Anielka – Rozdział siódmy

Pan Jan odebrawszy kartkę Szmula z napisem: „Chcą pięć morgów…” – natychmiast zrozumiał, o co chodzi, i uczuł, że stoi nad jamą, o której parę dni temu nie chciał myśleć. Gorąco go oblało, na mgnienie oka dech w nim zaparło, ale wnet przekonał się ze zdziwieniem, że utrata wszelkich złudzeń nie jest nieszczęściem największym.

Tylko marzenia jego skręciły nagle w inną stronę, na jakiś trakt mniej wprawdzie wyraźny, ale długi, obszerny i wygodny. Przede wszystkim uczuł on do Szmula coś jakby żal za złą wiadomość, ale zarazem przekonał się, że Żyd jest mu zawsze wiemy. Potem pomyślał o swej służbie i postanowił, że ją spłaci resztką pieniędzy, jaka mu pozostać ma ze sprzedaży majątku. Krzywdzenie służby nigdy nie leżało w jego usposobieniu ani rachunkach. Przypomniał sobie Anielkę i pominął ją. Potem żonę i Józia… Nie chciał myśleć o ich chwilowym położeniu. Nie wątpił jednak, że nie zginą i że pomoże im ciotka prezesowa. Byle tylko wróciła…

Przyszedł mu na myśl dom, świeżo wewnątrz wyrestaurowany, w którym tak hucznie gości niegdyś przyjmował… lasy, w których polował… cały obszar ziemi, który nadawał mu tytuł dziedzica… upadek stanowiska między ludźmi… Zresztą, dobra te były posagiem żony i majątkiem dzieci!… „Ciotka, ciotka wyratuje nas… Ona wszystko odrobi… A i chłopom trzeba dać nowego dziedzica, tym głupim, chciwym, przewrotnym, nie mającym poczucia sprawiedliwości. Niech poznają, kogo stracili i co zrobili swym uporem!” Chęć zemsty i nadzieja na ciotkę były uczuciami o tyle silnymi, że zdołały odciągnąć uwagę pana od myśli o stracie majątku i położeniu rodziny. Pozostała jednak Anielka, to dziecko tak dobre i dojrzałe. Co ona zrobi bez majątku, bez nauki? co sobie pomyśli o ojcu?… Ona tak lubiła ogród, swój pokój… Tak wierzyła… Zdawało mu się, że w Anielce skupiona jest świadomość całej rodziny o złem, jakie jej wyrządził… Ona wszystko odczuje, wszystko zrozumie i wypowie w sposób jej tylko właściwy: jednym spojrzeniem, rumieńcem, pytaniem!…

– Zatrzymam dla niej guwernantkę – szepnął pań i ucieszył się jakby najlepszym wynalazkiem.

Guwernantka była dla niego pancerzem przeciw Anielce. O rozchwianych widokach i konieczności sprzedania majątku nie wspominał nikomu, owszem – przy kolacji był weselszy niż zwykle, choć unikał spojrzeń Anielki. Ale noc przepędził źle; może nawet miał gorączkę. Zapewne skutkiem rozdrażnienia nerwów zdawało mu się pół we śnie, pół na jawie, że spada z niezmiernej wysokości. Miał przy tym ruchy swobodne, nie doświadczał zawrotu, tylko czuł, że nie ma na czym stopy oprzeć. Tłumione cierpienia lubią niekiedy przywdziewać maskę symbolu. Ach! gdyby sumienie bolało, gryzło, paliło… Nie, ono tylko wije się jak niedojrzały robak, cieńszy od włosa. Szczypiesz się, tupiesz nogami, przesuwasz sprzęty. Zdaje ci się, że grube te odgłosy spłoszyły widmo. Już wszystko przeszło!… Wpatrujesz się w siebie, a tam, w głębi, znowu coś dolega i ani na chwilę nie przestało dolegać.

Dla dusz oderwanych od ziemi, przywykłych do lubowania się w pojęciach ogólnych, do rozważania mnóstwa zjawisk utrata zadłużonego majątku wydać się może drobnostką. Ale dla pana Jana było to wielkie nieszczęście. Nieraz wracając z balu czy wizyty, w czasie słoty jesiennej, z przyjemnością myślał, że jest przecie ciepły i wykwintny dom, w którym o chłodzie i utrudzeniu zapomni, i z tęsknotą wyglądał świateł w oknach, słuchał naszczekiwania psów. Niekiedy był zmartwiony i jadąc zapytywał, jaką też niespodziankę zrobią mu żona i dzieci?… Chwile podobne trafiały się nader rzadko, gdyż wolał spotykać coraz nowe twarze i rozrywki niż kwasić się w domu. Ale dziś, gdy tracił wszystko, z ogromnym żalem zwracał się do swoich komnat, drzew, ogrodu, sadzawki, Anielki, a nawet do dziwactw żony i choroby Józia. Takie to widziadła snuły się w duszy bankruta, a było ich jeszcze więcej i gorszych… Ale pań Jan nie pozwalał im zarysować się w pełni, zwracał się do coraz nowych przedmiotów i tym sposobem osiągnąłby nawet względny spokój w swym położeniu, gdyby nie ten robak, tam – na dnie, którego dokuczliwie powolnych i nieujętych ruchów nie podobna było przyśpieszyć ani zatrzymać.

