Faraon II – 16

Za radą astrologów główna kwatera miała wyruszyć z Pi-Bast w dniu siódmym Hator. Ten bowiem dzień był „dobry, dobry, dobry”. Bogowie w niebie, a ludzie na ziemi cieszyli się ze zwycięstwa Ra nad nieprzyjaciółmi; kto zaś przyszedł na świat w tej dobie, miał umrzeć w późnej starości, otoczony szacunkiem.

Był to również dzień pomyślny dla brzemiennych kobiet i handlujących tkaninami, a zły dla żab i myszy.

Od chwili mianowania go naczelnym wodzem Ramzes gorączkowo rzucił się do pracy. Sam przyjmował każdy nadciągający pułk, oglądał jego broń, odzież i obozy. Sam witał rekrutów i zachęcał ich do pilnego uczenia się musztry na zgubę wrogów i chwałę faraona. Prezydował na każdej radzie wojennej, był obecnym przy badaniu każdego szpiega i w miarę nadchodzących wiadomości własną ręką oznaczał na mapie ruchy wojsk egipskich i stanowiska nieprzyjaciół.

Przejeżdżał tak prędko z miejsca na miejsce, że wszędzie go oczekiwano, a mimo to spadał nagle jak jastrząb. Z rana był na południe od Pi-Bast i zrewidował żywność; w godzinę później ukazał się na północ od miasta i wykrył, że w pułku Jeb brakuje stu pięćdziesięciu ludzi. Nad wieczorem dogonił przednie straże, był przy przejściu Nilowej odnogi i zrobił przegląd dwustu wozów wojennych.

Święty Mentezufis, który jako pełnomocnik Herhora dobrze znał się na sztuce wojennej, nie mógł wyjść z podziwu.

– Wiecie dostojnicy – rzekł do Sema i Mefresa – że nie lubię następcy od czasu, gdym odkrył jego złość i przewrotność. Ale niech Oziris będzie mi świadkiem, że młodzian ten jest urodzonym wodzem. Powiem wam rzecz niesłychaną: my nad granicą o trzy lub cztery dni wcześniej zgromadzimy siły, aniżeli można było przypuszczać. Libijczycy już przegrali wojnę, choć jeszcze nie słyszeli świstu naszej strzały.

– Tym niebezpieczniejszy dla nas taki faraon… – wtrącił Mefres z zaciętością cechującą starców.

Ku wieczorowi dnia szóstego Hator książę Ramzes wykąpał się i oświadczył sztabowi, że jutro, na dwie godziny przed wschodem słońca, wyruszą.

– A teraz chcę się wyspać – zakończył.

Łatwiej jednak było chcieć aniżeli spać.

W całym mieście roili się żołnierze, a przy pałacu następcy obozował pułk, który jadł, pił i śpiewał ani myśląc o odpoczynku.

Książę odszedł do najodleglejszego pokoju, lecz i tu nie pozwolono mu rozebrać się. Co kilka minut przylatywał jakiś adiutant z nic nie znaczącym raportem lub po rozkazy w sprawach, które mógł na miejscu rozstrzygnąć dowódca pułku. Przyprowadzano szpiegów, którzy nie przynosili żadnych nowych wiadomości; zgłaszali się wielcy panowie z małym pocztem ludzi, pragnąc księciu ofiarować usługi jako ochotnicy. Dobijali się kupcy feniccy, pragnący wziąć dostawy dla wojska, lub dostawcy, którzy skarżyli się na wymagania jenerałów.

Nie brakło nawet wróżbitów i astrologów, którzy w ostatniej chwili przed wymarszem chcieli księciu stawiać horoskopy, tudzież czarnoksiężników, mających do sprzedania niezawodne amulety przeciw pociskom.

Wszyscy ci ludzie po prostu wdzierali się do pokoju księcia; każdy z nich bowiem sądził, że w jego rękach spoczywa los wojny i że w podobnych okolicznościach znika wszelka etykieta.

Następca cierpliwie załatwiał interesantów. Ale gdy za astrologiem wsunęła się do pokoju jedna z książęcych kobiet, z pretensją, że Ramzes snadź jej nie kocha, gdyż się z nią nie pożegnał, i kiedy w kwadrans po tej za oknem rozległ się płacz innej kochanki, następca już nie mógł wytrzymać.

Zawołał Tutmozisa i rzekł mu:

– Siedź w tym pokoju i jeżeli masz ochotę, pocieszaj kobiety mego domu. Ja ukryję się gdzieś w ogrodzie, bo inaczej nie zasnę i jutro będę wyglądał jak kura wydobyta ze studni.

– Gdzież mam cię szukać w razie potrzeby? – spytał Tutmozis.

– Oho! Ho!… – roześmiał się następca. – Nigdzie nie szukajcie. Sam się znajdę, gdy zatrąbią pobudkę.

To powiedziawszy książę narzucił na siebie długi płaszcz z kapturem i wymknął się w ogród.

Ale i po ogrodzie snuli się żołnierze, kuchciki i inna służba następcy: w całym bowiem obszarze pałacowym zniknął porządek, jak zwykle przed wymarszem na wojnę. Spostrzegłszy to Ramzes skręcił w najgęstszą część parku, znalazł jakąś altankę zarośniętą winem i kontent rzucił się na ławę.

– Tu już nie znajdą mnie – mruknął – ani kapłani, ani baby…

Wnet zasnął jak kamień.

