Szanowny Klemens Piołunowicz wtorkowy dzień każdego tygodnia rozpoczynał i kończył uroczyście. Obudziwszy się około 6-tej z rana, dziękował naprzód Bogu za to, że mu dał wnuczkę — Wandzię, i że we wtorek, przed kilkunastu laty, pozwolił mu wygrać siedemdziesiąt pięć tysięcy rubli na loterji. Następnie szedł do swej ukochanej dziewczynki i winszował jej zarówno tego, że się urodziła we wtorek, jak i tego, że bez względu na datę została jego wnuczką. Następnie rozkazywał Jankowi wlewać do prysznica aż dwie konewki wody, którą do ostatniej kropli zużytkowywał. Potem kładł na siebie czystą koszulę, zapalał największą fajkę i bawił się nią aż do wieczora. Wreszcie idąc spać, dziękował powtórnie Bogu i za wnuczkę i za główną wygrane, błagając Go przytem, aby (jeżeli już lak musi być koniecznie) powołał duszę jego w ten a nie inny dzień na sąd szczegółowy, a następnie umieścił ją wraz z fajkami i prysznicem w tym kącie nieba, który kiedyś, po najdłuższem i najszczęśliwszem życiu, zajmie jego Wandziulka serdeczna, najlepsze dziecko na ziemi.
Koronę wtorków stanowiły naukowo-społeczne sesje z gorącą kolacją. Kolacją stawiał gospodarz, posiedzenie zaś organizował niejaki pan Damazy, najznakomitszy mówca w cyrkule IX-tym.
Ani w naukowych, ani w społecznych dyskusjach żwawy starzec zbyt wydatnej nie odegrywał roli, zasłaniając się skłonnością do apopleksji. Rozpraw jednak słuchał uważnie, podnosząc od czasu do czasu brwi wgórę i pilnie bacząc, czy uczynił to w miejscu właściwem. Zresztą dawał dobrą herbatę, dobre wino, dobrą polędwicę i cieszył się nadzieją, że wcześniej lub później obradujący pozwolą mu użyć choć cząstki krociowej fortuny na urzeczywistnienie planów, jakie w jego salonie dojrzewały.
Na ten tylko wypadek rumiany starzec od bardzo dawna ułożył sobie mówkę. Miał on (według projektu) stanąć na środku sali, wydobyć z kieszeni pewien klucz i powiedzieć obecnym: „Panowie! tu jest mój klucz, a tam jest moja kasa; połowę tego, co w niej znajdziecie, zostawcie dla Wandzi, resztę weźcie i… basta!”
Czyby tak zrobił? niewiadomo; pewnym był jednak, że zrobi. Duszę ludzką od stóp do głów zapełniają tego rodzaju pewności.
Dzisiejszy wtorek do godziny dziewiątej wieczorem nie różnił się od poprzednich. Na schodach, jak zwykle, paliła się lampa, a w kuchni, jak zwykle, obok zapachu konfitur i przypalonego masła, rozlegało się parkotanie rzeczy smażonych, syczenie samowara i górująca nad niemi kłótnia kucharki z chłopcem, kucharki z pokojówką, chłopca z pokojówką, a wreszcie wszystkich razem.
Salon był pełen mężczyzn, z których jedni siedzieli na kanapie pod ścianą, inni na kanapie w rogu pokoju, inni na szezlongu, a jeszcze inni na fotelach i krzesłach, rozmawiając między sobą półgłosem. Widno tu było jak w dzień, co niektórzy przypisywali dwom lampom i ośmiu stearynowym świecom, pan Klemens swej wnuczce, rozdającej gościom herbatę, a pan sędzia — obecności pana Damazego.
Gospodarz obchodził wszystkie grupy, tu pytając o zdrowie, tam o politykę, ówdzie o widoki pogody na jutro. Rzucał też okiem na swoją fajczarnią, całował w przelocie zaczerwienioną jak wiśnia wnuczkę i zaglądał od czasu do czasu do przyrządów gimnastycznych w drugim pokoju, z miną człowieka, którego tylko ważność chwili powstrzymuje od wywrócenia dwóch koziołków wtył i dwóch naprzód.
Obecni tymczasem szemrali, jak pszczoły w ulu, akonv panjując sobie brzękiem filiżanek i otaczając się kłębami dymu.