Z rana był blady i znużony. Przy śniadaniu powiedziano mu, że jeden z fornali zajął konie Gajdy w szkodzie. To go nieco rozprawiać o braku poczucia sprawiedliwości u chłopów. W parę godzin później doniesiono mu, że przybył Gajda. Dziedzic wyszedł na ganek i zastał tam Anielkę z obawą i ciekawością przyglądającą się olbrzymiemu wieśniakowi, którego twarz była raczej zakłopotaną niż groźną.

– Cóż? – zaczął pań Jan. – Znowu twoim koniom podobała się moja pszenica?…
– Zara, jaśnie panie, ja powiem od początku prawdę – rzekł chłop, pochylając się ku ziemi. – Jak słonko weszło, kazałem mojej dziewusze popaść koniska nade drogą, tu, gdzie ugór. A te hycle wzięły, zawróciły i poszły w pszenicę. Może nie uszczypały jednej trawki, kiej przyszedł fornal i zajął ich. Tak było, żebym skonania nie doczekał!

Chłop stał, trzymając czapkę w obu rękach, ale śmiało patrząc w oczy dziedzicowi, który uśmiechał się drwiąco.

– No – rzekł dziedzic – słyszałem, że już nie będziecie układać się o zniesienie serwitutów.

Gajda podrapał się za ucho.

– Gospodarze mówią, że za taką rzecz warci byśmy od jaśnie dziedzica chociaż po pięć morgów na osadę – odparł.
– Ja myślę, żebyście i wszystko wzięli, gdyby wam tak dać?…
– Jakby jaśnie dziedzic zechciał dać, to byśwa wzięli.
– No, ja będę lepszy i nie chcę od ciebie wszystkiego… Dasz tylko trzy ruble fornalowi, który konie zajął…
– Olaboga! aż trzy ruble?… – krzyknął chłop. – Ady ja tego przez cały tydzień nie zarobię, a tu jaśnie dziedzic za jaki może kwadransik każę se tyle płacić?…
– Więc idź do sądu! – rzekł dziedzic.
– Panie! a jakże mi iść do sądu, kiej mnie Żydy zgodziły do miasta, żebym zara jechał. Niech się pań zmiłuje i opuści!
– Słuchaj no, a czy ty, co chcesz pięć morgów za serwituty, opuściłbyś mi co?…

Chłop milczał.

– No, powiedzże, zmiłowałbyś i opuściłbyś?…
– Ja tam nie chcę nic, ino żeby tak było, jak jest.
– Więc tobie lepiej z tym, jak jest?
– Jużci lepiej. Niewiele nam z tego przychodzi, ale zawdy i opału trochę jest, i bydlę przeżyje latem.

No, a przecie nic się z tego nikomu nie płaci, a ze swego, to im by więcej było, tym więcej szłoby pieniędzy do gminy.

– Widzisz, jak ty dobrze rozumiesz swoje interesa! Pozwól mi więc, abym i ja swoje rozumiał, i daj dla fornala trzy ruble, jeżeli ci koni potrzeba.
– To już takie pańskie ostatnie słowo? – pytał Gajda.
– Ostatnie. Kto wie, czy od dziś za rok nie będzie tu gospodarował jaki Niemiec, który was za szkody sfantuje do ostatniej koszuli.

Gajda sięgnął za pazuchę i drżącymi rękoma wydobył skórzany woreczek.

– Ha! niech se tam będzie i Niemiec. Już mnie i jaśnie dziedzic do ostatniej koszuli rozebrał… Ma pań! – dodał, kładąc trzy ruble na ławce. –

Przynajmniej za to mojej dziewusze kości porachuję, żeby pamiętała…

– Oj, to, to!… rachuj a dobrze, żeby wiedziała, jak cudze szanować trzeba – rzekł dziedzic śmiejąc się. Potem zawołał fornala, który konie zajął, oddał mu trzy ruble, kazał konie wypuścić, a sam wrócił do pokoju.

Kiedy znikł we drzwiach, Gajda pogroził za nim pięścią. Teraz patrząca ciągle Anielka zobaczyła, iż człowiek ten ma twarz straszną.