Od kilku dni Fenicjanka Kama czuła się niezdrową. Do rozdrażnienia przyłączyły się jakieś szczególne niedomaganie i bóle w stawach. Przy tym swędziła ją twarz, a szczególniej czoło nad brwiami.

Drobne te przypadłości wydały jej się tak niepokojącymi, że przestała obawiać się, żeby jej nie zabito, a natomiast ciągle siedziała przed lustrem zapowiedziawszy sługom, że mogą robić, co im się podoba, byle ją zostawili w spokoju. W tych czasach nie myślała ani o Ramzesie, ani o nienawistnej Sarze; cała jej bowiem uwaga była zajęta – plamami na czole, których nienawykłe oko nie mogłoby nawet dostrzec.

„Plama… tak, są plamy… – mówiła do siebie pełna bojaźni. – Dwie… trzy… O Astoreth, przecie w taki sposób nie zechcesz ukarać swej kapłanki!… Lepsza śmierć… Ale co znowu za głupstwo… Gdy czoło pocieram palcami, plamy robią się czerwieńsze… Widocznie coś mnie pokąsało albo namaściłam się nieczystą oliwą… Umyję się, a do jutra plamy zginą…”

Przyszło jutro, ale plamy nie zginęły.

Zawołała służącą.

– Słuchaj – rzekła – spojrzyj na mnie…

Lecz powiedziawszy to usiadła w mniej oświetlonej części pokoju.

– Słuchaj i patrz… – mówiła zduszonym głosem. – Czy… czy na mojej twarzy widzisz jakie plamy?… Tylko… nie zbliżaj się!…

– Nie widzę nic – odparła służąca.

– Ani pod lewym okiem?… Ani nad brwiami?… – pytała z wzrastającym rozdrażnieniem Fenicjanka.

– Niech pani raczy łaskawie usiąść boskim obliczem do światła – rzekła służąca.

Naturalne to żądanie do wściekłości doprowadziło Kamę.

– Precz, nędznico!… – zawołała – i nie pokazuj mi się…

A gdy służąca uciekła, jej pani rzuciła się gorączkowo do swej tualety i otworzywszy parę słoików za pomocą pędzelka umalowała sobie twarz na różowy kolor.

Nad wieczorem, czując wciąż ból w stawach i gorszy od bólu niepokój, kazała wezwać do siebie lekarza. Gdy powiedziano jej, że przyszedł, spojrzała w lustro i – napadł ją nowy atak jakby szaleństwa. Rzuciła lustro na podłogę i zawołała z płaczem, że nie chce lekarza.

W ciągu szóstego Hator cały dzień nie jadła i nie chciała się z nikim widzieć.

Gdy po zachodzie słońca weszła niewolnica ze światłem, Kama położyła się na łóżku owinąwszy głowę szalem. Kazała czym prędzej wynosić się niewolnicy, potem usiadła na fotelu z daleka od kagańca i przepędziła kilka godzin w półsennym odrętwieniu.

„Nie ma żadnych plam – myślała – a jeżeli są, to przecież nie te… To nie trąd…”

– Bogowie!… – krzyknęła rzucając się na ziemię – nie może być, ażebym ja… Bogowie, ratujcie!… Wrócę do świątyni… odpokutuję całym życiem…

I znowu uspokoiła się, i znowu myślała:

„Nie ma żadnych plam… Od kilku dni trę sobie skórę, więc jest zaczerwieniona… Skądżeby znowu?… Czy kto słyszał, ażeby kapłanka i kobieta następcy tronu mogła zachorować na trąd… O bogowie!… Tego nigdy nie było, jak świat światem… Tylko rybacy, więźniowie i nędzni Żydzi… O, ta podła Żydówka!… na nią spuśćcie trąd, moce niebieskie…”

W tej chwili w oknie, które było na pierwszym piętrze, mignął jakiś cień. Potem rozległ się szelest i ze dworu na środek pokoju skoczył książę Ramzes.

Kama osłupiała. Nagle schwyciła się za głowę, a w jej oczach odmalował się – strach bezgraniczny.

– Lykon?… – szepnęła chwytając się za głowę. – Lykon, tyś tu?… Zginiesz!… Ścigają cię…

– Wiem – odparł Grek śmiejąc się szyderczo. – Ścigają mnie wszyscy Fenicjanie i cała policja jego świątobliwości…

Mimo to – dodał – jestem u ciebie i byłem u twego pana…

– Byłeś u księcia?…

– Tak, w jego własnej komnacie… I zostawiłbym sztylet w piersi, gdyby złe duchy nie usunęły go… Widocznie twój kochanek poszedł do innej kobiety, nie do ciebie…

– Czego tu chcesz?… Uciekaj!… – szeptała Kama.

– Ale z tobą odparł. – Na ulicy czeka wóz, którym dojedziemy do Nilu, a tam moja barka…

– Oszalałeś!… Ależ miasto i drogi pełne wojska…

– Właśnie dlatego mogłem wejść do pałacu i oboje wymkniemy się najłatwiej – mówił Lykon. – Zbierz wszystkie kosztowności… Wnet wrócę i zabiorę cię…

– Gdzie idziesz?…

– Poszukam twego pana – odparł. – Nie odejdę przecie bez zostawienia mu pamiątki…

– Tyś szalony…

– Milcz!… – przerwał blady z gniewu. – Jeszcze go chcesz bronić?…

Fenicjanka zadumała się, zacisnęła pięści, a w jej oczach błysnęło złowrogie światło.

– A jeżeli nie znajdziesz go?… – spytała.

