W obszernym pokoju na fotelu skórą obitym siedzi pań Dragonowicz, powiatowy lekarz, a obok na taburecie pani Wichrzycka, poufna tej damy, która zabrała do siebie Anielkę i Józia. Doktor Dragonowicz jest niski, dobrze zakonserwowany i dokładnie ogolony staruszek, w długim, szaraczkowym surducie. Pani Wichrzycka jest osobą pobożnie szczupłą, nosi suknią czarną, włosy gładko uczesane i watę w uszach.
Rozmawiają półgłosem.
– Także był sens sprowadzać takiego młokosa z Warszawy, jak gdyby u nas brakowało zarozumialców! – mówi gniewnie doktor, pocierając krótką ręką szpakowate włosy.
– Nic to, panie, nie poradzi, chorą zgubi, a policzy sobie z paręset rubli…
– Cóż robić, panie konsyliarzu, kiedy się uparła?… Ona dałaby i parę tysięcy rubli, byle tylko małą wyleczyć. Ma pieniądze, więc dogadza fantazjom – odparła pani Wichrzycka.
Ja jej wyraźnie mówiłam – ciągnęła dalej – że jeżeli pan konsyliarz nie pomoże, to nikt nie pomoże, bo przecie pamiętam, jak mnie pan dobrodziej na to nieszczęśliwe ucho trafnie leczył. Ale cóż – uparła się!…
Czy ja mam, panie konsyliarzu, brać dalej te pigułki?
– Trzeba! trzeba! – mruknął doktor. – Od czasu, jak kolej zaprowadzili, wszystkim się przewróciło w głowach z tą Warszawą.
Suknie, panie, z Warszawy, cukry z Warszawy, medycy z Warszawy, a ty, biedaku miejscowy, idź w kąt!…
Skrzypnęły drzwi i wszedł przez nie młody szatyn niewielkiego wzrostu. Czarno ubrana pani zerwała się z taburetu, układając bladą twarz do wdzięcznego uśmiechu.
– Jakże pan konsyliarz znalazł naszą chorą? – spytała. – Biedny aniołek!…
Widziałam w życiu moim tysiące chorych, ale żaden jeszcze nie zrobił na mnie tak bolesnego wrażenia…
Młody doktor przerwał potok wynurzeń.
– Właśnie naradzimy się z szanownym kolegą nad stanem chorej – rzekł i ukłonił się wdzięcznej damie, która uśmiechnęła się jeszcze piękniej i – ująwszy fałdy sukni w obie ręce, zrobiła pensjonarski dyg.
– Chciałam się jeszcze zapytać pana konsyliarza, co życzy sobie na śniadanie?… Może być polędwica, drób, wędliny, jaja… wino, porter…
– Cokolwiek, proszę pani! – odparł młody doktor i ukłonił się po raz drugi, ale tak stanowczo, że dama uznała już za niezbędne wyjść z pokoju.
– Pan dobrodziej przybywa z Warszawy? – spytał Dragonowicz splótłszy palce rąk i patrząc przez ramię na szatyna. – Czy i tam panuje susza jak u nas?…
Wywzajemniając się szatyn spojrzał z góry na staruszka i niedbale rzucił się na drugi fotel.
– U nas po suszy trafiają się niekiedy deszcze – odparł. –
A jakże szanowny kolega wczoraj znalazł chorą?
Owe: „jakże” – stropiło Dragonowicza.
– Jak zwykle przy początkach zapalenia płuc – odparł niechętnie. – Gorączka, dreszcze, język obłożony, puls prędki… Innych objawów…
– A co kolega ordynował, jeżeli wolno spytać?…
Dragonowiczowi coraz mniej podobał się egzamin.
– Ordynowałem to, co zwykle w podobnych wypadkach – odburknął. – Na nieszczęście, opiekunka chorej nie pozwala stawiać ciętych baniek…
– I słusznie! – wtrącił szatyn półgłosem.
– Hę? – spytał Dragonowicz.
– Chora jest anemiczna; krew musimy bardziej szanować…
– Więc pan dobrodziej nawet przy zapaleniu płuc nie stawiasz baniek?… – zawołał Dragonowicz. – A to coś nowego słyszę!
I począł się śmiać zacierając ręce.
– Tu nie ma zapalenia płuc…
– Jak to nie ma?… A co mówi lewe płuco…
– Lewe nic nie mówi. Prawe jest cokolwiek zajęte…
– Jak to prawe?… – krzyknął Dragonowicz. – Ja mówię, że lewe!…
– A mnie auskultacja mówi, że prawe…
– W jaki sposób pań uważasz prawe płuco? Czy to, które u chorego leży po prawej strome, czy to, które lekarz znajduje naprzeciw swojej prawej ręki?
– Naturalnie, że u chorego prawe płuco leży po stronie prawej.
Dragonowicz tak się zaperzył, że na chwilę oniemiał. Opanował jednak wzruszenie i zaczął mówić ciszej, siląc się na ironią.
– Dobrze!… prawe!… dobrze… niech i tak będzie… A jakże wedle swojej nomenklatury nazwiesz pań chorobę?
– Malaria! – odparł szatyn krótko, już nie patrząc na Dragonowicza.
