My, starzy, mówiąc o wypadkach życia codziennego, przypisujemy je woli bożej albo też kapryśnemu losowi; za młodu wierzyliśmy tak samo. Niemniej jednak każdy z nas rozglądał się po świecie, badał ludzi i wypadki i myślał o tym, jakby z nich korzyść dla siebie wyciągnąć. Co prawda, nie mieliśmy też nic lepszego do roboty, bo natłok dzisiejszych teoryj jeszcze nam głów nie zaprzątał.
Wy, młodzi, utrzymujecie głośno, że światem, społeczeństwem i jednostką rządzą nieugięte prawa; wołacie, że tylko pozytywne myślenie, że tylko postrzeganie, doświadczenie i krytyka mogą ludzkość uchronić od błędów – lecz jakże żyjecie sami? Nasze błędy dadzą się jeszcze na upartego wytłumaczyć ogólną wiarą w przypadkowość, niskim stanem oświaty w kraju – lecz cóż wytłumaczy was, którzy niby to od kolebki pozbywacie się złudzeń i połowę życia spędzacie nad nauką?
Mógłbym ci zacytować mnóstwo dowodów ludzkiej niepraktyczności, nieznajomości życia. Ograniczę się jednak na kilku z tego względu bardziej uderzających przykładach, że bohaterami są ludzie teoretycznie wysoko ukształceni, a którzy (o zgrozo!) we właściwym czasie najjaskrawszymi farbami malowali prawo walki o byt w naturze.
Paweł, kandydat nauk przyrodzonych, starał się w naszej okolicy o rękę panny Jadwigi. Bywał u niej nieczęsto, tłumacząc się nawałem pracy; nie przywoził podarunków, nie czytywał książek, nie mówił o swej miłości, ponieważ według niego w tej starożytnej metodzie zdobywania serc niewieścich jest dużo blagi. W zamian za to mówił jej o prawie powszechnego ciążenia brył materialnych; uczył, że miłość jest zjawiskiem, a raczej prawem, obowiązującym nie tylko ludzi, lecz osły, raki, żaby i tym podobne klasy istot żyjących; że człowiek jest przyrodnim bratem, nie zaś synem małpy, jak to mylnie utrzymują studenci niższych kursów. Na pociechę dodawał, że wszystkie nasze kobiety są źle wychowanymi lalkami, i radził pannie, aby rzadziej się modliła, a częściej odczytywała „Przegląd Tygodniowy”.
Po półrocznych w tym sposobie zalotach oświadczył się stanowczo i dostał jeszcze bardziej stanowczego arbuza. Nadto oj ciec panny (człek zresztą dość naiwny) dał mu do zrozumienia, że od dawna już chciał go prosić o przerwanie stosunków. Dziś Paweł zapuścił desperacką brodę i kompozytorskie włosy, ma minę rozbójnika i opinią człowieka wyrachowanego, bezbożnego, egoisty itd., choć znając go bliżej wiem na pewno, że mógłby wszystkim pannom i paniom w okolicy dawać lekcje uczciwości, a na odwrót od nich wszystkich brać lekcje rachunków.
Stefan, filolog, ożenił się przed trzema laty z córką kapitalisty, który młodej parze na miodowe miesiące kupił folwark w moim sąsiedztwie. Jak się tam rządzili, nie wspomnę – dość że tego roku na św. Jan wpadł do mnie młody dziedzic prosząc na gwałt o pieniądze, ponieważ go chcą licytować.
– Dlaczego nie piszesz do teścia? – zapytałem.
– Widzisz, sąsiedzie dobrodziej u – mówi ów teść dał, ale musiałem żonę wysłać do Warszawy i pieniądze się rozeszły.
– Trzebaż było do mnie wcześniej zgłosić się – powiadam – bo obecnie termin za krótki i nie zbiorę całej sumy.
– Widzisz, szanowny sąsiedzie, zwłóczyłem rachując na teścia.
– A no, to jedźże prędzej do teścia.
– Wczoraj już jechałem, panie dobrodzieju, alem pomyślał, że mi bez żony stary nie da, i zawróciłem z drogi. A niechże was kaczki zdepczą z takim gospodarstwem. I to człowiek, który był w uniwersytecie! Przed dwoma laty spotkałem Romana, magistra nauk matematycznych. Przy poznaniu się, jak zwykle, gadaliśmy o tym i owym, a głównie o biedzie między młodzieżą. Roman cytował dużo przykładów na dowód, jak trudno o chleb w Warszawie, a między innymi przytoczył i swoją historią.