Nagle skrzypnęły; drzwi wchodowe, szezlong umilkł, a na środku sali ukazał się rejent w towarzystwie wysokiego, przystojnego blondyna. Szmer w sali stopniowo ucichł, gospodarz wyszedł na spotkanie nowych gości, a rejent rzekł:
— Pan Gustaw Wolski, malarz! Onegdaj przyjechał z zagranicy, a pierwszą znajomość robi z panem dobrodziejem. Spodziewam, się, że dobrze trafił.
— Stokrotnie obowiązany! — odparł gospodarz. — Wandziuniu! pan Wolski, malarz… Panie Wolski, moja wnuczka, Wanda Piołunowiczówna. Podaj, serce, panom herbatę…
Zrobił się zgiełk, przesuwanie krzeseł i tupanie nogami, zwykle towarzyszące powitaniom. Przybył nowy transport herbaty, i rzeczy wróciły do poprzedniego stanu.
— Zdaje mi się, że już jesteśmy w komplecie — szepnął ktoś.
Pan Damazy odchrząknął, a pan sędzia utarł nos w sposób bardzo znaczący.
— Moglibyśmy zatem przystąpić do dalszego ciągu — dorzucił ktoś drugi.
Gospodarz chciał w tej chwili odpowiedzieć, że dalszy ciąg jeszcze się nie upiekł; szczęściem, zamilkł wporę.
— Ośmielę się zaoponować — rzekł na to pan Piotr — z tego mianowicie względu, że przybył nam nowy członek.
Spojrzenia obecnych zwróciły się ku Wolskiemu, który wyglądał jak człowiek, oczekujący zstąpienia jasności niebieskiej na głowę.
— Damazy, pan Damazy! — szemrano.
Gospodarz uśmiechnął się do wszystkich, sądząc, że tym sposobem bez trudu stanie na wysokości sytuacji; pan Damazy zaś lekko przeciągnął się na fotelu, co miało oznaczać wprawnego mówcę, i rzekł:
— Jestem zdania, że szanowny przybyły najlepiej, najwszechstronniej i najdokładniej obezna się z naturą naszych zebrań, przysłuchawszy się biegowi rozpraw. Z tego to powodu proponuję, abyśmy posiedzenie uznali za otwarte i szanownego gospodarza naszego uprosili, aby na dzień dzisiejszy raczył zająć prezydjalne krzesło.
Gdy umilkł, ………wszystkim się zdawało,
Że to Wojski grał jeszcze, a to echo grało.
— Ośmielam się zaoponować… — zaczął pan Piotr.
— Prosimy, prosimy!… pana Piołunowicza na prezesa! — odezwały się głosy.
— A zatem — pochwycił pan Damazy — prosimy szanownego gospodarza, aby zajął prezydjalne krzesło.
Szanowny gospodarz bliskim był apopleksji; oprzytomniawszy jednak, rzekł nieśmiało:
— A czy nie mógłbym… chodząc?…
— Dlaczegóżby nie? — odezwał się rejent — szanujemy pańskie przyzwyczajenia.
— Ośmielam się zwrócić uwagę, że nie widzę dzwonka — dorzucił pan Piotr.
— Dzwonek!… gdzie dzwonek? — zawołał gospodarz. — Wandziuniu! Wandeczko!… gdzie dzwonek, serce?
Dziewczynka stanęła w ogniach.
— Cóżto? zepsuty? zgubiony?… mów zaraz!
— Proszę dziadzi… dałam go tej chorej pani na górę… co to obiady…
— Kara boska! — irytował się dziadek.
— Można tymczasem uderzać łyżeczką w filiżankę! zaproponował rejent i zażegnał burzę.
Posiedzenie zostało otwarte.
— Czyby szanowny prezes nie zechciał panu Wolskiemu przedstawić w kilku wyrazach ostatecznych wyników naszych obrad? — spytał Damazy.
— Hum!… o ile pamiętam, mówiliśmy coś o potrzebie gimnastyki?…
-— Ośmielam się zrobić uwagę, że na ostatniem posiedzeniu mówiliśmy o budowie tanich mieszkań dla ubogich — przerwał pan Piotr.
Piołunowicz zsiniał.
— I o ubezpieczeniach na życie — dodał pan Damazy.
— O potrzebie otworzenia stacji doświadczalnej — dorzucił ktoś z boku.
— O sposobach podniesienia rzemiosł — dodał ktoś inny.