– Ma-la-ria?… – powtórzył po sylabie stary doktor, wstając z fotelu. –
Wiem, jest to, panie, choroba warszawska, wynalazku wielkiego Baranowskiego czy wielkiego Chałubińskiego, co to leczą chorych mlekiem i świeżym powietrzem… Znam tych panów! Posłałem im raz pacjenta z palpitacjami, a oni powiedzieli, że to katar żołądka, wynaleziony także przez nich. Cha! cha!… katar żołądka… Szkoda, że mu nie zapisali tabaki, ażeby się wykichał!…
Teraz szatyn zerwał się z fotelu.
– Pozwól sobie powiedzieć, szanowny kolego – rzekł rozdrażniony – że jedna diagnoza tych panów więcej znaczy w świecie lekarskim aniżeli wszystkie autorytety pacanowskie… Co zaś do kataru żołądka…
Ale Dragonowicz już nie słuchał. Chwycił czapkę z biurka, włożył ją jeszcze w pokoju na głowę i wyszedł trzaskając drzwiami. W kredensie nazwał młodego szatyna elegantem i zażądał koni. Na szczęście dla cierpiącej ludzkości, schwyciła go pani Wichrzycka i w celu ułagodzenia zaprowadziła do dwu chorych parobków, którym zapisał po dwie sążniste recepty i po pół kopy ciętych baniek na chłopa.
Tymczasem młody doktor, zmęczony podróżą z Warszawy, siadł głębiej w fotelu i oparłszy głowę na ręku począł obmyślać sposób leczenia chorej.
– Mamy gorączkę, lekkie zajęcie płuc i mózgu i upadek sił , pacjentka mieszkała w okolicy bagnistej… Zadawać musimy przede wszystkim chininę, która, naturalnie, będzie fałszowana… Stare wino… Czy aby mają stare wino?… Może arszenik?… Dać spokój!… Jak tu parno w pokoju… Acidum carbolicum cristalisatum?… Na nic… Gorączka… Acidum salicilicum? Do czego?… Tak nurzając się w odmętach farmakopei, młody lekarz szukał coraz to nowych środków. Już… już chwytał jakiś oryginalny, a całkiem skuteczny sposób leczenia. Już gorączkę zmniejszył, siły wzmocnił, rozdrażnienie uspokoił…
Wtem zasnął twardo.
Z tej komnaty wysokie podwoje ozdobione złoceniami prowadziły do sali, w której leżała Anielka. Część mebli wyniesiono stąd, resztę ustawiono wzdłuż ścian i zasłonięte pokrowcami. Okna były otwarte, żaluzje zamknięte. Panował mrok.
Na środku stało wielkie rzeźbione łóżko z czarnego dębu, a na nim – Anielka, cała w bieli. Pilnowała jej karbowa. Biedna kobiecina sama siebie poznać nie mogła. Czym ona jest? gdzie ona jest? Wielkość sali, mrok i mnóstwo nieznanych sprzętów przestraszyły ją. Przypomniały się jej legendy o zaklętej królewnie i innych rzeczach, które w opowiadaniu są bardzo ciekawe, ale przy zetknięciu się z nimi napędzają dużo kłopotów i trwogi. Czarne łóżko wygląda jak katafalk, sprzęty w pokrowcach jak umarli w całunach, fortepian jak trumna, do której wnet karbowe włożą. A tu nawet, o Jezu! i uciekać nie można, bo podłoga śliska jak lód i nim Zającowa krok zrobi, już ja złapią, naturalnie ci, którzy łapać zechcą.
Anielka po większej części leżała spokojnie z zamkniętymi oczyma, odurzona. Po wielkich wstrząśnieniach opanowała ją teraz senność i apatia. Gorączkowe obrazy pierzchły, gwałtownie wybuchające uczucia przygasły. Jeżeli mówiła, to powoli, cicho, urywanymi zdaniami.
Gdy wiatr powiał od ogrodu, sala napełniała się wonią kwiatów, świergotaniem ptaków, a niekiedy – odgłosami wesołej rozmowy ludzi zdrowych. Zwykle jednak przez wąskie otwory żaluzji widać tylko było mnogie cienie chwiejących się liści, które wydawały szelest jak woda strumienia prędko uciekającego po kamykach. Istny obraz wieczności!
Czasami znowu stawał kto za oknem i zapuszczał ciekawy wzrok do wytwornej świątyni nieszczęścia.
Na widok tych figur tajemniczych, które ukazywały się i znikały bez szelestu, karbowej przechodziło przez głowę, że może to śmierć do nich zagląda badając, czy już czas?…
– Pić… – szepnęła Anielka.
Karbowa zerwała się z fotelu i przyłożyła chorej do ust jakąś miksturę słodką i chłodzącą.
– Czy to już wieczór?
– Nie, paniuńciu, jeszcze nie wołali na południe.
Milczenie.
– Co to tak płynie za oknem?
– To drzewa, paniuńciu, w ogrodzie szelepią.
– A!… Jak tam musi być ładnie… A mnie tak nudno, ja taka chora…
– Niech się panienka nie boi, będzie zdrowa! Już był tu drugi doktor, pono z Warszawy. Obejrzał panienkę (aż koszulę, para, odpinał!) i mnie się o wszystko wypytywał. Jakem mu zaś wzięła gadać (jeszczem niejedno, Boże odpuść! zełgała), to aż ci się za głowę chwycił i poszedł radzić z tamtym. Ho! ho!… oni dopiero cos uradzą. Wykrzykiwały przecie tak, że myślałam: czy się nie biją?…
Gorzej z moim Kubą… Co on se ta chłop robi na folwarku?… – dokończyła karbowa myśląc o mężu.