– To zabiję paru śpiących jego żołnierzy… podpalę pałac… – Zresztą – czy ja wiem, co zrobię?… Ale bez pamiątki nie odejdę…

Wielkie oczy Fenicjanki miały tak okropny wyraz, że Lykon zdziwił się.

– Co tobie?… – spytał.

– Nic. Słuchaj. Nigdy nie byłeś tak podobny do księcia jak dziś!… Jeżeli więc chcesz zrobić coś dobrego…

Zbliżyła twarz do jego ucha i zaczęła szeptać.

Grek słuchał zdumiony.

– Kobieto – rzekł – najgorsze duchy mówią przez ciebie… Tak, na niego zwróci się podejrzenie…

– To lepsze aniżeli sztylet – odparła ze śmiechem. – Co?…

– Nigdy nie wpadłbym na taki pomysł!… A może lepiej oboje?…

– Nie!… Ona niech żyje… To będzie moja zemsta…

– Cóż za przewrotna dusza!… – szepnął Lykon. – Ale podobasz mi się… Po królewsku zapłacimy im…

Cofnął się do okna i zniknął. Kama wychyliła się za nim i rozgorączkowana, zapomniawszy o sobie, słuchała.

Może w kwadrans po odejściu Lykona w stronie gaju figowego rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy. Powtórzył się parę razy i ucichł.

Fenicjankę, zamiast spodziewanej radości, ogarnął strach. Upadła na kolana i obłąkanymi oczyma wpatrywała się w ciemny ogród.

Na dole rozległ się cichy bieg, zatrzeszczał słup ganku i w oknie znowu ukazał się Lykon w ciemnym płaszczu. Gwałtownie dyszał i ręce mu drżały.

– Gdzie klejnoty?… – szepnął.

– Daj mi spokój – odparła.

Grek pochwycił ją za kark.

– Nędznico!… – rzekł – czy nie rozumiesz, że nim słońce wejdzie, uwiężą cię i za parę dni uduszą?…

– Jestem chora…

– Gdzie klejnoty?…

– Stoją pod łóżkiem.

Lykon wszedł do komnaty, przy świetle kaganka wydobył ciężką skrzyneczkę, zarzucił na Kamę płaszcz i targnął ją za ramię.

– Zabieraj się. Gdzie są drzwi, którymi wchodzi do ciebie ten… ten twój pan?…

– Zostaw mnie…

Grek pochylił się nad nią i szeptał:

– Aha!… myślisz, że cię tu zostawię?… Dziś tyle dbam o ciebie, co o sukę, która węch straciła… Ale musisz iść ze mną… Niech dowie się twój pan, że jest ktoś lepszy od niego. On wykradł kapłankę bogini, a ja zabieram kochankę jemu…

– Mówię ci, że jestem chora…

Grek wydobył cienki sztylet i oparł jej na karku. Zatrzęsła się i szepnęła:

– Już idę…

Przez ukryte drzwi wyszli do ogrodu. Od strony książęcego pałacu dolatywał ich szmer żołnierzy, którzy palili ognie. Tu i owdzie, między drzewami, widać było światła; od czasu do czasu minął ich ktoś ze służby następcy. W bramie zatrzymała ich warta:

– Kto jesteście?

– Teby – odparł Lykon.

Bez przeszkody wyszli na ulicę i zniknęli w zaułkach cudzoziemskiego cyrkułu Pi-Bast.

Na dwie godziny przed świtem w mieście odezwały się trąby i bębny. Tutmozis jeszcze leżał, pogrążony w głębokim śnie kiedy książę Ramzes ściągnął z niego płaszcz i zawołał z wesołym śmiechem:

– Wstawaj, czujny wodzu!… Już pułki ruszyły.

Tutmozis usiadł na łóżku i przetarł zaspane oczy.

– Ach, to ty, panie? – spytał ziewając. – Cóż, wyspałeś się?

– Jak nigdy! – odparł książę.

– A ja bym jeszcze spał.

Wykąpali się obaj, włożyli kaftany i półpancerze i dosiedli koni, które rwały się z rąk masztalerzom.

Wnet następca z małą świtą opuścił miasto wyprzedzając po drodze leniwie maszerujące kolumny wojsk. Nil bardzo rozlał, a książę chciał być obecnym przy przechodzeniu kanałów i brodów.

Gdy słońce weszło, ostatni wóz obozowy był już daleko za miastem, a dostojny nomarcha Pi-Bast mówił do swojej służby:

– Teraz idę spać i biada temu, kto zbudzi mnie przed ucztą wieczorną! Nawet boskie słońce odpoczywa po każdym dniu, ja zaś od pierwszego Hator nie kładłem się.

Zanim dokończył pochwały swojej czujności, wszedł oficer policyjny i poprosił go o osobne posłuchanie w bardzo ważnej sprawie.

– Bodaj was ziemia pochłonęła! – mruknął dostojny pan. Niemniej kazał wezwać oficera i spytał go opryskliwie:

– Nie można to zaczekać kilku godzin?… Przecie chyba Nil nie ucieka…

– Stało się wielkie nieszczęście – odparł oficer. – Syn następcy tronu zabity…

– Co?… Jaki?… – krzyknął nomarcha.

– Syn Sary Żydówki.

– Kto zabił?… Kiedy…

– Dziś w nocy.

– Ale kto to mógł zrobić?…

Oficer schylił głowę i rozłożył ręce.

– Pytam się, kto zabił?… – powtórzył dostojnik, więcej przerażony aniżeli rozgniewany.