— Na honor, panie! — szepnął rozpromieniony Wolski do rejenta — nigdy nie myślałem, że nasze kółka towarzyskie zajmują się podobnemi kwestjami.
— I ich urzeczywistnieniem, panie! — szepnął Damazy. Wolski i Damazy spojrzeli sobie w oczy i, jednem ożywieni natchnieniem, wyciągnęli do siebie ręce. Zrozumieli się.
— Przypominam panom, że na dzisiejszej sesji miałem odczytać swój memorjał o pauperyzmie — odezwał się w tej chwili pan Zenon, człowiek, posiadający niewątpliwie najgłębszą wiedzę i najwyższe czoło w Europie.
— Racja! — rzekł Damazy. — Słuchamy.
Wolski patrzył po zgromadzonych z uczuciem niewymownego zachwytu. Z niebieskich oczu malarza tryskało uczucie, które niewątpliwie streściłby w tych słowach: „Znam was od kilku minut, lecz niech mnie djabli porwą, jeżeli za każdego z Was nie dałbym się porąbać na sztuki!”
Tymczasem pan Zenon rozwinął papier i czytał: „Memorjał o pauperyzmie.
„Nie dotykając już kwestji, czy pierwsi nasi rodzice istotnie w początkach rajskie pędzili życie…”
— Proszę o głos!…
— Pan Piotr ma głos! — rzekł Damazy, czując się widocznie powołanym do zastępowania prezesa.
— Ośmielam się zauważyć, że, ze względu na niski stan oświaty u nas, kwestje dogmatyczne należałoby traktować ostrożnie. Słuchamy.
Pan Zenon ciągnął dalej:
— „Zwrócić przecież musimy uwagę na to, że w całem, że tak powiem, paśmie dziejów widnieje czarna nić niedoli i ubóstwa. W Sparcie niewolnik dostawał dwa razy mniej pokarmu, niż człowiek wolny; za Ludwika XIV dziesiąta część ludu żyła z jałmużny, a w Kantonie po dziś dzień tysiące ludzi mieszka na statkach wodnych, karmi się wężami i szczurami, i… niedość na tem, topi nowonarodzone dzieci!”
— Panie prezesie dobrodzieju! — szepnął sędzia.
— Słucham kochanego sędziego — odparł Piołunowicz. — Chciałem spytać szanownego prezesa, ile też może kosztować jego zbiór fajek?
— Około pięćdziesięciu rubli…
„Tamże mnóstwo robotników żebrze na ulicach o robotę.
„W Indjach znowu Wschodnich ubodzy jedzą padlinę i robaki, a w Bengalu pod koniec XVIII-go wieku trzecia część ludności umarła z głodu…”
Tu nastąpił mniej więcej ze trzy kwadranse trwający opis wszelkiego rodzaju nieszczęść, gnębiących rodzaj ludzki. Obecni siedzieli jak na szpilkach, aż wreszcie pan Damazy przerwał:
— Proszę o głos!
— Pan Damazy ma głos!
— Jakkolwiek tak skrzętnie i sumiennie zebrane przez szanownego pana Zenona szczegóły są niewątpliwie pod względem teoretycznym, ekonomicznym, a wreszcie i historycznym, niesłychanie ważne, przypuszczam jednak, że dla zapobieżenia naszej, miejscowej, najbliżej nas obchodzącej nędzy, niewielki przedstawiają interes. Sądziłbym więc, że tę zajmującą i pouczającą część dziejową moglibyśmy na teraz opuścić, a właściwie do następnej sesji odłożyć. Pan Damazy znowu umilkł i znowu
…….wszystkim się zdawało,
Że to Wojski grał jeszcze, a to echo grało.
— Więc mam przejść odrazu do czasów obecnych? — zapytał pan Zenon, usiłując pokryć wewnętrzny niesmak powierzchowną obojętnością.
— Prosimy! prosimy!
Piołunowicz zbliżył się do Wolskiego i szepnął:
— Pan dobrodziej aktualnie maluje?
— Tak jest — odparł z uśmiechem Wolski.
— A Wandziunię moją odmaluje pan?
— Z największą chęcią! — A mnie?…
— Naturalnie!
— Ale w postawie siedzącej, przed tym oto stołem, na którym będzie dzwonek. Każę go zaraz przynieść.