Anielka splotła chude rączki i przymknęła powieki, oddychając szybko i krótko. Karbowa umilkła i poczęła dopasowywać się do miękkiego fotelu, na którym żadną miarą siedzieć nie umiała. Co siędzie na brzegu, to się zsuwa. Rąk na poręczach oprzeć nie śmie. Posunąć się głębiej nie wypada, bo jeszcze, czego Boże broń! rozwaliłaby się na nim jak na łóżku… Gdyby jej dali prosty stołek, zaraz by oprzytomniała, a z tym wygodnym siedzeniem tylko zgryzota kobiecie. Jeszcze jeden dzień taki, a wymknie się przez okno i ucieknie na koniec świata.
Za ogrodem rozległ się powolny turkot bryczki po bitej drodze i – ciężki stęp koni.
– Ktoś jedzie!…
Orzeźwiło to karbowe, że w swojej kłopotliwej ciemnicy słyszy przynajmniej jakieś odgłosy, które przypominają jej, iż poza obrębem pałacu istnieje świat, a na nim folwark, za którym tak tęskniła.
Turkot ucichnął.
„To do nas przyjechali!” – pomyślała karbowa. Lecz kto przyjechał? – odgadnąć nie mogła.
W tym samym czasie pani Wichrzycka, wracająca z oficyny do pałacu, zobaczyła przed bramą wielką bryczkę, konie spasione jak gałki, a na koźle woźnicę ubranego po chłopsku, lecz wygolonego po księżowsku. Z bryczki tej wysiadła jakaś jejmość i bardzo rezolutnie szła ku drzwiom pałacu.
Była to ciocia Andzia, która poznawszy w Wichrzyckiej osobę swojej kondycji zwróciła się przede wszystkim do niej z rekomendacją i pytaniami.
– Jestem Anna Stokowska – mówiła prędko. – Dowiedziałam się, że tu są dzieci pana Jana: Anielka i Józio. To moi siostrzeńcy…
– A!… – szepnęła pani Wichrzycka, robiąc dyg z pochyleniem głowy na bok.
– Właśnie jechałam na folwark, aby dzieci przewieźć do siebie, ale spotkałam w drodze tamtejszego karbowego, który mi powiedział, że one są tutaj. Niech sobie pani wyobrazi, że człowiek ten z całym dobytkiem folwarcznym – jedzie do państwa.
– Wiem… jego żona pilnuje chorą Anielcię – przerwała Wichrzycka – bardzo ordynaryjna kobieta, którą gdyby nie opór pani baronowej… „Baronowa?” – pomyślała ciotka, a potem rzekła głośno:
– Chciałabym widzieć się z panią baronową. Podziękuję jej za opiekę nad dziećmi i zabiorę do siebie.
Pani Wichrzycka pokręciła trochę głową, ale nie odpowiedziała nic.
Wprowadziła ciotkę do pokoju, sama zaś poszła uprzedzić baronowę o zamiarach przyjezdnej. Ciotka Andzia usiadła na aksamitnej kanapie i usiłowała zabić czas, przypatrując się cackom na stolikach albo obrazom, między którymi był portret mężczyzny w mundurze intendenckim.
„Bogata bo bogata – myślała. – To on był baronem… Ale czego ona chce od dzieci?… Kto ją o nich zawiadomił?… Ha! widać miłosierna kobieta…”
Wtem cicho otworzyły się drzwi i do salonu weszła właścicielka Pałacu. Mogła mieć około lat czterdziestu, była dobrego wzrostu, śniada, z czarnymi, bardzo żywymi oczyma. Rysy jej grube i namiętne zachowały jednak i dziś ślady piękności.
„Żydówka?…” – przemknęło przez głowę cioci Andzi. Podniosła się jednak szybko z kanapy i złożyła wchodzącej głęboki ukłon.
Baronowa serdecznie ścisnęła ją za rękę.
– Pani jest ciotka Anielci i Józia? – spytała.
– Tak – odparła przybyła.
– Siądźmy, proszę… Pani jest bliską krewną biednej?…
Ciocia Andzia nagle posmutniała.
– Podobno w ostatnich czasach – mówiła baronowa – ona mieszkała w domu pani… Tam także…
Biedne dzieci…
– Właśnie chcę pani podziękować za jej zacną opiekę…
– O, to był mój obowiązek – przerwała baronowa prędko.
– Przyjechałam też, aby dzieci zabrać… Bo ja w tych dniach – mówiła ciotka z odcieniem zakłopotania – otrzymałam miejsce u jednego zacnego kanonika…
Baronowa poruszyła się na kanapie.
– Ale że to człowiek dostatni i bardzo dobry, więc pozwolił mi sprowadzić dzieci do siebie. Wypłacił mi nawet pensją za kwartał, aby im kupić, co potrzeba…
– Nie wydaje mi się to miejsce stosownym dla dzieci, nawet tymczasowo -rzekła baronowa.
– Przysięgłam Meci, że ich, biedaków, nie opuszczę – przerwała prędko ciocia – i dotrzymam słowa. Majątku nie mam już od dawna ale praca moja wystarczy nam, a poczciwy kanonik..