– Sam, panie, racz przeprowadzić śledztwo. Usta moje nie powtórzą tego, co słyszały uszy.

Przerażenie nomarchy wzrosło. Kazał przyprowadzić służbę Sary, a jednocześnie posłał po arcykapłana Mefresa. Mentezufis bowiem, jako przedstawiciel ministra wojny, pojechał z księciem.

Przyszedł ździwiony Mefres. Nomarcha powtórzył mu wiadomość o zabójstwie dziecka następcy i o tym, że oficer policyjny nie śmie dawać żadnych objaśnień.

– A świadkowie są? – spytał arcykapłan.

– Czekają na rozkazy waszej dostojności, ojcze święty.

Wprowadzono odźwiernego Sary.

– Słyszałeś – zapytał go nomarcha – że dziecko twej pani zabite?

Człowiek upadł na ziemię i odpowiedział:

– Nawet widziałem dostojne zwłoki rozbite o ścianę i zatrzymałem naszą panią, która krzycząc wybiegła na ogród.

– Kiedy to się stało?

– Dziś po północy. Zaraz po przyjściu do naszej pani najdostojniejszego księcia następcy… – odparł stróż.

– Jak to, więc książę był w nocy u waszej pani? – spytał Mefres.

– Rzekłeś, wielki proroku.

– To dziwne! – szepnął Mefres do nomarchy.

Drugim świadkiem była kucharka Sary, trzecim dziewczyna służebna. Obie twierdziły, że po północy książę następca wszedł na piętro do pokoju Sary, bawił tam chwilę, potem prędko wybiegł do ogrodu, a wnet po nim ukazała się pani Sara strasznie krzycząc.

– Ależ książę następca przez całą noc nie wychodził ze swej komnaty w pałacu… – rzekł nomarcha.

Oficer policyjny pokręcił głową i oświadczył, że czeka w przedpokoju kilku ludzi ze służby pałacowej.

Wezwano ich, święty Mefres zadał im pytania i okazało się, że następca tronu – nie spał w pałacu. Opuścił swą komnatę przed północą i wyszedł do ogrodu; wrócił zaś, gdy odezwały się pierwsze trąbki grające pobudkę.

Gdy wyprowadzono świadków, a dwaj dostojnicy zostali sami, nomarcha z jękiem rzucił się na podłogę i zapowiedział Mefresowi, że jest ciężko chory i że woli stracić życie aniżeli prowadzić śledztwo. Arcykapłan był bardzo blady i wzruszony, ale odparł, że sprawę zabójstwa trzeba wyświetlić, i rozkazał nomarsze w imieniu faraona, ażeby poszedł z nim do mieszkania Sary.

Do ogrodu następcy było niedaleko, i dwaj dostojnicy niebawem znaleźli się na miejscu zbrodni.

Wszedłszy do pokoju na piętrze zobaczyli Sarę klęczącą przy kołysce w takiej postawie, jakby karmiła niemowlę. Na ścianie i na podłodze czerwieniły się krwawe plamy.

Nomarcha osłabł tak, że musiał usiąść, ale Mefres był spokojny. Zbliżył się do Sary, dotknął jej ramienia i rzekł:

– Pani, przychodzimy tu w imieniu jego świątobliwości.

Sara nagle zerwała się na równe nogi, a zobaczywszy Mefresa zawołała strasznym głosem:

– Przekleństwo wam!… Chcieliście mieć żydowskiego króla, a oto król… O, czemużem, nieszczęsna, usłuchała waszych rad zdradzieckich…

Zatoczyła się i znowu przypadła do kołyski jęcząc:

– Mój synek… mój mały Seti!… Taki był piękny, taki mądry… Dopiero co wyciągał do mnie rączki… Jehowo!…- krzyknęła – oddaj mi go, wszakże to w twojej mocy… Bogowie egipscy, Ozirisie… Horusie… Izydo… Izydo, przecie ty sama byłaś matką… Nie może być, ażeby w niebiosach nikt nie wysłuchał mojej prośby… Takie malutkie dziecko… hiena ulitowałaby się nad nim…

Arcykapłan ujął ją pod ramiona i postawił na nogach. Pokój zapełniła policja i służba.

– Saro – rzekł arcykapłan – w imieniu jego świątobliwości pana Egiptu wzywam cię i rozkazuję, ażebyś odpowiedziała: kto zamordował twego syna?

Patrzyła przed siebie jak obłąkana i tarła czoło. Nomarcha podał jej wody z winem, a jedna z obecnych kobiet skropiła ją octem.

– W imieniu jego świątobliwości – powtórzył Mefres – rozkazuję ci, Saro, ażebyś powiedziała nazwisko zabójcy.

Obecni zaczęli się cofać ku drzwiom, nomarcha rozpaczliwym ruchem zasłonił sobie uszy.

– Kto zabił?… – rzekła Sara zduszonym głosem, topiąc wzrok w twarzy Mefresa. – Kto zabił, pytasz?… Znam ja was – kapłani!… Znam waszą sprawiedliwość…

– Więc kto?… – nalegał Mefres.

– Ja!… – krzyknęła nieludzkim głosem Sara. – Ja zabiłam moje dziecko za to, że zrobiliście je Żydem…

– To fałsz! – syknął arcykapłan.

– Ja… ja!… – powtarzała Sara. – Hej, ludzie, którzy mnie widzicie i słyszycie – zwróciła się do świadków – wiedzcie o tym, że ja zabiłam… ja… ja… ja!… – krzyczała bijąc się w piersi.