Pan Zenon zaczął:
„Według tablic Ottona Hübnera, w roku 1867 z dziesięciu tysięcy mieszkańców w Belgji dwa tysiące pięćset żyło z jałmużny, w Prusach czterysta pięćdziesiąt siedem, w Austrji trzysta trzydzieści trzy, we Francji dwieście osiemdziesiąt…”
Tu znowu nastąpiła długa, nastrzępiona cyframi mówka, której słuchając, obecni mogli nabrać przekonania, że na kuli ziemskiej jest tylko dwie kategorje ludzi: żebrzący i dający jałmużnę.
— Sądzę, że i to możnaby do następnej sesji odłożyć — przerwał pan Damazy.
— Dlaczego, proszę pana? — spytał mocno dotknięty pan Zenon.
— Dlatego, że, według mojej opinji (której jednak nie śmiałbym narzucać szanownemu zebraniu), cyfry te, aczkolwiek w wysokim stopniu interesujące, nie mają przecież bezpośredniego związku z przedmiotem, który nas obchodzi.
— Za pozwoleniem! — odparł pan Zenon — ja z tych cyfr mogę wyprowadzić wnioski o stanie nędzy u nas.
— Słuchamy.
— Rzecz prosta. Jeżeli w Belgji, naprzykład, na każde dziesięć tysięcy osób dwa tysiące pięćset żyje z jałmużny, to u nas, w kraju bezporównania mniej ucywilizowanym i zamożnym, musi być przynajmniej z pięć tysięcy żebraków na dziesięć tysięcy ludności.
Rejent podskoczył na krześle.
— A to skąd?
— Stąd, proszę pana rejenta, że w kraju mniej ucywilizowanym i zamożnym…
— Dobrze, dobrze! Pozwól pan jednak zapytać się, które z dwóch państw stoi wyżej pod względem cywilizacji: Austrja, czy Belgja?
— Naturalnie, że Belgja.
— A iluż jest żebraków w Austrji na dziesięć tysięcy ludzi?
— Trzystu trzydziestu…
— A więc prawie osiem razy mniej… Rozumowanie pańskie zatem nie wytrzymuje najlżejszej krytyki!…
Pan Zenon stracił resztkę zimnej krwi.
— No, jeżeli tak — zawołał — to będę musiał umyć ręce od spraw, ogół obchodzących!
Zrobił się zgiełk w sali. Gospodarz zaklinał pana Zenona, aby nie wychodził przed kolacją. Pan Damazy wielkim głosem dowodził, że memorjał o pauperyzmie był najznakomitszą pracą literacką w XIX stuleciu, a pan Piotr oponował i panu Zenonowi, i rejentowi, i Damazemu nawet. Wreszcie z ogólnego zamętu wypłynęło postanowienie, na mocy którego rejent, przy odgłosie łyżeczki i filiżanki, przywołany został do porządku, pana Zenona zaś uproszono, aby czytanie swego zewszechmiar znakomitego memorjału odłożył do sesji następnej.
Teraz wyszedł na środek prezes a zarazem gospodarz, i ocierając kroplisty pot z czoła, rzekł:
— Ale, ale… chciałem też panom ciekawą zakomunikować wiadomość.
— Poważę się spytać, czy ma ona związek z celami naszych zebrań? — przerwał pan Piotr i spojrzał po obecnych, jak człowiek, który w danym razie potrafi miecz opozycji skierować nawet przeciw najwyżej położonym osobom.
— Chcę powiedzieć o jednym bardzo ciekawym wynalazku.
— Słuchamy! Prosimy!…
— Będzie tydzień pojutrze — ciągnął staruszek — siedzę ja sobie, panie, w moim pokoju w oknie, z tą oto fajką…
Oczy obecnych skierowały się ku fajczarni. — Patrzę sobie po ogrodach i palę, wtem paf!… fajka mi spadła, i zgadnijcie też, na co?
— Na podłogę!… na bruk!… na ogród!… — zgadywali obecni.
— Nie! spadła ona na czapkę jakiegoś staruszka i ani zgasła, ani się nawet stłukła!…
Pan Piotr, zwyczajem wszelkiej opozycji, chciał przerwać, lecz powściągnęli go inni.