– Pani zdaje się nie wiedzieć o tym, że mnie pań Jan upoważnił do przewiezienia dzieci tutaj. Przeczyta pani list. Zresztą on sam żal parę dni przyjedzie…
Ale choćby nawet pań Jan nie nadał mi tych praw, to jeszcze niej mogłaby pani tak prędko zabrać dzieci, bo Anielka jest bardzo chora…
Ciotka spuściła głowę.
– Mamy tu dwu lekarzy – mówiła baronowa – w razie potrzeby możemy mieć ich więcej, choćby najznakomitszych w kraju. Anielka znajdzie wszelkie wygody.
– Więc ja – przerwała ciotka nieśmiało – mam już opuścić chore dziecko siostry?…
– Ależ nie!… – pochwyciła baronowa, wyciągając rękę do ciotki. – Ja właśnie liczę na to, że pani u nas jakiś czas zabawi.
A widząc wahanie się ciotki poczęła nalegać.
– Bardzo panią proszę!… W domu moim panuje staropolska gościnność, tym bardziej dla osób… życzliwych… Znajdzie tu pani oddzielny apartament dla siebie… Będzie pani czuwać nad Anielcią…
Ciotka była zakłopotana.
– Doprawdy, że choć żal mi odmówić, nie śmiem jednak nadużywać uprzejmości pani…
– Niech pani dom ten uważa za własny, a mnie za… za szczerą przyjaciółkę.
Zresztą pani wie, że nie ma w kraju dwóch rodzin, które by nie były spowinowacone ze sobą. My wszyscy jesteśmy krewni…
Ciotka, zdziwiona i wzruszona – uległa. Napisała do kanonika prosząc go o urlop na parę dni, a następnie udała się do pokoju Anielki.
Karbowa poznawszy ciotkę Andzię zawołała: „ooo!…” – i rzuciła sie jej do kolan. Anielka popatrzyła na nią, uśmiechnęła się smutno i znowu przymknęła oczy.
– Jakże się masz, Anielciu? – spytała ją ciotka.
Dziewczynka milczała.
– Niczego! – odparła za nią karbowa. – Są tu przecie dwa doktory. A jak jeść dają!… byle człek przełknął… Ino, że jest ciemno i nie ma na czym siedzieć, więc kuczy się noma. Ja już nawet zapomniałam w tej ciemnicy, jak świat wygląda. A jeszcze mi mego żal…
– Toteż jedźcie sobie, moja Ząjącowa, a ja teraz przy Anielce posiedzę.
Spotkałam w drodze waszego męża. Jedzie tu z całym gospodarstwem…
— Zdurzał, para, czy co?… – krzyknęła karbowa – A jakże on dom ostawił?…
– Tego ja nie wiem, ale zdaje się, że jego tylko co nie widać.
Wyjdźcie na podwórze, a pewnie się z nim spotkacie…
Kobieta wyszła, ślizgając się na posadzce, i ledwie trafiła do sieni.
– To ci pałac, o Jezu! i za tydzień by go nie obszedł po wszystkich kątach… – szeptała.
Gdy zostały obie z ciotką, Anielka otworzyła oczy.
– Ciociu, ja chcę usiąść.
Ciotka uniosła ją i oparła na poduszkach, a widząc, że mimo to dziewczynka siedzieć nie może, objęła ja wpół i rękę jej położyła na swojej szyi.
– Żeby ciocia wiedziała, jaka ja chora…
– To przejdzie, moje dziecko. Jutro już ci będzie lepiej, jak tylko lekarstwa zaczną działać.
– Tak?… – spytała dziewczynka całując ją. – A ja myślałam, że już umrę…
Ciotka oburzyła się.
– Fi! moje dziecko… Któż znowu mówi takie rzeczy?… Przecież niejeden choruje… Ja sama ile razy!…
– Tak mi tu było smutno… Nikogo przy mnie nie ma… Ani mamy… O, żeby się choć mama nie dowiedziała o tym!…
Ale i ta krótka rozmowa wysiliła ją. Dziewczynka położyła się, oblana zimnym potem.
– Ja pewnie umrę… o Boże!…
– Dajże pokój, Anielciu, nie rań mi serca… – przerwała ciotka.
– Kiedy ja się nie boję, tylko… Ja nie wiem, jak się to umiera, i dlatego… tak mi smutno…
Skrzypnęły drzwi i na posadzkę upadła szeroka smuga światła.
Weszła pani baronowa, trzymając Józia za rękę.
– Patrz, Anielciu! – krzyknął chłopiec – jak ja jestem ubrany… Mam buty i kurtkę aksamitną…
– Cicho, Józiu! Jakże się ma Anielcia? – spytała dama stając nad łóżkiem chorej.
Ciotka Andzia pokiwała głową.
– Jeździłem dziś na koniu – mówił Józio – chodziłem z Krzysztofem po ogrodzie… Mama obiecała mi…
Anielka zerwała się.
– Gdzie mama? – krzyknęła szeroko otwierając oczy.
Józio umilkł, pani baronowa cofnęła się od łóżka.
– Gdzie jest mama?… – powtórzyła Anielka.
– Ja mówię o naszej mamie chrzestnej – odparł Józio, wskazując na baronowę.
