Była podobna do krzyża przy drodze.

– Witam!… – zawołała panna Howard – witam podwójną bohaterkę…

Potem schwyciwszy Madzię w objęcia mówiła z wybuchem zapału:

– Uwielbiam cię, panno Magdaleno… – Jednym zamachem zdeptałaś magnata i – mężczyznę…

Tak, gdyby wszystkie kobiety postępowały w podobny sposób, sprowadziłybyśmy mężczyzn do właściwego poziomu… Zarozumiałe zwierzęta!… Twój piękny czyn godny jest demokratki i kobiety samodzielnej…

Następnie uspokoiwszy się panna Howard opowiedziała Madzi, że Solski po jej odmowie wpadł w taką wściekłość, że zabił swego psa.

– Zabił Cezara? – powtórzyła Madzia blednąc. – Skąd pani wie o tym?…

– Był u mnie wczoraj plenipotent Solskiega… wie pani… Bardzo przyjemny człowiek, w średnim wieku…

– On ma trochę nogi… – wtrąciła Madzia.

– Tak – przerwała panna Howard – ma nieco… ekscentryczne nogi, ale – bardzo miły człowiek… Przyniósł dla naszego towarzystwa miesięczną składkę panny Solskiej, sto rubli… Przyznam ci się, panno Magdaleno – dodała po chwili widząc cień na twarzy Madzi – że sturublówki panny Solskiej upakarzają mnie… Szczególniej dziś, po twoim pięknym czynie… I powiem ci, że nigdy tak nie pogardzam magnatami jak wówczas, kiedy muszę przyjmować ich ofiary… Ale cóż zrobię?… Wydatki towarzystwa rosną… Panna Howard zamyśliła się posępnie. Po chwili jednak czoło jej zaczęło się rozchmurzać i mówiła dalej z uśmiechem.

– Szczególny człowiek ten plenipotent Solskich… Pięknym nie można go nazwać, ale – ma coś w oczach… Jest wdowcem… Kiedy do mnie przyjdzie, przesiaduje po kilka godzin. Zaprowadził mi książki rachunkowe i udziela pożytecznych wskazówek. Myślę, że jeżeli nad nami, kobietami, ciąży klątwa, ażebyśmy wychodziły za mąż, to powinny byśmy wychodzić tylko za takich… Ale ci dumni panowie, ci władcy świata – prawiła panna Howard podniesionym głosem – oni nie powinni nigdy zaznać słodyczy małżeńskiego pożycia… Ach, panno Magdaleno, doskonale zrobiłaś odtrącając Solskiego którego widok napełniał mnie obawą i wstrętem… Jakie to musi być zwierzę namiętne i ponure… Czysty inkwizytor!… Cha! cha! cha! Chciał zjeść ładną kobietę jak ostrygę, a tu – klap!… i dostał po łapkach… Zdawało mu się, że skromna nauczycielka wobec jego bogactw zapomni o godności kobiecej… Panno Magdaleno – zawołała zrywając się – postąpiłaś jak Joanna d’Arc z tym… nienasyconym triumfatorem. No, bądź zdrowa!… Jeżeli będziesz kiedy potrzebowała lekcyj, daj mi znać i pamiętaj, że masz przyjaciółkę, która cię podziwia… Podli mężczyźni!…

Długo jeszcze po odejściu panny Howard Madzia czuła zamęt w głowie. Zdawało jej się, że gorliwa apostołka praw kobiecych składa się z dwu osób. Jedna nienawidzi magnatów, druga przyjmuje od nich ofiary; jedna pogardza mężczyznami i małżeństwem, druga – bodaj czy nie wyszłaby za mąż.

„Cóż to za okrutnik ten Solski!… – rzekła do siebie Madzia. Zabił Cezara…”

Potem przyszło jej na myśl, że jeżeli na pannie Howard krzywonogi plenipotent Solskich wywarł tak potężny wpływ iż gotowa była wyjść za niego, to z jakiej racji Solski nie miałby zasługiwać na przywiązanie kobiety?

„Nigdy nie powiedział, że mnie kocha!…” – szepnęła rozdrażniona Madzia.