— Ha, myślę sobie, niema co mówić, człowiek opatrznościowy! Proszę go tedy do siebie; gadu… gadu, on chce iść. „Dokąd?” pytam. „Idę po kółko”. „Po jakie kółko?” „A do mojej maszyny?” „Do jakiej maszyny?” „A do takiej, co zastąpi lokomotywy, wiatraki, no… wszystko! Będzie parę szrub, parę kółek, a im mocniej nakręcić ją, tem więcej zrobi…”
Teraz zebranie rozpadło się na dwie grupy: jedni słuchali z uwagą, drudzy z niedowierzaniem.
— „Kto pan jesteś? jak się nazywasz?…” „Jestem Fryderyk Hoff,” mówi, „mam; plac i domek z drugiej strony ulicy i już dwadzieścia lat nad moją maszyną pracuję. Ludzie nazywają mnie warjatem…”
— To jest ważne! — przerwał pan Damazy.
— Wszystkich wielkich ludzi nazywali warjatami — dorzucił rejent i spojrzał na pana Zenona.
— Ośmielam się ostrzec, że może to być tylko zręczna mistyfikacja — dodał pan Piotr.
— Ach, zaraz mistyfikacja! — przerwał gospodarz. —-Człowiek ten wcale nie wyglądał na oszusta. Wandziu! Wandziuniu!
— Słucham dziadzi.
— Powiedz, dziecko, jak ci się wydał Hoff?
— Mnie się zdaje, że… że on jest bardzo ubogi — odparła dziewczynka, oblewając się ponsem.
— Głos aniołka decyduje! — rzekł pan Damazy. — Zresztą oszust nie traciłby całego życia nad jedną maszyną!
— A czy pan dobrodziej widziałeś machinę? — spytał rejent. — Obawiam się, aby to nie było bardzo zwykłe perpetuum mobile.
— Jeszczem nie widział — odparł Piołunowicz — ale zobaczę, bo mnie zaprosił do siebie. Ma ją podobno ostatecznie wykończyć w tych dniach i chce nas wtedy dopiero… powiadam: dopiero wtedy —prosić o protekcją.
Z dalszych części mieszkania doleciał chrzęst porcelany i srebra.
— Szanowny prezesie, proszę o głos!
— Pan Damazy dobrodziej ma głos.
— Sądzę, że będziemy mogli zreasumować rozprawy dzisiejszego posiedzenia?
— Prosimy! Słuchamy! — odpowiedzieli goście, ruszając z miejsc zapewne dlatego, aby lepiej słyszeć.
— Otóż, panowie, przede wszystkiem uprosiliśmy i zobowiązaliśmy szanownego pana Zenona, aby nam na przyszłej sesji odczytał swój godny uwagi memorjał o pauperyzmie. Następnie obeznaliśmy się, powierzchownie wprawdzie i niedostatecznie, z nowym wynalazkiem niejakiego pana Hoffa. Co do tego ostatniego punktu naszej dyskusji, poważyłbym się zrobić dwa przedstawienia: pierwsze jest to, aby dokładnie i wszechstronnie zbadać sam wynalazek, celem przekonania się i upewnienia, czy takowy zasługuje na poparcie. Drugie jest to, aby, po poprzedniem zbadaniu wynalazku, przekonać się o majątkowym stanie wynalazcy, dla ofiarowania takowemu, jeżeli naturalnie okaże się godnym i potrzebnym, pieniężnego wsparcia w formie darowizny lub pożyczki.
— A czy nie możnaby zacząć od tego? — spytał nieśmiało gospodarz.
— Panie prezesie, dopuszczasz się pan wykroczenia przeciwko karności. Uchwały obowiązują wszystkich, a z drugiej znowu strony trudno przypuścić, aby człowiek, posiadający dom i plac, znajdował się w wyjątkowo przykrem położeniu.
— Powoli i systematycznie — dodał rejent.
— Pierwej skończmy z wynalazcą, później przejdziemy do człowieka — uzupełnił pan Zenon.
— Dziadziu… kolacja! — rzekła Wandzia. Goście ruszyli ku drzwiom.
— Za pozwoleniem! — przerwał rejent — a któż pójdzie do owego pana Hoffa zbadać wynalazek?
— Trzebaby wysłać specjalistę — odparł ktoś.
— Pan Piołunowicz mieszka najbliżej — dorzucił sędzia.
— I już go zna.
— A zatem — rzekł Damazy — prosimy szanownego prezesa o zbadanie kwestji na gruncie.
Goście weszli do sali jadalnej i obsiedli ogromny stół dokoła. Pan Damazy coś sobie przypomniał, i zwróciwszy się do pewnej bardzo ponurej osoby, rzekł:
— Pan Antoni dziś głosu zupełnie nie zabierał?