Na tak wyraźne oskarżenie samej siebie nomarcha oprzytomniał i ze współczuciem patrzył na Sarę; kobiety szlochały, odźwierny ocierał łzy. Tylko święty Mefres zaciskał sine usta. Wreszcie rzekł dobitnym głosem, patrząc na urzędników policyjnych:

– Słudzy jego świątobliwości, oddaję wam tę kobietę, którą macie odprowadzić do gmachu sądowego…

– Ale mój syn ze mną!… – wtrąciła Sara rzucając się do kołyski.

– Z tobą… z tobą, biedna kobieto – rzekł nomarcha i zasłonił twarz.

Dostojnicy wyszli z komnaty. Oficer policyjny kazał przynieść lektykę, i z oznakami najwyższego szacunku sprowadził na dół Sarę. Nieszczęśliwa wzięła z kołyski krwią poplamione zawiniątko i bez oporu siadła do lektyki.

Cała służba poszła za nią do gmachu sądowego.

Gdy Mefres z nomarchą wracali do siebie przez ogród, naczelnik prowincji odezwał się wzruszony:

– Żal mi tej kobiety!…

– Słusznie będzie ukarana… za kłamstwo – odparł arcykapłan.

– Wasza dostojność myślisz…

– Jestem pewny, że bogowie znajdą i osądzą prawdziwego mordercę…

Przy furcie ogrodowej zabiegł im drogę rządca pałacu Kamy wołając:

– Nie ma Fenicjanki!… Zniknęła tej nocy…

– Nowe nieszczęście… – szepnął nomarcha.

– Nie lękaj się – rzekł Mefres – pojechała za księciem…

Z tych odzywań się dostojny nomarcha poznał, że Mefres nienawidzi księcia, i – serce w nim zamarło. Jeżeli bowiem dowiodą Ramzesowi, że zabił własnego syna, następca nigdy nie wstąpi na tron ojcowski, a twarde jarzmo kapłańskie jeszcze mocniej zacięży nad Egiptem.

Smutek dostojnika powiększył się, gdy mu powiedziano wieczorem, że dwaj lekarze ze świątyni Hator obejrzawszy trup dziecięcia wyrazili przekonanie, iż zabójstwo mógł spełnić tylko mężczyzna. Ktoś – mówili – schwycił prawą ręką za obie nóżki chłopczyka i rozbił mu głowę o ścianę. Ręka zaś Sary nie mogła objąć obu nóżek, na których wreszcie znać było ślady dużych palców.

Po tym objaśnieniu arcykapłan Mefres, w towarzystwie arcykapłana Sema, poszedł do więzienia do Sary i zaklinał ją na wszystkie bogi egipskie i cudzoziemskie, aby oświadczyła, że ona nie jest winną śmierci dziecka, i ażeby opisała: jak wyglądał sprawca zbrodni?

– Zawierzymy słowom twoim – mówił Mefres – i zaraz będziesz wolną.

Ale Sara zamiast wzruszyć się tym dowodem życzliwości, wpadła w gniew.

– Szakale – wołała – nie dość wam dwu ofiar, że jeszcze pożądacie nowych?… Ja to zrobiłam, nieszczęsna, ja… bo któż inny byłby tak nikczemnym, ażeby zabijać dziecko?… Małe dzieciątko, które nikomu nie szkodziło…

– A czy wiesz, uparta kobieto, co ci grozi? – zapytał święty Mefres. – Przez trzy dni będziesz na rękach trzymała zwłoki twego dziecka, a potem pójdziesz do więzienia na piętnaście lat.

– Tylko trzy dni? – powtórzyła. – Ależ ja na wieki nie chcę się z nim rozłączać, z moim małym Setim… I nie do więzienia, ale do grobu pójdę za nim, a pan mój razem każe nas pochować…

Gdy arcykapłani opuścili Sarę, odezwał się najpobożniejszy Sem:

– Zdarzyło mi się widzieć matki dzieciobójczynie i sądzić je; ale żadna nie była podobna do tej.

– Bo też ona nie zabiła swego dziecka – odparł gniewnie Mefres.

– Więc kto?…

– Ten, którego widziała służba kiedy wpadł do domu Sary i w chwilę później uciekł… Ten, który idąc na nieprzyjaciela zabrał ze sobą fenicką kapłankę Kamę, która splugawiła ołtarz… Ten wreszcie – dokończył z uniesieniem Mefres – który wygnał z domu Sarę i uczynił ją niewolnicą za to, że jej syn został Żydem…

– Okropne są twoje słowa! – odparł zatrwożony Sem.

– Zbrodnia jest gorszą i pomimo uporu tej głupiej kobiety zostanie odkryta.

Ani przypuszczał święty mąż, że bardzo prędko spełni się jego proroctwo.

A stało się to następującym sposobem.

Jeszcze książę Ramzes wyruszając z wojskiem z Pi-Bast, nie zdążył opuścić pałacu, kiedy naczelnik policji już wiedział o zabiciu dziecka Sary, o ucieczce Kamy i o tym, że służba Sary widziała księcia wchodzącego w nocy do jej domu. Naczelnik policji był człowiek bystry; domyślił się, kto mógł popełnić zbrodnię, i zamiast prowadzić na miejscu śledztwo, popędził za miasto ścigać winnych uprzedziwszy o tym, co zaszło, Hirama.

I otóż w tym czasie, gdy Mefres usiłował wydobyć zeznanie Sary, najdzielniejsi agenci pi-basteńskiej policji tudzież wszyscy Fenicjanie, pod przewództwem Hirama, już ścigali Greka Lykona i kapłankę Kamę.