Lecz wnet przypomniała sobie, że Solski robił więcej, gdyż spełniał każde jej życzenie. A jak on z nią rozmawiał, jak patrzył na nią, jak całował ją w rękę…

Teraz dopiero w sposób niejasny zaczęło budzić się w duszy Madzi pytanie: czy dobrze zrobiła odrzucając Solskiego?… Ale stłumiła je, oburzona sama na siebie. W korytarzu rozlegały się stąpania: trzecia seria stołowników pani Burakowskiej wracała z obiadu. W obocznym pokoju maszyna do szycia zaczęła warczeć, zapach przypalonego tłuszczu wzmocnił się, a jednocześnie Madzia usłyszała głos pani Burakowskiej lamentujący:

– Patrzcie, kot zjadł cielęcy kotlet!… Mój Boże, mój Boże… czy tu podobna dojść do czego?…

Gość stłukł talerz, Marianna złamała warząchew, kot zjadł mięso… Ach, nieszczęście… ach, nieszczęście z wami!…

Madzi przyszło na myśl, że w tym domu wszystko obraca się naokoło cielęcego kotleta. Za tym kotletem biegają służące do miasta, na ten kotlet spieszą stołownicy, dla tego kotleta maszyna panny Pasternakiewiczówny warczy przez szesnaście godzin na dobę, na ten kotlet polują głodne koty, wreszcie z powodu tego kotleta pani Burakowska wpadła w rozpacz.

Nic – tylko cielęce kotlety!… One tu panują, one zaprzątają wszystkie rozumy i zapełniają serca.

Nie tak było u Solskich, gdzie wcale nie zajmowano się jedzeniem. Troszczono się o danie pracy ludziom potrzebującym, rozmawiano o duchach, o tym, czy fabryka jest istotą żywą, która myśli i czuje, rozprawiano o towarzystwie kobiet albo o możliwości powszechnego potopu… I stała się rzecz dziwna. Dom Solskich, z którego Madzia wydarła się jak z łoża tortur, po kilku dniach zaczął budzie w niej tęsknotę.

Cicho tam było, przez okna zaglądały drzewa ogrodowe… A nade wszystko poza obrębem zajęć na pensji Madzia miała kogo otaczać swoją opieką. Przecież Ada, ta wielka pani, tuliła się do niej, szukała jej towarzystwa i pieszczot jak dziecko, które potrzebuje kochać i być kochanym…

„Co ja zrobiłam?…” – szepnęła Madzia załamując ręce.

A ten Solski, szorstki, dziwak, ale kipiący nadmiarem sił… Burza w ludzkiej postaci, która jednak łagodniała wobec niej… Prawda, że rozniecał trwogę zupełnie jak burza, kiedy człowiek dostanie się między jej wichry i pomroki… Jakież to jednak wydaje się piękne dziś, kiedy przeszło na zawsze!…

W tej chwili Madzia jasno zrozumiała, czym dla niej był dom Solskich. Był to świat, w którym nie istniały materialne interesa. Tam po raz pierwszy spotkała ludzi poważnie zajmujących się kwestiami społecznymi, zagadnieniami ducha i natury. Tam znalazła serdeczną przyjaciółkę w kobiecie i mężczyznę, który lubił ją naprawdę bezinteresownie. Tam nareszcie miała wyraźny cel na przyszłość: szkołę przy fabryce.

I pomyśleć, że ona sama własnymi rękoma rozwaliła taki gmach szczęścia, odtrąciła los trafiający się jednemu człowiekowi na miliony.

Po wylewie tęsknoty za tym, co minęło, w Madzi zbudziła się refleksja. Czy Solski, gdyby do niej wrócił, nie przejmowałby ją trwogą, której nie mogła opanować? Czy potrafiłby lepiej i wyraźniej przemówić do jej uczuć i przykuć ją do siebie nie tylko podziwem i wdzięcznością? Czy Ada nigdy nie obrzuciłaby jej spojrzeniem wielkiej damy, nigdy nie powtórzyłaby słów, których sam ton ranił serce Madzi? A ciotka Gabriela i staruszka hrabina, i ci wszyscy krewni Solskich, których poznała w czasie Wielkiejnocy, czy inaczej traktowaliby ją niż dotychczas? Nie. A więc nie mogła żyć w tym zaczarowanym świecie, który karmił ją goryczą, choć zostawił żal po sobie. Powoli zapadł wieczór; swędy, bieganie po korytarzu, turkot na ulicy osłabły. Madzia przymknęła okno, zapaliła lampę i zaczęła pisać list do ojca. Opowiadała mu wszystko, co trafiło się jej, pytając o zdanie i radę. Skończywszy doznała ulgi.

