Matylda wiąże kokardy bez końca
Supeł być może ostatni
Wyznaję. Wróciłam nad ranem do domu i podcięłam sobie żyły. Dom był wynajęty, a ja całkiem trześwa. Popatrz… czerwona strużka życia powoli sączy się ze mnie. Czy widzę więcej?
Nazywam się Matylda i świadomie dekonstruuję, choć często o moim życiu decyduje przypadek. Chwileczkę. Przecież to miała być wesoła opowieść. Takie jednak zdarzają się rzadko. Może zacznę od willi. Dawnych, przedwojennych, które onieśmielają szlachetnością dawnych czasów. To wille czarodziejki. Opowiem wam o nich bajkę. Kto wie czy nie będzie śmieszna?
Wille czarodziejki mieszkały na przedmieściach zabawnego miasta i kradły słońcu pocałunki. Rozgorączkowana Okrągła, tak wille nazywały słońce, bezskutecznie wysyłała je do Mądrego Księżyca i zniecierpliwiona uporczywym czekaniem, paliła z rozpaczy Ziemię. A Księżyc nigdy nie odpowiadał na jej promienne podarunki, bo zwyczajnie nic o nich nie wiedział. Każdy pocałunek przechwytywały przecież wille.
Myśli skaczą, rozbiegają się jak po torach kolejowych, prowadzą we wszystkich kierunkach, gdzieś, ale naprawdę donikąd. Wiem… Ta historia przestaje mieć jakikolwiek sens. Ale tak zwykle dzieje się z historiami. Nawet jeśli się zaczynają: dobrze lub żle, nie mają siły, by dotrwać do końca. Człapią się niczym obłąkane, rzucają bez celu.
Ale oto wille czarodziejki stuknęły ceglaną różdżką w kształcie komina i zmieniły w tort miłości taką sobie, pospolitą ulicę blokowiska zapchanego dzieciakami z kluczami na szyjach oraz torturującymi duszę prostopadłościanami-betonowymi pułapkami pseudonauki, gdzie w określonych interwałach gra się w klasy, skacze w gumę albo szuka z chłopakami po piwnicach. Tort ozdabiają różyczki, oblane czerwonym lukrem, symbolizujące miłość słodką, lecz szybką i powierzchowną. Kolejne warstwy wymagają już większej pracy. Przede wszystkim jednak przebicia się przez obce sobie dwa wnętrza, cierpiące więc egoistyczne.
Blada dziewczynka z czerwonym tornistrem ciągnie brązowy worek na buty. Wraca ze szkoły. Samotnie wchodzi do brudnej, obdrapanej klatki schodowej, popisanej naiwnymi wulgarnymi wyznaniami. Wille czarodziejki patrzą smutno, gdy pisze, kilka lat później. „Nie zapraszałam Was. W ogóle nie chciałam byście przychodzili. Jak zwykle popsuliście wszystko. Niestety nie jestem w stanie Was wyrzucić. Mój mózg zaczyna właśnie odbierać na częstotliwościach pozytywnych, chemicznych. Uwielbiam. Jestem coraz bardziej miękka. Niematerialna. Rozlewam się w sobie. Czuję się silna. Piękna. Dobra. Oswajam swoją wrażliwość. Dotykam jej delikatnie, by odkryć, że łapię tylko pierwszą warstwę, za nią stoją następne. Zapraszam je do tańca…”
A prawda jesteście tu i czekacie. Na mnie. Wracam od willi czarodziejek. Zabijam swoją matkę. Oskarża mnie o swoje nieszczęśliwe życie, bo wepchnęłam się w nią przypadkowo, kiedy wcale tego nie chciała. Już niedługo zabiję ojca.Muszę się wyzwolić. Natychmiast. Tylko z czego?
– Matylda! Rusz się… Obudź się wreszcie!
