Pałac i rudera – Rozdział 7

W pokoju, do którego wszedł Judka, oprócz kilku mocno zbudowanych szaf, małego stolika i kilku krzeseł, nie było nic więcej — a co dziwniejsze, nie było w nim nikogo. Mimo to, Żyd ukłonił się ścianie, naprzeciw drzwi stojącej, i czekał.

— A co tam słychać? — zapytał nagle głos ten sam, co i pierwej.

Pochodził on z małego, umieszczonego w ścianie okienka, w którem jednocześnie ukazała się wyżółkła twarz i szafirowe okulary.

— Przyniosłem pieniądze za naftę — odpowiedział Judka.

— Czy wszystkie?

— Wszystkie. Trzysta piętnaście rubli.

— Od trzystu rubli sześć rubli, od piętnastu rubli trzydzieści kopiejek: to dla Judki — mruczał głos. — A mnie się należy trzysta osiem rubli i siedemdziesiąt kopiejek. Cóż dalej?

— Sklepikarka z Solca już umarła — szepnął Żyd.

— Wieczny odpoczynek!… Trzeba na jej miejsce wprowadzić tę Weronikę z Wróblej ulicy.

— Po tamtej dzieci dwoje zostało…

— Powiedziałem, że trzeba wprowadzić Weronikę… sklep próżnować nie może… Co dalej?

— Z wołami już skończone — mówił Judka.

— Zarobiliśmy co?

— Niewiele: sześćdziesiąt i trzy ruble.

— Od pięćdziesięciu rubli rubla, od trzynastu rubli dwadzieścia sześć kopiejek… dla Judki. Mnie się należy sześćdziesiąt jeden rubel i kopiejek siedemdziesiąt cztery. Co dalej?

— Z procentów przyniosłem dziewięć rubli i piętnaście kopiejek.

— Powinno być piętnaście rubli.

— Nie oddają.

— Będziesz Judka płacił… Ale! a czy z tą magazynierką skończone?

— Komornik był, ale wziął widać rebuches i nic nie zrobił.

— Od kogo on pożycza? — badał dalej głos z okienka.

— Od Abramka, od Millerowej…

— Powiesz im, że jeżeli komornik z magazynierką nie skończy, to oni mi straty zapłacą. Rozumiesz?

— Co nie mam rozumieć? — odparł Żyd, drapiąc się w głowę.

— Ale, ale! pójdziesz mi do ratusza, z tym złotym zegarkiem, co go tu wczoraj ten stary zastawił. To skradziony zegarek… trzeba dać znać.

— Poco dawać znać? — zawołał przerażony Judka. — Straci pan pięćdziesiąt rubli… Wolę ja od pana kupić i dam czterdzieści, to i tak jeszcze pan zarobi…

— Pójdziesz do ratusza…

— Jak to można, żeby taki interes z rąk wypuszczać? — mruknął Żyd.

— Ci, co się pokusom oprzeć nie mogą, upadną i pójdą w odrzucenie. Pójdziesz do ratusza.

W tej chwili zapukano do drzwi.

— Wyjdź, Judka, do Maciejowej i zaczekaj tam. Ktoś idzie…

Za chwilę miejsce Judki przy progu zajęła jakaś ubogo ubrana kobieta z zawiniątkiem w ręku.

— Niech będzie pochwalony…

— Na wieki wieków, amen! — odparł człowiek z okienka i pobożnie pochylił głowę. — A czego to sobie pani życzy?

— Przyszłam prosić łaski pana o trzy ruble — odpowiedziała kobieta z ukłonem.

— Cóż to za węzełek?

— Salopa, proszę łaski pana. Daliśmy za nią, będzie dwa lata, jedynaście rubli i pół kwarty wódki…

— Pokażcie!

Kobieta zbliżyła się do okienka, za którem wkrótce znikł człowiek w szafirowych okularach wraz z salopą.

— Hum! hum! dobry interes, ani słowa… Mole futro zjadły, wierzch zniszczony… Cóżto pani myślisz, że ja na skład przyjmuję starzyznę? Kobieta milczała.

— Dam pani dwa ruble na miesiąc, po miesiącu odbiorę dwa ruble i sześćdziesiąt kopiejek, albo sprzedam salopę. To łach, dłużej trzymać nie można… Zgoda?

— Ha! jużci zgoda, co mam robić?…

— Imię i nazwisko pani i numer domu.

Kobieta podyktowała swój adres i po chwili opuściła pokój, unosząc z sobą dwa ruble.