– „Porachuję kości mojej dziewusze!…” – powtórzyła Anielka i dreszcz ją przebiegł. – Biedna Magda!…

Myśląc o losie Magdy, nie mogła się uspokoić. Chciała ją ratować, ale jak?… Pomoc matki nie na wiele sie przyda, bo matka w tej chwili nie miała trzech rubli, które by należało zwrócić Gajdzie w celu ułagodzenia go. Może by pójść do ojca?…

Przypomniała sobie przyjęcie ciotki tudzież ostatnie słowa ojca, który zachęcał Gajdę do bicia dziewczyny, i przestała myśleć o tym środku. Instynkt ostrzegał ją, że ojciec śmiać się będzie z jej współczucia. Na prawo od ganku, za inspektami, leżały budowle gospodarskie: stodoły, obory i stajnie. Tam poszedł Gajda z fornalem po swoje konie. Za parę minut wróci do domu i zacznie bić Magdę.

Co ona myśli w tej chwili? Anielka okrążyła dwór, skręciła na lewo za inspekta i pobiegła do płotu, ciągnącego się naprzeciw stajni aż do gościńca.

Tu zatrzymała się, czekając na Gajdę, równie zatrwożona mającą nastąpić z nim rozmową, jak losem Magdy, jak wreszcie i tym, ażeby jej samej nie spostrzegł ojciec.

Usłyszała powolny tętent kopyt i ciężkie kroki chłopa. I w tej części płotu jedna ze sztachet była złamana. Anielka odsunęła ją, przeszła rów pełen pokrzyw, które jej ręce i nogi poparzyły, i zabiegła drogę Gajdzie. Urodzona do rozkazywania, szła prosić.

Chłop ujrzawszy ją zatrzymał się i patrzył ponuro na zbladła twarz i bojaźliwe, szafirowe oczy pańskiego dziecka.

– Gospodarzu!… – rzekła Anielka ledwie dosłyszalnym głosem.
– Czego? – spytał krótko.
– Gospodarzu, prawda, że wy nie będziecie bili Magdy?…

Chłop aż się cofnął.

– Posłuchajcie mnie, proszę was!… Ona taka mała, czy mogła zatrzymać takie wielkie konie?…

Ona jest taka – o… mnie po ramię… Widzieliście wy jej ręce? Cóż ona poradzić mogła koniom takimi rękami? I pewnie bała się ich jeszcze… Ja, gdyby mi koń uciekł, płakałabym tylko… Ona może goniła je, ale gdyby ją który uderzył kopytem, pewnie by ją zabił…

Na twarzy chłopa malowało się zdziwienie graniczące z przestrachem. Z oczu, głosu, każdego ruchu Anielki biła taka potęga uczucia, że groźny olbrzym widział się wobec niej małym.

– O, nie bijcie jej! – mówiła Anielka składając ręce. – Wy jesteście tacy silni, a ona taka słaba… Gdybyście ją mocniej schwycili, moglibyście udusić… Żebyście widzieli, jak ona boi się teraz!… Pewnie siedzi w oknie i słucha, czy nie nadchodzicie… Musi płakać i trząść się… bo cóż ona poradzi?… Konie zawiniły, a ją bić mają… Za co?…
– Anielko! Anielko!… – odezwał się z ogrodu wątły głos panny Walentyny.

Anielka na chwilę umilkła. Z rozpaczą nieomal obejrzała się dokoła, a potem, jakby szczęśliwą myślą natchniona, szybkim ruchem wydobyła spoza gorsu złoty medalionik i zdjęła go z szyi.

– Patrzcie, Gajdo… Ta Matka Boska jest złota i poświęcona w Rzymie.

Dostałam ją od mamy… Kosztuje bardzo dużo, więcej niż trzy ruble… Dała mi ją mama i kazała przez całe życie nosić… Ale macie ją, byleście nic złego nie robili Magdzie!…

Dziewczynka, trzymająca taką świętość w ręku, wzrosła w oczach chłopa do znaczenia księdza trzymającego Hostię. Zdjął czapkę i bardzo wzruszony przemówił:

– Schowaj se panienka ten obrazik przenajświętszy. Ja tam nie Żyd, żebym takimi rzeczami handlował.
– Anielko! Anielko!… – wołała panna Walentyna.
– A będziecie bili Magdę?…
– Nie.
– Z pewnością nie?…
– Niech mnie Bóg broni!… – rzekł uderzając się w piersi.
– I nigdy?…
– Już nigdy nie będę bił małych dzieci, boby chyba Pań Bóg jaką karę na mnie zesłał…
– Anielko! Anielko!…
– No, to bądźcie zdrowi!… Dziękuję wam!…

I cofając się do płotu przesłała mu pocałunek ręką.

Chłop stał, patrzył za nią i słuchał ostatniego szelestu. Potem przeżegnał sie i zaczął pacierz mówić. Chwila ta cofnęła go we wspomnieniach aż do pierwszej spowiedzi. Serce mu prędko biło. Gdyby widział cud, nie byłby więcej zmieszany.

Potem zaczął iść wolno ze spuszczoną głową i znikł na zakręcie, frzymąjąc wciąż czapkę w ręku. Dusza ludu jest jak ogień pod granitem.