— Nie chcę psuć ogólnej harmonji — odparł spytany, podnosząc do ust ogromny kawał mięsa.
— Poglądy pańskie niejednokrotnie przyczyniały się do ożywienia dyskusji.
— O tyle, o ile!… Mam zwyczaj podejrzywać wszystkich wynalazców o bzika, i nie wierzę, aby ktokolwiek mógł usunąć nędzę ze świata.
— Ale ulżyć, panie, ulżyć…
— Chyba dlatego, aby próżniakom i łotrom uprzyjemnić pobyt na ziemi…
Nie dokończył, był bowiem mocno zajęty polędwicą.
— Proponuję — odezwał się pan Zenon — aby szanownemu prezesowi w czasie wizyty u owego mechanika towarzyszył pan Antoni. Szanowny prezes ma nazbyt dobre serce!
Poprawkę tę przyjęto jednomyślnie.
— Dziadziu! — rzekła w tej chwili Wandzia — dziadziu! proszę do mnie…
— A czego, serce?
— Proszę na minutkę.
— Kiedy nie mogę wyjść; mów głośno. — Czy mogę wziąć rubla z biurka?
— Na cóż to znowu?
— I, nic…
— Gadaj zaraz, mała, co się stało?
— Ta pani z góry nie ma na…
— Aha! weź! weź!…
— Panno Wando — odezwał się Damazy — czyliż nam nie wolno wiedzieć o sekrecie?
Dziewczynka nachyliła mu się do ucha i szepnęła:
— Widzi pan, to jest tak, że tamta pani nie ma na lekarstwo…
— Biedactwo!… A pani jej chcesz dać?
— Ośmielam się zaproponować, aby sprawa biednej kobiety, protegowanej przez pannę Wandę, na najbliższej sesji została przedstawioną — przerwał pan Piotr.
— Tego rodzaju kwestje najlepiej chyba rozstrzygać na miejscu — rzekł milczący dotąd Gustaw i sięgnął do portmonetki.
— I ja tak myślę! — poparł go Damazy. — Panno Wando, racz wziąć tacę do rączki i kwestuj.
Dziewczynka zrobiła tak; pan Damazy na początek położył trzy ruble, i niedługo taca napełniła się papierami bankowemi.
Mała kwestarka zkolei zbliżyła się i do Gustawa.
— To ode mnie — rzekł, kładąc srebrną monetę — a to składam w imieniu mego wuja — dodał stłumionym głosem i położył dziesięć rubli.
Obecni spojrzeli po sobie.
— Musisz pan, panie Wolski, bardzo kochać swego wuja?— szepnął Piołunowicz.
— Kocham go, jak matkę! — odparł Wolski. Wandzia, zobaczywszy taką masę pieniędzy, złożoną dla jej biednej, opuściła rumiane usteczka, poczęła mrugać oczkami zrazu powoli, a potem coraz prędzej, wreszcie rozpłakała się i uciekła.
Obecni powstali.
— Zdrowie gospodarza i jego wnuczki! — zawołał ktoś.
— Niech żyją! — odpowiedziano chórem.
— Panowie! dziękuję wam najserdeczniej — odparł spotniały starzec — a zarazem piję zdrowie naszego nowego przyjaciela, pana Gustawa, i jego wuja, który musi być szlachetnym człowiekiem.
— Drzewo poznacie po owocach — wtrącił pan Damazy — a wuja po siostrzeńcu. Niech żyją!…
Wolski ukłonił się, głęboko wzruszony. Chciał coś przemówić, ale umilkł nagle, jakgdyby wpadł w zadumę. Znajdował się on naprzeciw otwartego okna i patrzył w pomrokę, zalewającą pustkowie. Była już druga po północy, i tylko w dwóch odległych okienkach błyszczało jeszcze światło. Zdawało się Wolskiemu, że w jednem widzi cień szyjącej kobiety, a w drugiem cień pochylonego nad jakimś warsztatem mężczyzny.
Na ten widok przeszyło go dziwnie przykre uczucie. Z jakiej racji? — nie wiedział, podobnie jak nie domyślał się nawet, że jeden z dwóch niewyraźnych cieni należał do Hoffa, drugi do jego córki.
Toast, wzniesiony na cześć pana Damazego, otrzeźwił Gustawa.