Starał się on o posadę między bankierami, nie widząc innej przed sobą kariery. Włożył tedy frak, białe rękawiczki i chodził z patentem od kantoru do kantoru szukając miejsca. Naturalnie, że nie dostał żadnego, i zniechęcony wyjechał na guwernerkę.
Kiedym go zapytał, czy wie, w jaki sposób ludzie szukają posady – szeroko otworzył na mnie oczy, a kiedym wspomniał o protekcji, o układach, o pośrednictwie kobiet, oburzył się.
– A jeżeli na innej drodze nie można dostać posady – rzekłem mu – a zaś mając posadę nie można awansować, cóż pan na to?
– To wolę pójść do szewca niż do kantoru – odmruknął.
Pożegnałem go. Jaka szkoda, że ten dzielny chłopiec dawniej nie dowiedział się o sposobach szukania posady!…
Kiedy myślę o wypadkach podobnych, mimo woli pytam, co u tych ludzi zastępuje miejsce znajomości życia? boć skoro są wrażenia z tej dziedziny zjawisk, muszą być również i jakieś kombinacje tych wrażeń. I rzeczywiście, są kombinacje. Ciągle obijają się nam o uszy wyrazy: szczęście, nieszczęście, uroję plany, moje cele, moja osoba, zdolności, środki, stosunki itd.; również często słyszeć można wcale przyzwoite poglądy na temat życia codziennego – lecz na tym koniec. Jeżeli chłodno zechcesz zbadać, co się ukrywa poza tymi wyrazami i zdaniami, na czym są oparte owe poglądy, przekonasz się, że miejsce pozytywnych wiadomości zajmują złudzenia oparte na złudzeniach i prowadzące do złudzeń, jeżeli nie do zguby. Ogromna większość wszystkich klas społecznych łudzi się co do swych pojęć o szczęściu i nieszczęściu, co do swych planów, swych osób, zdolności i środków, a wreszcie i co do swych obowiązków. Jest to ogólna i w skutkach straszliwa niedoskonałość ludzkiego umysłu, wszyscy jej bowiem w rozmaitym stopniu ulegamy; lecz przekonać o niej ogół jest tak trudno, jak trudno dowieść prostakowi, że powietrze jest ciężkie i że ugniata każdego z nas z siłą 25 000 funtów.
……………………………………..
Inny, podobny Stanisławowi facet, niejaki Adam, dziwił się nie wymownie temu, że on, który miał w szkołach opinią najzdolniejszego, nie ukończył uniwersytetu, zaś jeden z jego kolegów, powszechnie „mułem” nazywany, ukończył z odznaczeniem.
– Za cóż to nazywaliście biedaka mułem? – pytam Adama.
– A za to, uważa pan mój, że bez względu na niedzielę, święta i wakacje po całych dniach robił.
– Ileż też godzin pracował dziennie? – pytam znowu.
– Najmniej po 10 – odpowiada. – A ty ile robiłeś?
– Ja nie robiłem co dzień, nie potrzebowałem robić co dzień! Dla mnie byto dosyć na miesiąc przed egzaminami zabrać się do czytania. Co prawda – dodał pracowałem wówczas średnio po godzin 16!
– Ot, widzisz – rzekłem mu – dlaczego mimo zdolności nie skończyłeś uniwersytetu. Muł uczył się w ciągu roku godzin 3650, ty zaś, według własnego świadectwa, tylko 480, pracował zatem 7 razy więcej i zapewne umiał też 7 razy więcej od ciebie.
– Ale – oburzył się Adam – pan nie bierzesz w rachubę zdolności!…
– Przypuśćmy – odpowiedziałem – że byłeś 3 razy zdolniejszy od niego, to znaczy tylko, że twoje 480 godzin pracy warte są tyle, co j ego 1440, a i wtedy jeszcze wypadłoby, że muł musi blisko 3 razy więcej umieć niż ty!
Oj, młodzi, młodzi! jak często wy zapominacie o słowach pewnego wielkiego człowieka, „że cierpliwość jest geniuszem”, i że nie łatwość zapamiętania, ale wytrwałość cechuje ludzi znakomitych!