Anielka upadła na łóżko i zakryła twarz rękoma.
Scena ta zakłopotała ciotkę Andzię, a jeszcze mocniej baronowę, która zapytawszy, czy chora nie żąda czego – wnet opuściła salon.
Zając istotnie przyjechał niekutym wozem, zaprzęgniętym we dwa chude woły. Na wozie umieścił skrzynią i przyodziewek, a z tyłu przyczepił konia i krowę. Osobliwy ten kram parobcy przywitali starodawnym: „Pochwalony!” dworscy lokaje szyderczymi śmiechami, a karbowa okrzykiem radości. Z rozkrzyżowanymi rękoma wybiegła baba naprzeciw męża, ale Zając przyjął ją cierpkim pytaniem:
– No… po chorobę ja się tu przywlekłem?…
– Ooo!… a tożeś się przecie sam jaśnie pani napraszał – odparła karbowa zdziwiona krótką pamięcią męża.
– A cóżem miał robić?
Karbowa obraziła się.
– I nie wydziwiaj, nie wydziwiaj!… Nie lepiej ci to posiedzieć kilo czasu między ludźmi, a nie samemu jak wilk pod lasem?
– A króliki noma przez ten czas diabli wezmą.
– Nic im nie będzie.
– No, a co ja tu będę robił?
– Wypoczniesz se. Takeś zawsze żądał wypoczynku.
– Ale! A gdzie ja tu stanę?… Przecie nie pod bramą, żeby się te parchy lokaje ze mną naśmiewały.
Karbowa złożyła ręce po napoleońsku; pytanie to było najważniejsze ze wszystkich. Gdzie on stanie? Jużci chyba mąż powinien by siedzieć przy żonie. A że żona siedzi w pałacu, więc i on w pałacu. Więc i koń, krowa, dwa woły…
Nie rozwiązałaby tej zagadki karbowa, gdyby nie zjawił się Szmul w biedce. Wychodźcy z folwarku powitali go jak Mesjasza i prosili o radę. Żyd nic im nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się. Poszedł do pałacu, a w kwadrans wóz odprowadzono do szopy, konia do stajni, bydlątka do obory i karbowego do oficyny. Tam dano mu obiad i flaszkę piwa. Chłop najadł się, pasa rozpuścił, gębę utarł rękawem, a potem – siadł na ławie – i jak weźmie Płakać!… Aż się szyby chwilami trzęsły…
– Po cóżem ja tu nieszczęśliwy na tę pustynią przyjechał!… A bodaj mnie była pierwej nagła śmierć spotkała!… ani tu pola, ani lasu, ani wody…
Nie powiedział jednak: ani ludzi, ponieważ otaczało go kilkanaścioro służby płci obojej, którzy drwili z rozpaczy biedaka. Jemu też bynajmniej nie o ludzi chodziło, ale o te bagna kochane, czarny las i obdartą chałupę. Beczał i szlochał z pół godziny, aż przyszła pani Wichrzycka i nawymyślała mu. Wtedy powlókł się ku stajni i oborom obejrzeć swój dobytek i zaznajomić się z parobkami. Trochę pogadał, potem legł na słomie. Ale spać mu się nie chciało, więc począł chodzić z kąta w kąt, tęsknić za robotą, za żoną i za folwarkiem. W parę godzin obmierzła mu Wólka razem z pałacem, pięknymi budowlami i wielkim ogrodem, tak że rady sobie dać nie mógł.
Co tu za życie? – mówił do siebie. – U nas to dopiero raj!…
Wybrał się do karczmy, i tam on, człek od urodzenia trzeźwy, pierwszy raz w życiu poznał wielka prawdę, że często dolewany kieliszek jest pocieszycielem strapionych. Gdy wrócił z szynku, nie tęsknił już do swego folwarku, bo miał umysł mocno zajęty. „Co prawda – myślał – to w tej Wólce wesoło. Pałac jak kościół, budynki porządne, murowane. Jest browar, jest gorzelnia, młyn – człowiekowi nie żal na te rzeczy patrzeć. Na obiad dzwonią jak na sumę, a ludzi tyle, co na odpuście. I jeść dają – aż w gardło nie lezie”.
Szedł drogą i zdawało mu się, że go coś podrywa, tak mu było lekko, a w głowie myśli skaczą coraz osobliwsze. Nie trzymały się one jedna drugiej, ale szły szparko jak wicher. Jeszcze nigdy Zając tyle nie wymyślił, choć całe życie miał ochotę do myślenia. W końcu rozebrała go taka radość, że aż zaśpiewał:
Oj! na zielonym kuble
Skikają se wróble…
Dociągnął do obory i zwalił się na kupę słomy. – Jakie tu spanie chrześcijańskie… We śnie zdawało mu się, że go ktoś targa za ramię.
– Kuba! Kuba!… ocknijże się…
– Byś ksy! ksy!… – odpowiedział machinalnie Zając.
– A tożeś ty pijany, bestyjo… Kuba!…
– Daj mi spokój!… Nie widzisz, co robię? – odparł i przewrócił się twarzą do słomy, wywijając nogami.
Obudzić go nie było możności. Spał aż do wschodu słońca.
W pałacu, wieczorem, lekarze jeszcze raz zbadali chorą i w bocznym pokoju złożyli drugie konsylium.