Jakoż trzeciej nocy po wymaszerowaniu księcia naczelnik policji wrócił do Pi-Bast prowadząc ze sobą dużą, okrytą płótnem klatkę, w której jakaś kobieta krzyczała wniebogłosy. Nie kładąc się spać naczelnik wezwał oficera, który prowadził śledztwo, i z uwagą wysłuchał jego raportu.

O wschodzie słońca dwaj arcykapłani, Sem i Mefres, tudzież pi-basteński nomarcha otrzymali najpokorniejsze wezwanie, aby raczyli natychmiast, jeżeli taka będzie ich wola, przybyć do naczelnika policji. Jakoż wszyscy trzej zeszli się o tej samej godzinie; zaś naczelnik policji nisko kłaniając się począł błagać ich, aby mu opowiedzieli wszystko, co wiedzą o zabójstwie dziecka następcy tronu.

Nomarcha, choć wielki dostojnik, pobladł usłyszawszy to pokorne wezwanie i odpowiedział, że nic nie wie. Prawie to samo powtórzył arcykapłan Sem dodając od siebie uwagę, że Sara wydaje mu się niewinną. Gdy zaś przyszła kolej na świętego Mefresa, ten rzekł:

– Nie wiem, czy wasza dostojność słyszałeś, że w nocy, kiedy spełniono zbrodnię, uciekła jedna z książęcych kobiet imieniem Kama?

Naczelnik policji zdawał się być mocno zdziwionym.

– Nie wiem również – ciągnął Mefres – czy powiedziano waszej dostojności, że następca tronu nie nocował w pałacu i że był w domu Sary. Odźwierny i dwie służące poznały go, gdyż noc była dość widna.

Podziw naczelnika policji zdawał się dosięgać szczytu.

– Wielka szkoda – zakończył arcykapłan – że waszej dostojności nie było parę dni w Pi-Bast…

Naczelnik bardzo nisko ukłonił się Mefresowi i zwrócił się do nomarchy:

– Czy wasza cześć nie raczyłbyś łaskawie powiedzieć mi: jak był ubrany książę owego wieczora?…

– Miał biały kaftan i purpurowy fartuszek obszyty złotymi frędzlami – odparł nomarcha. – Dobrze pamiętam, gdyż byłem jednym z ostatnich, którzy rozmawiali z księciem owego wieczora.

Naczelnik policji klasnął w ręce i do biura wszedł odźwierny Sary.

– Widziałeś księcia – zapytał go – kiedy wchodził w nocy do domu twej pani?

– Otwierałem furtkę jego dostojności, oby żył wiecznie!…

– A pamiętasz, jak był ubrany?…

– Miał kaftan w pasy żółte i czarne, taki sam czepek i fartuszek niebieski z czerwonym – odpowiedział odźwierny.

Teraz obaj kapłani i nomarcha zaczęli się dziwić. Gdy zaś wprowadzono po kolei obie sługi Sary, które dokładnie powtórzyły opis ubioru księcia, oczy nomarchy zapłonęły radością, a na twarzy świętego Mefresa widać było zmięszanie.

– Przysięgnę – wtrącił dostojny nomarcha – że książę miał biały kaftan i purpurowy ze złotym fartuszek…

– A teraz – odezwał się naczelnik policji – raczcie, najczcigodniejsi, udać się ze mną do więzienia. Zobaczymy tam jeszcze jednego świadka…

Zeszli na dół, do podziemnej sali, gdzie pod oknem stała wielka klatka przykryta płótnem. Naczelnik policji odrzucił kijem płótno, a obecni zobaczyli w kącie leżącą kobietę.

– Ależ to jest pani Kama!… – zawołał nomarcha.

Była to istotnie Kama, chora i bardzo zmieniona. Gdy na widok dostojników podniosła się i stanęła w świetle, obecni zobaczyli jej twarz pokrytą miedzianymi plamami. Oczy miała jak obłąkane.

– Kamo – rzekł naczelnik policji – bogini Astoreth dotknęła cię trądem…

– To nie bogini!… – odezwała się zmienionym głosem. – To nikczemni Azjaci podrzucili mi zatruty welon… O, ja nieszczęśliwa!…

– Kamo – ciągnął naczelnik policji – nad nędzą twoją ulitowali się najznakomitsi nasi arcykapłani, święci Sem i Mefres. Jeżeli odpowiesz prawdę, pomodlą się za ciebie i – może wszechmocny Oziris odwróci od ciebie klęskę. Jeszcze czas, choroba dopiero się zaczyna, a nasi bogowie dużo mogą…

Chora kobieta upadła na kolana i przyciskając twarz do kraty mówiła złamanym głosem:

– Ulitujcie się nade mną… Wyrzekłam się bogów fenickich i służbę moją do końca życia poświęcę wielkim bogom Egiptu… Tylko oddalcie ode mnie…

– Odpowiedz, ale prawdę – pytał naczelnik policji – a bogowie nie odmówią ci swej łaski: kto zabił dziecko Żydówki Sary?…

– Zdrajca Lykon, Grek… Był śpiewakiem przy naszej świątyni i mówił, że mnie kocha… A teraz rzucił mnie, nikczemnik, zabrawszy moje klejnoty!…

– Dlaczego Lykon zabił dziecko?

– Chciał zabić księcia, lecz nie znalazłszy go w pałacu pobiegł do domu Sary i…

– Jakim sposobem zbrodniarz dostał się do pilnowanego domu?