Przygoda panny Brzeskiej w domu Solskich głośną stała się w Warszawie, a przez kilka następnych dni Madzia odebrała mnóstwo wizyt. Odwiedzały ją pojedyńczo i parami ubogie panie z towarzystwa kobiet dopytując się nieśmiało: czy nie ma jakich potrzeb?… czy nie brak jej pieniędzy?… i ofiarowując swoje usługi. Odwiedzały ją nieznane, czasem bardzo eleganckie damy oświadczając, że pragnęłyby mieć w niej nauczycielkę dla swych córek czy kuzynek. Przy czym w sposób nie zawsze zręczny kierowały rozmowę na stosunki Madzi z Solskimi, a nie odebrawszy odpowiedzi wychodziły obrażone.

Był i Dębicki. Przepraszał Madzię, że nie złożył jej dotychczas wizyty; ale w tych czasach miał znowu atak sercowy i musiał unikać schodów. Następnie z miną zakłopotaną zapytał, czy Madzia nie chciałaby przez wakacje udzielać lekcyj jego siostrzenicy, Zosi, godzinę na dzień za dwadzieścia rubli miesięcznie.

Madzia przyjęła profesora z radością i nawzajem prosiła go, ażeby pozwolił jej dawać lekcje Zosi, ale darmo. Po rozprawach i błaganiach Dębicki zgodził się na projekt Madzi; widocznie chciał z nią utrzymać stosunki. Ale o tym, co się dzieje z Solskimi, nie wspomniał i wyszedł powtarzając obietnicę, że o ile pozwolą mu siły, będzie ją odwiedzał. Po jego odejściu smutek opanował Madzię: zrozumiała, że jej przyjaźń z Solskimi już zerwana.

Na drugi dzień po Dębickim wsunął się do pokoju Madzi pan Zgierski. Kręcił się, uśmiechał, strzelał oczkami po pokoju, niby od niechcenia wypytując Madzię, kto obok niej mieszka i kto ją odwiedza? Lecz żadnym ruchem, żadnym słówkiem nie zdradził się z tym, że swoją posadę przy Solskirn zawdzięcza Madzi.

Owszem, pod koniec wizyty zrobił minę protekcjonalną i czule ściskając rękę Madzi, a wymownie patrząc w oczy oświadczył gotowość – wspierania jej radami i stosunkami.

– Będę panią częściej odwiedzał… Myślę, że najlepiej wieczorkiem, nieprawdaż?… Możemy kiedy pójść albo pojechać na spacerek…

Mówiąc to, w tak dziwny sposób manewrował swoją aksamitną ręką i tkliwymi spojrzeniami, że w Madzi zakipiał gniew. Odpowiedziała, że nie chce go fatygować w żadnej porze dnia i odwróciła się do okna.

Zgierski wydał jej się wstrętnym. Nie mogła mu przebaczyć ani plotek, jakie o niej rozgłaszał, ani dowodów czułości, którymi chciał ją uszczęśliwić.

Pan Zgierski szybko opuścił mieszkanie Madzi. Miał zaś tak wzniosły umysł, że nie tylko nie rozgniewał się na nią, ale nawet nie stracił zimnej krwi w ocenianiu jej wartości.

„Ładna dziewczyna – myślał, ostrożnie tocząc się ze schodów. – Obraża się po królewsku, no… i nie wiadomo jeszcze, co z niej będzie.”

Wprawdzie w kilka dni później złożył o niej bardzo niekorzystny raport Solskiemu, lecz w istocie opowiedział tylko to, co słyszał w domu państwa Korkowiczów od pani podsędkowej.

W ogóle w stosunkach z Solskim pan Zgierski pod pewnymi względami odznaczał się nieposzlakowaną prawdomównością.

Ze wszystkich objawów współczucia, jakie w owej epoce spotkały Madzię, najważniejszą była propozycja panny Malinowskiej. Przełożona nie tylko wyszukała jej wyborne lekcje na czas wakacyj, ale oświadczyła, że po wakacjach przyjmie ją do siebie na stałą nauczycielkę.