– Więc pan dobrodziej ciągle twierdzisz, że tu nie ma zapalenia płuc? – zaczął Dragonowicz z protekcjonalnym uśmiechem.
– I twierdzę, i jestem przekonany, żeś się kolega uprzedził – odparł szatyn ozięble.
Miara już się przepełniła. Dragonowicz założył nogę na nogę, dłonie splótł, i topiąc królewskie spojrzenie w obliczu młodzika zapytał:
– Przepraszam… ile też pań dobrodziej liczy sobie lat?
Młody szatyn powstał.
– Kochany kolego! – rzekł – mam tyle lat, ile potrzeba do stu obserwacji zapalenia płuc…
Zerwał się i Dragonowicz.
– Mało mnie pańskie obserwacje obchodzą! – krzyknął wstrząsając ręką. – A gdzie pań uniwersytet kończył?…
Szatyn włożył ręce w kieszeń.
– Nie w Pacanowie, szanowny kolego!…
Czerwoną twarz starego doktora oblał piękny karmazyn.
– Ja także nie w Pacanowie! – wykrzyknął. – Ale ponieważ pań liczysz sobie tyle lat życia, ile ja praktyki i – ponieważ nie na jednej ławie nas… tego…
Tu wykonał ręką kilka zamaszystych ruchów z góry na dół.
– Więc upraszam pana dobrodzieja, abyś mnie tytułem kolegi nie honorował… Skończywszy Dragonowicz zostawił osłupiałego doktora na środku pokoju, a sam wyszedł, aby ochłonąć.
Szatyn nie spał całą noc, ale natomiast dużo myślał o tym: Czy postępowanie kolegi Dragonowicza zasługuje na upomnienie ustne, czy listowne, czy tez na wniesienie skargi do najbliższego towarzystwa lekarskiego? Czy raczej brutalne postępowanie kolegi Dragonowicza nie wymaga satysfakcji z bronią w ręku? A w takim razie: Czy w okolicy znajduje sie dostateczna liczba sekundantów?
Na drugi dzień obaj przeciwnicy byli bladzi i jedli śniadanie bez apetytu.
Każdy znajdował się pod wpływem bardzo energicznych i niezależnie powziętych postanowień, które streszczały się w tym, że żaden nie miał z drugim rozmawiać, jak najrzadziej na przeciwnika spoglądać – i jak najśpieszniej koni zażądać. Co też obaj uczynili. Ale ponieważ pani baronowa więcej ufała warszawiakowi niż Dragonowiczowi, wyjechał więc ten ostatni, otrzymawszy sute honorarium. W przedpokoju Dragonowicz znalazł kamerdynera Krzysztofa i zwyczajnego lokaja. Pan Krzysztof kazał ubrać lokajowi pana doktora do podróży, a pan doktor prosił pana Krzysztofa, aby tenże powiedział lekarzowi z Warszawy, że jest chłystkiem.
Krzysztof zdumiał się.
– Pozwoli sobie pań doktor zrobić uwagę – rzekł – że ja tamtego pana mam przyjemność znać i że…
– Cóż to, byliście w jednej restauracji? – spytał Dragonowicz z najwyższą wściekłością.
Wyglądało to na obelgę, ale pań Krzysztof nie stracił zimnej krwi.
– Ja w restauracjach nie przesiadywałem – odparł z godnością – a tamtego pana spotykałem w takich towarzystwach, w jakich pań doktor – nie bywa!…
To powiedziawszy odszedł bez pożegnania, a następnie oświadczył pani baronowej, że stary doktor jest źle wychowany, i że on, pan Krzysztof, nie będzie mu już nigdy robił honorów albo prosi o dymisją.
Tym sposobem młody lekarz stał się panem placu i mógł leczyć chorą bez przeszkód.
Zajął się Anielką energicznie. Całe godziny spędzał przy jej łóżku, sam podawał lekarstwa, wino, dysponował buliony, pukał, słuchał, mierzył temperaturę. Lecz gdy baronowa pytała go, co sądzi o pacjentce, potrząsał głową i odpowiadał stylem kwiecistym:
– Chora przechodzi przez wąską kładkę, z której łatwo spaść i która również łatwo może się złamać. Ale…
W tym miejscu schylił głowę i rozłożył ręce.
– Natura ma swoje środki! – dokończył.
– Więc stan jest rozpaczliwy? – spytała niespokojnie baronowa.
– Do ostatniej chwili nie należy tracić nadziei…
– Kiedy spodziewa się doktor przesilenia?
– W malarii nie ma przesilenia. Jest tylko stopniowe zwolnienie rozwoju choroby i upadku sił, no – a potem wyzdrowienie.
– Czy wypada przyspieszyć powrót ojca chorej? – pytała dama.
– Nie zaszkodzi. Może to nawet wywrzeć pewien korzystny wpływ na system nerwowy.
– A arendarz z ich majątku czy może odwiedzić chorą?… To dobry Żyd… On tak pragnie zobaczyć ją…
– Owszem! – odparł doktor.
Na zasadzie tego „owszem” Szmul uzyskał prawo odwiedzenia Anielki. Miał ją zobaczyć pierwszy raz od kilku tygodni. Uświadomiła go o tym pani Wichrzycka, której Szmul nie omieszkał spytać:
– Z przeproszeniem pani… Czy od tej słabości nie można się zarazić?