— Judka! — zawołał człowiek z okienka. Skrzypnęły drzwi, lecz zamiast Judki ukazał się w nich elegancko ubrany młodzieniec.

— Ach! to pan dobrodziej? Przeczuwała pana dusza moja, odgadywała szanowną wizytę…

— A czy dusza pańska przygotowała moje dwieście rubli? — spytał z uśmiechem elegant.

— A czy pan dobrodziej kwiteczek przyniósł? — odparł tym samym tonem właściciel szafirowych okularów.

Młodzieniec zmieszał się.

— Widzisz pan… przyniosłem, ale bez… podpisu ojca, którego… słowo honoru daję, od rana nie mogę…

Okienko opróżniło się, a młodzik za chwilę usłyszał:

— „Jak cześć błogosławionego Prandoty statecznie się przechowała, tak i obrazy jego w wielkiem były u wiernych od niepamiętnych czasów poszanowaniu. Czytaliśmy…”

— Pan sobie kpisz ze mnie! — zawołał oburzony młodzieniec.

— Nie, panie! czytam tylko żywot błogosławionego Prandoty.

— Ależ ja pieniędzy potrzebuję natychmiast!…

— A ja podpisu pańskiego ojca… „Czytaliśmy w przytoczonej powyżej wizycie biskupa Zadzika, że Kretkowski archidiakon…”

— Skądże go panu wezmę? — spytał do najwyższego stopnia rozdrażniony młodzieniec.

— Skąd?… czy ja wiem! Pan może mieć w kieszeni drugi weksel z podpisem szanownego papy, czy ja wiem?

Młodzieniec przeszedł się parę razy po pokoju.

— Pióro leży — mówił głos z za ściany. — Ja nic nie widzę, nic nie słyszę!…

„Że Kretkowski archidiakon sprawił nowy obraz błogosławionego Prandoty, lecz ten, w miejscu wskazanem, nad ołtarzem świętych apostołów Piotra i Pawła, już się nie znajduje…”

Tymczasem elegant zbliżył się do stołu, i szybko podpisawszy weksel, rzekł głosem stłumionym:

— Masz pan! sam go podpisałem… Zdaje się, że to dostateczna gwarancja?

Pobożny starzec zbliżył się do okna i odebrał papier.

— Dobrze, dobrze! Rubli srebrem pięćset na pierwszego stycznia… Dobrze! Czy szanowny pan drobnemi życzy sobie, czy…

— Jakiemikolwiek, byle prędzej!…

— Byle prędzej! Oj, ta młodość, jaka ona niecierpliwa… Proszę… Sto i dwieście… Na Nowy Rok.

— Bywaj zdrów, lichwiarzu! — mruknął elegant, schwyciwszy dwa storublowe papierki.

— Do widzenia, fałszerzu! — odparł spokojnie pożółkły człowiek, chowając weksel.

Tymczasem młodzieńca zluzował Judka.

— Cóżem to chciał powiedzieć? — zaczął lichwiarz — aha!… Masz Judka ten zegarek i idź dziś jeszcze na policją.

— Nie namyśli się pan? — odparł Żydek, biorąc piękny zegarek do ręki. — Ny, dam za niego całe pięćdziesiąt rubli.

— Dosyć!… Licz pieniądze. Należy mi się trzysta siedemdziesiąt dziewięć rubli bez siedmiu groszy.

Nastąpiły rachunki, po których lichwiarz rzekł:

— Możesz iść. Jutro przed ósmą rano bądź już tu, ja przez kilka dni nie mogę być… Ale, ale!… Zapowiedz tam, żeby mi od Hoffa nic nie kupowano, choćby nawet na pół darmo.

— A jak kupią?…

— Jak kupią, to porachuję się z tobą i z Dawidkiem. Dobranoc.

W tej chwili z pierwszego pokoju doleciał odgłos rozmowy.

— Któż tam? — zawołał kapitalista.

Uchyliły się drzwi i weszła czarno ubrana kobieta.

— Idź, Judka! Pani Gołembiowska dobrodziejka, moje uszanowanie!

Konstancja padła na krzesło.

— Takam zmęczona! — szepnęła.

— Ciężkie jest brzemię życia, ale dźwigać je musimy — odparł lichwiarz. — Zapewne pani pieniędzy chce?

— Gdyby można… za moją maszynę…

— Nie trudnię się krawiectwem, droga pani Gołembiowska!