No, i się obudziłam. A potem wciągnęłam kreskę koksu. Z radości, że jeszcze żyję, oczywiście. Całkiem niezły początek dnia, który znowu jest nocą – stwierdziłam. Leniwie spojrzałam na sufit na którym w przypływie dzikiej radości kiedyś napisałam: „Witaj mistrzu. Każdy dzień jest wyzwaniem.” Letarg to stan w którym trwałam przez większość swego krótkiego, acz dość dramatycznego życia. Na przekór powszechnie uznanej logice nie oznacza to, że nie robiłam nic. Wręcz przeciwnie biegałam na wszystkie szkolne kółka zainteresowań: od fotograficznego przez miłośników poezji rycerskiej, aż po młodego chemika, choć nie wiedziałam czym kwant różni się od mola. Życie stawiało coraz wyższą poprzeczkę, w której ta rodzicielska wznosiła się najwyżej.
– Matylda, masz gdzieś wodę?
– Ile chcesz… Po prostu wybierz kolor – mruknęłam, lekko podnosząc się na łokciach. Spokojnie rozejrzałam się dookoła.
– Zobaczmy, kto tu jeszcze został? Zombi jeden, zombi dwa, zombi… Hm, niezła ekipa. Balujemy już trzeci dzień. Zwycięzcy w maratonie zmęczenia. A jutro znowu poniedziałek – stwierdziłam sarkastycznie.
Supeł zaskoczenia na drodze
Zobaczyłam dzisiaj swoją śmierć. Patrzyła na mnie wielkimi czarnymi literami prasowego nagłówka, który sucho obwieszczał: „MATYLDA NIE ŻYJE”. A więc tak umiera się za życia – pomyślałam, odsuwając się z obrzydzeniem od zalanego kolesia w autobusie, który bezkarnie raczył mnie nieświeżymi wyziewami swojego wnętrza. Nagle spojrzałam na szklane drzwiczki, trzymające kierowce niczym w więzieniu. Tym razem inny napis publicznie nakazywał: „Nie ograniczać się.” Co? Czyżbym żyła w kraju marzeń. Wolnym, równym, tak zwanym demokratycznym, gdzie jednostka to byt nadrzędny, której rozwój stymulują ogłoszenia umieszczane w środkach publicznego transportu, aby społeczeństwo było świadome, że nie należy tłumić popędów, woli, zachcianek i ogólnego zapotrzebowania na szczęście.
„Nie ograniczać widoczności” jakże szybko zamglone oczy zweryfikowały moje mrzonki.
Wysiadając na przystanku PRACA TO TU zauważyłam jeszcze, że kierowca w średnim wieku smutno kopcił brązowe cygaretki o wdzięcznej nazwie George Sand.
„Z biedy czy naprawdę go pociągają?” – zapytałam sama siebie i ni z tego, ni z owego zrobiło mi się bardzo smutno. – Czy wie Panienka, że smutek ma kilka poziomów. Najpierw przychodzi ten pierwszy. Czuje Panienka, że coś jest nie tak, chociaż jeszcze nie wie co. Potem pierwsze piętro. Winda jeszcze jedzie, a Panienka nie wie jak wybrnąć z melancholii. Wreszcie ostatnie piętro.
Melancholia dopada Panienkę. Wskakuje na plecy. Trzyma mocno i za nic
w świecie nie chce puścić – mały pokurcz w śmierdzących łachach na czerwonym świetlezłapał mnie za rękę, zmuszając do wysłuchania swoich herezji.
– Panienka to Maria Święta. A ja jestem kobietą, więc puszczaj mnie ty wstrętny staruchu – krzyknęłam, wyrywając się .
Biegnę… Wille czarodziejki załamują swe ceglane dłonie. Biegnę… Wille czarodziejki otwierają migdałowe okna. Biegnę… Nie potrafią mi pomóc.
Supeł dławiący
Beznadziejność. Nuda. Lecę w dół. Piskliwy wrzask obok ogłusza mnie. Zamykam oczy. Cichutko śpiewam. Bum. Spadłam. Rzeczywistość dopada mnie przytłaczając swym ogromnym cielskiem. Nie cierpię sadła. Patrzę z obrzydzeniem na tłuste plamy wegetariańskiego rosołu i… rzygam. Tak po prostu. Przy elegancko nakrytym stole siedzą bliscy mi żywi i umarli. Spoglądają pogardliwie, wystarczająco długo, abym poczuła narastające poczucie winy.