Madzi spadł ciężar z serca: miała spokój przynajmniej na kilka lat.

Prawie jednocześnie pani Burakowska wspomniała Madzi, że może lokować się i stołować u niej bodaj do września. Powiedziano jej bowiem w składzie aptecznym, że kasjerka prosiła o dłuższy urlop. Wobec tylu dowodów życzliwości ludzkiej Madzia zaczęła odzyskiwać swój radosny humor. Postanowiła nie myśleć ani o Solskich, ani o śmierci i nicości, tylko – żyć z dnia na dzień pracując i wsłuchując się w to życie codzienne, które dokoła niej biegało, warczało, turkotało i swędziło. Wprawdzie niekiedy budziły się w niej wspomnienia wielkich komnat, gwiaździstego nieba nad ogrodem, wykładów Dębickiego, pieszczot Ady. Wprawdzie snuł się przed jej oczyma półdziki, szlachetny człowiek, który kochał ją w tak oryginalny sposób… Ale Madzia rozumiała, że te widziadła są tylko widziadłami, których nic nie wskrzesi, a czas zatrze. Byle prędzej! Moda interesowania się Madzią trwała około tygodnia. Stopniowo mniej składano jej wizyt, rzadziej ofiarowywano usługi, rzadziej pytano o stosunki z Solskimi. Nareszcie wszystko wróciło do zwykłego stanu, a na korytarzu, jeżeli rozlegały się czyjeś kroki, to chyba pani Burakowskiej albo jej służących i stołowników.

Ale pewnego dnia ktoś energicznie zapukał do drzwi Madzi. Zaszeleściły jedwabie i do ciasnego pokoiku weszła strojna, wesoła i piękniejsza niż kiedykolwiek panna Helena Norska.

– No, jak się masz, bohaterko! – zawołała ściskając Madzię z niezwykłą serdecznością. – Spóźniłam się z wizytą, bo nie lubię mieszać się z tłumem. Za to przychodzę dziś, ażeby oświadczyć ci, że popisałaś się doskonale… Powiem ci nawet, że zrobiłaś mi niespodziankę…

– Czym? – spytała Madzia chłodno.

– Naturalnie, że arbuzem, którego dałaś Solskiemu – mówiła panna Helena nie zważając na obojętne zachowanie się Madzi. Ach, jakże on się złapał, ten Don Juan w skórze Satyra…

Cha! cha! cha!… Chciał mnie upokorzyć i upadł nosem w błoto…

– Wiesz, Helenko, że nic nie rozumiem… – przerwała Madzia rumieniąc się.

– Zaraz zrozumiesz – ciągnęła panna Helena zawsze zajęta tylko sobą. – Na parę dni przed twoim wyprowadzeniem się od Solskich przyszedł do mnie pan Stefan…

– Oświadczyć się?… – cicho spytała Madzia.

– Nie dopuściłam do tego! – odparła panna Helena marszcząc brwi. – Chciałam załatwić interes Kazia i prosiłam Solskiego o jakąś posadę. Sądziłam, że jeżeli umieścił kilku twoich protegowanych… I wiesz, co mnie spotkało?… – prawiła z gniewem. – Pan Solski odmówił mi w tak szorstki sposób, że… Wiem, co wart mój braciszek, ale nigdy nie pozwoliłabym, ażeby pan Solski wypowiadał o nim opinie, których nie chcę słuchać…

Policzki jej pałały.

– Naturalnie pożegnałam go na zawsze. A gdy wieczorem, jak zwykle, oświadczył mi się pan Bronisław, przyjęłam go. Myślałam, że biedny chłopak oszaleje!… Zbladł, skamieniał… potem upadł mi do nóg jak długi i szlochając wyznał, że gdybym nie wyszła za niego, odebrałby sobie życie… Siedział u nas do drugiej po północy, a choć pani Arnoldowa kilka razy przypominała mu, że czas powiedzieć nam dobranoc, nie ruszył się z miejsca, do znudzenia patrząc mi w oczy. Nie miał odwagi odejść; lękał się, ażeby jaki czarnoksiężnik nie wykradł mu jego skarbu… Ach, ci mężczyźni!

– Nie powinna byś z nich szydzić… – wtrąciła Madzia.