— Kosztowała mnie osiemdziesiąt rubli, dziś oddam ją za dwadzieścia… Nie mamy już nic!…

— Plac kupię — odpowiedział lichwiarz — a właściwie dopłacę, ale maszynę…

— Pan Wawrzyniec wie przecież, że ojciec ani słyszeć o tem nie chce.

— A cóżem ja temu winien? — pytał okrutnik, wychylając się z okienka.

— O, gdyby pan wiedział, jacy my biedni!… Już trzeci dzień jemy tylko chleb i surowe ogórki.

— Moja pani, i ja nie więcej jadałem, kiedym był w pani wieku.

— Ojcu coraz gorzej, coraz mniej przytomny…

— I temu nie winienem.

— Helunia moja prawie że w oczach niknie…

— Sprzedajcie państwo plac, a i na doktora się znajdzie. Konstancja zerwała się z krzesełka.

— Pan nie ma miłosierdzia! — zawołała.

— Ale pieniądze na kupno placu będę miał. Oczy kobiety zaiskrzyły się.

— Panie! powiem ci coś. Ja wiem, że panu ludzie nic nie zrobią, ale pamiętaj, że Bóg jest sprawiedliwy i że cię skarze!

I odeszła ku drzwiom.

— Was już skarał! — wykrzyknął za odchodzącą lichwiarz i cofnął się do swej tajemniczej izby.

Pół godziny upłynęło, nim całkowicie już uspokojony wychylił się znowu i zawołał służącej. Gdy weszła, rzekł:

— Maciej wrócił?

— Wrócił, panie — odparła stara.

— Kilka dni nie będę w domu, Judka mnie zastąpi! Pamiętajcie o drzwiach.

— Dobrze, panie.

— A teraz dobranoc!

Stara zbliżyła się do okienka.

— Czego Maciejowa chce?

— Panie!… czy to prawda, że panicz nasz wrócił?…

— Wrócił, wrócił! — odparł lichwiarz z odcieniem zadowolenia w głosie — i kazał wam pensją podwyższyć…

— Pokornie dziękujemy panu — mówiła Maciejowa, całując w rękę lichwiarza — ale…

— Czegóż znowu?

— Czy nie mogłabym ja panicza zobaczyć?… Taż to już z osiem lat…

— Nie teraz. Kobiety mają za długi język.

— Nic nie powiem, panie mój złocisty, bodajem w ziemię wrosła… ale niech go zobaczę! On taki dobry, przysyłał nam gościńce, kazał się kłaniać, niechże go też choć raz jeszcze przed śmiercią oczy moje ujrzą…

Nastąpiła chwila milczenia, po której lichwiarz zmienionym głosem odparł:

— Chodź, stara!

I uchylił ukryte w ścianie drzwi do swej tajemniczej izby. Był to pokój ogromny i ponury, zapełniony mnóstwem szaf, skrzyń i kufrów.

Stara obejrzała się bojaźliwie dokoła.

— Spojrzyj tu! — rzekł lichwiarz, ukazując na ścianę, przeciwległą oknom.

Na ścianie tej wisiał przepyszny portret dwudziestokilkoletniego młodzieńca, o niebieskich oczach i jasnych kędzierzawych włosach. Twarz ta zdawała się żyć i uśmiechać.

— Patrz, stara, to on! Sam się namalował. Czy poznałabyś go?

— Jako żywo! — odparła kobieta, składając ręce.

— Prawda, że zmienił się, co?… Kiedyś go pierwszy raz widziała, był nędzniejszy od psa, który ma swoją budę, a dziś… on pan, krocie ma, pałac mieć będzie… Nie miał co jeść, a dziś… karmi ludzi przy sobie… ba! i jakich!… Prawda, babo, że się zmienił mój chłopak?… co?…

Gdy tak mówił lichwiarz, oczy pałały mu, ręce drżały, a cała postać zdradzała najwyższe uniesienie. Nie był to wylew uczucia, ale szalonej namiętności wybuch. W tej chwili zdawało się, że cały pokój stanął w potokach krwi. We krwi kąpał się złowrogi pan tego domu i jego okute szafy, w tej samej krwi, która zalała cudnie piękne oblicze młodzieńca.

— Jezus! Marja! — krzyknęła stara. Lichwiarz zatrząsł się.

— Czego ty wrzeszczysz?… — zawołał.

— Ja nie winna, panie! to słońce tak zachodzi!… — odparła przerażona kobieta.

— Głupie słońce i tyś głupia, przesądna babo! mruknął lichwiarz i wypchnął precz kobietę. Wkrótce na wszystko zapadła pomroka nocy.