Babcia Hrabina zbliża się do mnie błyskawicznie, wygrażając powyginanym przez reumatyzm palcem o skórze suchej jak wiór. Jej sflaczałe usta oddane wieki temu na złomowisko czasu, zaskakują swoją żarłocznością. Śmieszne. Swoje szpony pomalowała jaskrawo-czerwonym lakierem, a ma przecież ze sto lat. Czyli to prawda. Bez względu na wiek, pragniemy fascynować naszą atrakcyjnością.
Zwijam się w pałąk. Chowam głowę w chude ramiona. Błądzę bez sensu palcem w śmierdzących wymiocinach. Oddzielam wymiętą, sfatygowaną trawieniem marchewkę od żółtego sera. Wuj Zigi dotykając lubieżnie swych sumiastych wąsów, ubabranych od ciągłego żarcia, słodko szemrze mi do ucha.
– Nie przystoi, moja panno. Trzeba jeść. Do ostatka. Inaczej Bóg Ci nigdy w mężu i dzieciach nie wynagrodzi. No, dalej… Serduszko za mamusię. A tu leci samolocik i wątróbka za tatusia.
Zgłupiał czy co. Mam więcej lat niż sądzi. Stary zbereźnik! Nie ma prawa tak do mnie mówić! Nawet nie jest moim ojcem. Bezsilnie tupię nogami. Uciekam na strych. Chowam się w drewnianej, solidnie okutej skrzyni. Nareszcie jestem szczęśliwa. Ja, mała dziewczynka o poważnym spojrzeniu. Najważniejsze, że nie muszę jeść tych wstrętnych ludzi. Tu, w skrzyni kryję się przed dorosłymi. Tu, mnie nie dopadną.
Kocham i nienawidzę. Wszystkich (a nie ma ich wielu) oraz wszystko (a jest tego mnóstwo).
Moje uczynki: te lepsze i tamte gorsze, wynikają z wiecznej kotłowaniny tych dwóch uczuć. One właśnie sprawiają, że w każdym działaniu daję całą siebie, zatracając się w chorej uczcie pożerania. Połykania aż do udławienia, rozrywania palcami kruchego mięsa złożonego z ludzkiego współczucia, litości i egoizmu. Zastanawiam się często jak to było z kanibalami… Czy odmieniec, Inny, Nie-Ich musiał umrzeć, usmażony ku uciesze gawiedzi, gdyż stanowił bezużyteczny przedmiot, niezdolny do przystosowania, wtórnego użycia i wymodelowania, by stać się kopią tych, którzy rzucają się na żer. A co jeśli rośliny też mają rozum i jestemkanibalką, bo wchłaniam tak straszne ich ilości?
Dziś są moje kolejne, nie tak stare, jeszcze, urodziny. Piję zmrożoną wódkę, delektując się samotnością, która należy wyłącznie do mnie. Pragnęłam podarować sobie kobietę. Piękną. O jakiej marzą mężczyśni. Co najmniej większość z nich. Stereotyp papki kulturowej u schyłku wieku. Zrezygnowałam w ostatniej chwili. Postanowiłam objadać się sobą. W moim wieku Janice Japlin i Jimmi Hendrix zaćpali się na śmierć. Ja – nawet nie potrafię porządnie wypalić trawki. Cóż, to dopiero początek roku.
Kostki lodu wygrywają melodię dla bezlitośnie uciskanych grejpfrutów. Zapadam się w sobie coraz bardziej. Ciepło, które daje mi alkohol, przyjemnie rozpływa się w moim zamroczonym wnętrzu, tępiąc wyostrzone zwykle zmysły. Opuszczam ciało.
Jestem niesprawiedliwa. Kogo tak bardzo nienawidzę? Siebie czy współbiesiadników życia? Oskarżam ich o oportunizm, obłudę, wygodę, tak jakbym była lepsza. Ależ właśnie, że taka jestem. Lepsza. Bardziej prawdziwa. Dlaczego więc szamocę się w stworzonej przez siebie klatce i marzę, aby ją wreszcie otworzyć?