– A któż ma do tego większe prawo ode mnie? – spytała ze śmiechem panna Helena. – Dosyć napatrzyłam się na te okazy!… Jeden brutal czy wariat, który gotów był mnie zabić albo leżeć u moich nóg – pan Stefan. Drugi od rana do wieczora powtarzał, że beze mnie żyć nie może – mój narzeczony. Nareszcie trzeci, najlepszy, gniewa się na mnie, że zwichnęłam mu karierę odtrącając Solskiego, a przyjmując Korkowicza!… Słyszałaś?… To mój braciszek ma do mnie taką pretensję… Po prostu zagroził, że zerwie ze mną stosunki!… Kazałam mu wyjść za drzwi i nie pokazywać się, aż po naszym powrocie z zagranicy. Ale pyszni są ci panowie świata, nieprawda?

– Kiedyż twój ślub?

– Za parę tygodni w Częstochowie. Ale kochany Kazio nie będzie na nim. Raz musi zrozumieć, że po śmierci matki głową rodziny jestem ja, która mu pożyczam pieniędzy, ja, która płacę długi, i w rezultacie ja – która potrafię zmusić go, ażeby pracował.

– Będziecie państwo mieszkali za granicą? – spytała Madzia. Panna Helena spojrzała na nią ze zdziwieniem.

– Wiesz, Madziu – odparła – nie przypuszczałam, że tak dalece nie znasz mnie… Będziemy mieszkali na wsi, w Korkowie, gdzie mój przyszły mąż musi prowadzić browar i robić majątek jak jego ojciec. Jeżeli interesa będą szły dobrze, wpadniemy na karnawał do Warszawy, a w lecie na parę miesięcy za granicę, rozumie się, żyjąc najoszczędniej. Ja nie chcę, jak moja matka, topić się dla paru tysięcy rubli i zostawić córkę na łasce obcych… Ja muszę mieć byt zapewniony, no i doprowadzić do porządku mego braciszka… On tobie zapewne złoży wizytę (obecnie siedzi na wsi u jakiegoś bankiera). Otóż, bądź łaskawa, powtórz mu, co słyszysz ode mnie… Mama nieboszczka rozpuściła mu cugle, ale ja ukrócę…

Madzia uczuła żywą sympatię dla pana Kazimierza. Nie był on w jej przekonaniu doskonałością, ale wobec egoizmu siostry zasługiwał na współczucie.

Panna Helena podniosła się i rzekła:

– Rozumiesz teraz plan Solskiego?… Pożegnany przez mnie, chciał mnie upokorzyć i – oświadczył się tobie… Tymczasem tyś go się także pozbyła, a ja… No, chyba już pojął, że w moich oczach więcej znaczy Korkowicz, który mnie ubóstwia, niż Solski, który mi chce imponować… Panna Helena wyszła, a serce Madzi opanował wielki ból. „Więc on oświadczył mi się, ażeby dokuczyć Helenie?… To tak robią ludzie szlachetni?…”

Przed wieczorem złożył wizytę Madzi pan Pasternakiewicz, brat pani Burakowskiej. Był ubrany ze skromną elegancją, głaskał wonną brodę i rozmawiając z Madzią przypatrywał jej się przez monokl, co według jego zdania, wywierało duży wpływ na płeć piękną. Wypytywał Madzię, czy smakują jej obiady, czy poznała się już z lokatorami i stołownikami siostry. Opowiedział w krótkości swoje życie, które zaczęło się pięknym urodzeniem, płynęło w najlepszych towarzystwach i odznaczało się doskonałymi manierami. W końcu oświadczył gotowość chodzenia z Madzią na spacery lub do teatru. Na Madzi zrobił wrażenie człowieka, który mógłby być tak dobrym oryginałem jak pan Krukowski w Iksinowie, gdyby chwilami nie przypominał pana Zgierskiego. Słuchała go roztargniona, odpowiadała krótko i – w bardzo stanowczy sposób podziękowała za spacery i teatr.

Pan Pasternakiewicz pożegnał ją obrażony.

– Jakaś prowincjonalna gąska!… – mruknął znalazłszy się w korytarzu.

A Madzia wciąż myślała:

„Więc takimi są wielcy panowie? Ażeby zemścić się nad jedną kobietą, oświadczają się drugiej?… I ja przy panu Solskim odegrywałabym taką rolę jak przy Helence Korkowicz?…”