– Skądże znowu?
– Bo, widzi pani, ja mam dzieci – i… w tych czasach bardzo wiele interesów.
– A dajże mi Szmul spokój! Sam Szmul chciałeś tam pójść, a teraz boisz się?…
W arendarzu ocknął się duch Machabeuszów, plunął na rękę, przygładził nią włosy i – nieco blady – począł przebierać nogami jak ognisty rumak przed bitwą. Już mieli iść, gdy nagle pani Wichrzycka przypomniawszy sobie coś wzięła z biurka spory flakon i obficie oblała kapotę Szmula wodą kolońską.
– Czy to od zarazy? – spytał kręcąc nosem.
– Od zarazy.
Wyszli. W sieni spotkał ich kamerdyner Krzysztof, który obejrzał arendarza od stóp do głów i zapytał:
– Cóż, pan Szmul dziś uperfumowany?…
– To tak pani Wichrzycka… – odparł Szmul.
W dalszych pokojach zetknęli się z lokajem, który ze śmiechem zawołał:
– A to dopiero zalatuje od Szmula!…
Żyd zmieszał się.
Potem spotkał ich młody doktor i ten znowu począł uważnie przypatrywać się arendarzowi, który pachniał jak ekstrakt wody kolońskiej.
W końcu nawinęła się karbowa.
– Olaboga, Szmulu! – zawołała – a dyć was tak czuć jak samą jaśnie panią…
Arendarza pot oblał. Nie myślał on już o Anielce ani o zaraźliwości choroby, ale o tym, ażeby ukryć swoją hańbę. Zdawało mu się bowiem, że miła woń, jaką dokoła rozlewał, jest występkiem cięższym aniżeli kradzież i oszustwo, za które także wytykają człowieka palcami.
Gdy znalazł się w salonie, gdzie leżała chora, on, taki zwykle sprytny, stracił wszelką władzę nad sobą i pragnął ukryć się choć w mysiej jamie.
– Przyprowadziłam pannie Anieli Szmula – rzekła Wichrzycka.
Dziewczynka uśmiechnęła się.
– Gdzie jest Szmul? – zapytała.
– Ja tu jestem – odparł chowając się za Wichrzycka.
– Aha! Jak się macie, Szmulu?… Nie przywieźliście mi ani razu! listu od mamy… Ja nie wiem nawet, gdzie jest mama i co się z nią dzieje.
W tej chwili ciotka Andzia zaczęła dawać jakieś znaki Szmulowi.
Anielka spostrzegła to i zlękła się.
– Szmulu! – zawołała – gdzie jest moja mama?… Co mu tak ciocia pokazuje rękami?…
– Jaśnie pani zdrowa jest! – odezwał się Żyd zmienionym głosem.
Anielka wpadła w rozdrażnienie.
– Dlaczego Szmul taki niespokojny?… Chodźcie no do mnie, Szmulu!… przysuńcie się…
– Idźcie, Szmulu! – rzekła pani Wichrzycka.
– Chodźcie tu, Szmulu! – mówiła ciotka.
Ale Szmul ani myślał zbliżyć się do łóżka.
– Czy wy boicie się mnie? – pytała Anielka. – Czy ja taka chora, że już do mnie przyjść bliżej nie można?…
– Przepraszam bardzo – wyjąkał Żyd. – Ja nie dlatego, że panienka chora, nie chcę iść, ale dlatego, że ja… troszkę śmierdzę…
Ja tu potem wstąpię – rzekł i prędko wybiegł z pokoju.
Wichrzycka ze śmiechem powiedziała, jako Szmul wstydził się tego, że został uperfumowany, a ciotka Andzia potakiwała jej. Lecz Anielki nie można było uspokoić. Od tej chwili mówiła wciąż, że jest śmiertelnie chora i że mama musi być także chora.
– Już ja pewnie umrę, ciociu – szeptała z bolesną rezygnacją. Niech ciocia modli się za mnie… Może by księdza sprowadzić?…
Ciotka była w rozpaczy.
– Co ty mówisz o śmierci, dziecino kochana?.. Co się tobie nrzywiduje?…
Przecież tu jest doktor, który cię co dzień bada, a jednak nic podobnego nie przypuszcza.
Anielka przez chwilę milczała, a potem znowu szepnęła:
– Zawsze niech mi ciocia księdza poprosi.
Pani Anna była kobietą pobożną i wierzyła w natchnienia.
– Ha, moje dziecko – rzekła – jeżeli chcesz, to ci poproszę księdza.
Wiadomo, ze nieraz Ciało i Krew Pańska prędzej ludziom zdrowie przywracały aniżeli wszystkie lekarstwa. A w duchu dodała:
I jużci lepiej jest umrzeć z Bogiem, jeżeli już tak ma być!
Gdy zawiadomiono panią baronowę, że chora chce księdza, dama bardzo przestraszyła się. Dostała bicia serca, wysłała dwie depesze do pana Jana, ażeby nie zwłóczył z powrotem, i poczęła wypytywać doktora, czy tak straszna ceremonia nie pogorszy choroby dziecka.
– I… nie! – odparł. – Podobny akt może nawet zbawiennie oddziaływać na jej system nerwowy, jeżeli chora sama sobie życzy.