– Albo to nie wiesz, panie, że Lykon jest podobny do księcia?… Podobni są jak dwa liście jednej palmy…

– Jak był ubrany Lykon tej nocy?… – pytał dalej naczelnik policji.

– Miał… miał kaftan w żółte i czarne pasy… takiż czepek i fartuszek czerwony z niebieskim… Już nie męczcie mnie… wróćcie mi zdrowie… Zlitujcie się… będę wierna waszym bogom… Czy już wychodzicie?… O, niemiłosierni!…

– Biedna kobieto – odezwał się arcykapłan Sem – przyszlę ci tu potężnego cudotwórcę i może…

– O, niech was błogosławi Astoreth… Nie, niech was błogosławią wasi bogowie wszechmocni i litościwi… – szeptała okrutnie znękana Fenicjanka.

Dostojnicy wyszli z więzienia i wrócili do biura. Nomarcha, widząc, że arcykapłan Mefres ma wciąż spuszczone oczy i zacięte usta, zapytał go:

– Czy nie cieszysz się, mężu święty, z tych cudownych odkryć, jakie porobił nasz sławny naczelnik policji?…

– Nie mam powodu do radości – odparł szorstko Mefres. – Sprawa, zamiast uprościć, wikła się… Bo przecież Sara wciąż twierdzi, że ona zabiła dziecko, a zaś Fenicjanka tak odpowiada, jakby ją wyuczono…

– Nie wierzysz zatem, wasza dostojność?… – wtrącił naczelnik policji.

– Bo nigdy nie widziałem dwu ludzi tak podobnych do siebie, ażeby jeden mógł być wzięty za drugiego. Tym bardziej zaś nie słyszałem, ażeby w Pi-Bast istniał człowiek mogący udawać naszego następcę tronu (oby żył wiecznie!…).

– Człowiek ten – rzekł naczelnik policji – był w Pi-Bast przy świątyni Astoreth. Znał go tyryjski książę Hiram i na własne oczy widział go nasz namiestnik. Owszem, niezbyt dawno wydał mi rozkaz schwytania go i nawet obiecał wysoką nagrodę.

– Ho!… Ho!… – zawołał Mefres. – Widzę, dostojny naczelniku policji, że około ciebie zaczynają skupiać się najwyższe tajemnice państwa. Pozwól jednak, że dopóty nie uwierzę w owego Lykona, dopóki go sam nie zobaczę…

I rozgniewany opuścił biuro, a za nim święty Sem wzruszając ramionami.

Kiedy w kurytarzu ucichły ich kroki, nomarcha spojrzawszy bystro na naczelnika policji rzekł:

– Co?…

– Zaprawdę – odparł naczelnik – święci prorocy zaczynają się dziś mięszać nawet do tych rzeczy, które nigdy nie podchodziły pod ich władzę…

– I my to musimy cierpieć!… – szepnął nomarcha.

– Do czasu – westchnął naczelnik policji. – Gdyż, o ile znam ludzkie serca, wszyscy wojskowi i urzędnicy jego świątobliwości, cała wreszcie arystokracja oburza się samowolą kapłanów. Wszystko musi mieć kres…

– Rzekłeś wielkie słowa – odpowiedział nomarcha ściskając go za rękę – a jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że jeszcze ujrzę cię najwyższym naczelnikiem policji przy boku jego świątobliwości.

Znowu upłynęło parę dni. Przez ten czas paraszytowie ubezpieczyli od zepsucia zwłoki Ramzesowego synka, a Sara wciąż przebywała w więzieniu czekając na sąd, pewna, że ją potępią.

Kama również siedziała w więzieniu, w klatce; obawiano się jej bowiem jako dotkniętej trądem. Wprawdzie odwiedził ją cudowny lekarz, odmówił przy niej modlitwy i dał jej do picia wszystkoleczącą wodę. Mimo to Fenicjanki nie opuszczała gorączka, miedziane plamy nad brwiami i na policzkach robiły się coraz wyraźniejsze. Więc z biura nomarchy wyszedł rozkaz wywiezienia jej na pustynię wschodnią, gdzie, odsunięta od ludzi, istniała kolonia trędowatych.

Pewnego wieczora do świątyni Ptah przyszedł naczelnik policji mówiąc, że chce rozmówić się z arcykapłanami. Naczelnik miał ze sobą dwu ajentów i człowieka od stóp do głów odzianego w wór.

Po chwili odpowiedziano mu, że arcykapłani oczekują go w izbie świętej, pod posągiem bóstwa.

Naczelnik zostawił ajentów przed bramą, wziął za ramię człowieka odzianego w wór i prowadzony przez kapłana udał się do świętej izby. Gdy wszedł tam, zastał Mefresa i Sema ubranych w arcykapłańskie szaty, ze srebrnymi blachami na piersiach.

Wówczas upadł przed nimi na ziemię i rzekł:

– Stosownie do waszego rozkazu przyprowadzam wam, święci mężowie, zbrodniarza Lykona. Czy chcecie zobaczyć jego twarz?

A gdy zgodzili się, naczelnik policji powstał i z towarzyszącego mu człowieka zerwał wór.

Obaj arcykapłani krzyknęli ze zdumienia. Grek rzeczywiście tak był podobny do następcy tronu, Ramzesa, że nie było można oprzeć się złudzeniu.

– Tyżeś to jest Lykon, śpiewak pogańskiej świątyni Astoreth?… – zapytał skrępowanego Greka święty Sem.