– A jakiż jest stan jej? Czy rzeczywiście rozpaczliwy?…
Doktor wysoko podniósł brwi.
– Proszę pani, natura ma środki, jakich my nie domyślamy się nawet!
Baronowa wniosła z tych wyrazów, że nie ma już żadnej nadziei, wysłała do pana Jana trzecią depeszę i zamknęła się w swym pokoju. W pałacu i na folwarku poczęto mówić, że z Anielka jest źle. W nocy wysłano najpiękniejszy ekwipaż na stacją drogi żelaznej naprzeciw pana Jana. Około dziesiątej rano przyjechał proboszcz.
Zawiadomiono Anielkę i ubrano ją w nową bieliznę. Dziewczynka z zajęciem przypatrywała się swemu kaftanikowi haftowanemu, służbie chodzącej na palcach, łzom ciotki i przerażeniu karbowej. Szczególną jakąś przyjemność sprawiała jej myśl o tym, że wszyscy tak dziś biegają około mej, że ona będzie się spowiadać i że umrze, jakby jaka osoba dorosła! Ciotka Andzia dostrzegła, że Anielka jest spokojniejsza i wcale nie majaczy.
Doniosła jej więc, że lada chwila przyjedzie ojciec.
Tak… A to dobrze! – odparła Anielka.
Przed spowiedzią lekarz zbadał jeszcze raz chorą, zmierzył temperaturę i zamyślił się. Następnie kazał jej podawać jak najczęściej Odmówił nad nią modlitwę głosem zmienionym i prędko wybiegł z salonu, unikając spotkania z ludźmi. Miody doktor powracał właśnie ze wsi do pałacu, gdy pędem przeleciała obok niego kareta zaprzężona w cztery konie. Lekarza coś tknęło i przyspieszył kroku.
„To ojciec chorej! – pomyślał. – Żeby choć zaraz nie wpadł do niej, bo mi całą robotę zepsuje”. I począł biegnąć kłusem.
Ale kareta wyprzedziła go znakomicie. Ledwie stanęła przed gankiem, wyskoczył z niej pań Jan, serdecznie powitał gospodynią domu, która wyszła na jego spotkanie, i zażądał, aby go natychmiast zaprowadzono do córki.
– W tej chwili ksiądz od niej wyszedł! – ostrzegła go baronowa.
Pan Jan zatrząsł się.
– Prowadźcie mnie do niej, niechże chociaż ją zastanę przy życiu…
Na mojej drodze stają wciąż trumny i groby!…
Ciotka Andzia pośpieszyła naprzód; za nią pań Jan i baronowa weszli do salonu chorej.
– Jestem już… jestem, moja dziecino!… – zawołał troskliwie ojciec, biegnąc do łóżka.
Anielka ucieszyła się, choć nie tak gwałtownie, jak przewidywał lekarz.
– O, jak to dobrze, że tatko już przyjechał… Nam tak było źle…
Pań Jan ściskał ją i całował.
– Wiem, że było wam źle na tym przeklętym folwarku, który obecnie sprzedałem. Ale zacna baronowa Weiss dowiedziawszy się…
– Weiss?… – spytała Anielka szeroko otwierając oczy. Przyszła jej na myśl mimo woli podsłuchana rozmowa ojca ze Szmulem.
– Tak, jesteście przecież w domu pani Weiss… – odparł zdziwiony pan Jan.
Teraz Anielka zaczęła przypatrywać się ojcu uważniej – i przy kołnierzu czarnego surduta dostrzegła dwie białe tasiemki.
– Co to?… żałoba?… – zapytała drżąc. – Po kim tatko w żałobie?…
Nagle błysnęła jej jakaś myśl.
– Mama nie żyje!… – krzyknęła zasłaniając rękoma oczy i upadła na poduszki.
Ojciec pochylił się nad nią.
– Anielciu!… uspokój się! – mówił. – Anielciu!… Ani
Dziecko leżało blade, bez ruchu.
W tej chwili wbiegł do salonu doktor. Widząc, że ciotka Andzia zanosi się od płaczu, że baronowa zdaje się być bliska zemdlenia, a pan Jan klęczy, odgadnął coś niedobrego. Zbliżył się do Anielki, wziął ją za puls… Posłuchał oddechu… Anielka już nie oddychała.
Pan Jan ożenił się z panią Weiss w karnawale – i już podobno w wielkim poście został pod pantoflem drugiej małżonki swojej, osoby, jak się następnie okazało, bardzo energicznej. Dała ona władcy serca swego w zamian za piękne nazwisko, wszelkie wygody, ale ograniczyła jego wydatki pozadomowe. Dzięki tajemnej interwencji Szmula pań Jan prawie nie mógł długów zaciągać, a że i sąsiedzi nie bardzo chętnie podejmowali go, zasiedział się w domu żony i – począł tyć.
Józia pieści macocha, lecz pomimo to ujęła wychowanie jego w pewne karby. Rośnie więc na przyzwoitego panicza.
Nareszcie Szmul otrzymawszy młyn od pani Weiss wciąż powiększa swoją fortunę, a karbowy Zając dostał obowiązek w majątku pani Janowej. Szkoda tylko, że nieborak od owej znajomości z karczmą, zrobionej pod wpływem tęsknoty za pustym folwarkiem, zagląda dosyć często do kieliszka i jest źle traktowany przez żonę.