Lykon uśmiechnął się pogardliwie.

– I ty zamordowałeś dziecko księcia?… – dodał Mefres.

Grek posiniał z gniewu i usiłował zerwać pęta.

– Tak! – zawołał – zabiłem szczenię, bom nie mógł znaleźć jego ojca, wilka… Oby spalił go ogień niebieski!…

– Co ci winien książę, zbrodniarzu?… – spytał oburzony Sem.

– Co winien!… Porwał mi Kamę i wtrącił ją w chorobę, z której nie ma wyjścia… Byłem wolny, mogłem uciec z majątkiem i życiem, ale postanowiłem zemścić się, i oto macie mnie… Jego szczęście, że wasi bogowie mocniejsi są od mojej nienawiści… Dziś możecie mnie zabić… Im prędzej, tym lepiej.

– Wielki to zbrodniarz – odezwał się arcykapłan Sem.

Mefres milczał i wpatrywał się w pałające wściekłością oczy Greka. Podziwiał jego odwagę i rozmyślał. Nagle rzekł do naczelnika policji:

– Możesz, dostojny panie, odejść; ten człowiek należy do nas.

– Ten człowiek – odparł oburzony naczelnik – należy do mnie… Ja go schwytałem i ja otrzymam od księcia nagrodę.

Mefres powstał i wydobył spod ornatu złoty medal.

– W imieniu najwyższej rady, której jestem członkiem – mówił Mefres – rozkazuję ci oddać nam tego człowieka. Pamiętaj, że jego istnienie jest najwyższą tajemnicą państwową, i zaprawdę, stokroć lepiej będzie dla ciebie, jeżeli całkiem zapomnisz, żeś go tu zostawił…

Naczelnik policji znowu upadł na ziemię i – wyszedł tłumiąc gniew.

„Zapłaci wam za to pan nasz, książę następca, gdy zostanie faraonem!… – myślał. – A że i ja oddam wam moją cząstkę, zobaczycie…”

Agenci stojący przed bramą zapytali go: gdzie jest więzień?…

– Na więźniu – odparł – spoczęła ręka bogów.

– A nasze wynagrodzenie?… – nieśmiało odezwał się starszy agent.

– I na waszym wynagrodzeniu spoczęła ręka bogów – rzekł naczelnik. – Wyobraźcie więc sobie, że wam śnił się ten więzień, a będziecie czuli się bezpieczniejsi w waszej służbie i zdrowiu.

Agenci milcząc spuścili głowy. Ale w sercach zaprzysięgli zemstę kapłanom pozbawiającym ich tak pięknego zarobku.

Po odejściu naczelnika policji Mefres zawołał kilku kapłanów i najstarszemu szepnął coś do ucha. Kapłani otoczyli Greka i wyprowadzili go z izby świętej. Lykon nie opierał się.

– Myślę – rzekł Sem – że człowiek ten, jako zabójca, powinien być wydany sądowi.

– Nigdy! – odparł stanowczo Mefres. – Na człowieku tym cięży nierównie gorsza zbrodnia: jest podobny do następcy tronu…

– I co z nim zrobisz, wasza dostojność?

– Zachowam go dla najwyższej rady – mówił Mefres.- Tam, gdzie następca tronu zwiedza pogańskie świątynie wykrada z nich kobiety, gdzie kraj jest zagrożony niebezpieczną wojną, a władza kapłańska buntem, tam – Lykon może się przydać…

Nazajutrz w południe arcykapłan Sem, nomarcha i naczelnik policji przyszli do więzienia Sary. Nieszczęśliwa nie jadła od kilku dni i była tak osłabiona, że nawet nie podniosła się z ławy na widok tylu dygnitarzy.

– Saro – odezwał się nomarcha, którego znała dawniej – przynosimy ci dobrą nowinę.

– Nowinę?… – powtórzyła apatycznym głosem. – Syn mój nie żyje, oto nowina!… Mam piersi przepełnione pokarmem, ale serce jest jeszcze pełniejsze smutku…

– Saro – mówił nomarcha – jesteś wolna… Nie ty zabiłaś dziecię.

Martwe jej rysy ożywiły się. Zerwała się z ławy i krzyknęła:

– Ja… ja zabiłam… tylko ja!…

– Syna twego, uważaj Saro, zabił mężczyzna, Grek, nazwiskiem Lykon, kochanek Fenicjanki Kamy…

– Co mówisz?… – wyszeptała chwytając go za ręce. – O, ta Fenicjanka!… Wiedziałam, że nas zgubi… Ale Grek?… Ja nie znam żadnego Greka… Cóż wreszcie mógłby zawinić Grekom mój syn…

– Nie wiem o tym – ciągnął nomarcha. – Grek ten już nie żyje. Ale uważaj, Saro: ten człowiek był tak podobny do księcia Ramzesa, że gdy wszedł do twego pokoju, myślałaś, że to nasz pan… I wolałaś oskarżyć samą siebie aniżeli swego i naszego pana.

– Więc to nie był Ramzes?… – zawołała chwytając się za głowę. – I ja, nędzna, pozwoliłam, ażeby obcy człowiek wywlókł syna mego z kolebki… Cha!… Cha!… Cha!…

Zaczęła się śmiać coraz ciszej. Nagle, jakby jej nogi podcięto, runęła na ziemię, rzuciła parę razy rękoma i w śmiechu skonała.

Ale na twarzy jej pozostał wyraz niezgłębionego żalu, którego nawet śmierć nie mogła odegnać.