Nie rozumiem z jakiego powodu przypomniała mi się powtarzana jakiś czas temu z niedowierzaniem historia guśca, który uciekł niewiadomo jakim cudem z pilnie strzeżonego zoo. Media wszelkiego rodzaju piały nad jego niewiarygodnym sprytem, ponieważ znalazł wyjście i zwiał. Na wolność. Tak po prostu.
Stoję przed lustrem i z uporem godnym maniaczki szukam zmarszczek na jeszcze gładkiej twarzy. Oto winne. Dwie pod lewym okiem. Trzy pod prawym. Nienawidzę! Spirala czasu bezlitośnie zakreśla wokół mnie złowieszcze kręgi, szepcząc bezlitośnie: „Niedługo umrzesz”. Nie mam na nią wpływu. Nie mam też się czemu dziwić. Starość, od momentu zapłodnienia wymierza mi okrutne policzki. Jednak dopiero dziś, nieuchroność jej nadejścia spada na mnie ze straszliwą siłą. – Odejdź. Odrzucam Cię – wrzeszczę. – To Ty, przynosisz strach, ból i śmierć!
Roztrzęsiona, wybiegam na hałaśliwą, obojętną ulicę. Jak szalona, wpadam na drżących, rachitycznych starych ludzi, wlepiając w nich swój oskarżycielski wzrok. Nienawidzę ich. Niecierpię, gdy z siłą godną Herkulesa wpychają się do tramwajów i autobusów; gdy po chamsku rozpychają się łokciami, by załapać się na kawałek plastiku do siedzenia. Postanawiam nie ustępować im miejsca, honorowanego metryką i przyjętymi obyczajami. Czynię tak na złość pogiętym przez czas staruchom, bo mam już dosyć ich ostentacyjnego sterczenia nade mną. Nie pozwolę, by wzbudzali we mnie wyrzuty sumienia. Wytykam na starość język. Nie chcę więcej słychać jej natrętnego dyszenia nad moim uchem. Charczenia życiem na które pracowała w pocie czoła. Nie akceptuję starczych racji, które nieustannie wypluwa, żądając by a priori uznać je za prawdziwe, tylko dlatego, żeONA istnieje dłużej niż ja. Wytykam język na starość. Na jej tragiczne doświadczenia, powtarzane błędy i wielopokoleniowe cierpienie.
Czuję się osaczona. Gwałtownie zrywam się z uzurpowanego siedziska, ciągnąc za hamulec bezpieczeństwa. Autobus stanął jak wryty. Nie zwracając uwagi na gniew pasażerów, którzy boleśnie powpadali na siebie, wyskakuję szybko i lecę na oślep. Byle przed siebie. Jak najdalej od młodych dziewcząt i chłopców uwięzionych wewnątrz staruchowatej, makabrycznej fizycznoŚci. Desperacko wyrzucam wszystkie staruszki i wszystkich starców z mojego pola widzenia, ponieważ już za chwilę ICH czas będzie mnie mocno trzymał w garści i stanę się nimi. Będę staruszką.
Bliska obłędu szukam schronienia w zimnym domu. Daremna ucieczka przed starością wytrąciła mnie z równowagi. Nie poddaję się jednak. Muszę zebrać siły do następnej walki. Do kolejnego biegu. Muszę stąd uciec. Natychmiast. Na szczęście zapadła noc. Otulam się nią szczelnie i biegnę na randkę z samotnością barów pobudzanych sztucznie do radości. Zamieniam się w „mężczyznę”. Teraz będę bezpieczny.
Supeł aptekarski czyli techno-logiczny
Widzę Matyldę. Właśnie wpada w bezimienny tłum otępiałych dzikusów. Tak jak oni porusza się w rytmie nieokiełznanej, industrialnej muzyki przekazującej przyszłość teraśniejszoŚci. Lubię patrzeć jak tańczy. – Kacper! Wiruję! – krzyczy, śmiejąc się szeroko. Zamyka oczy. Jest sama. Nie potrzebuje nikogo. Tak jak każdy z nas. Śmieszne. Jeszcze pół godziny temu ci anonimowi ludzie nie mieli żadnej wartości. W tej chwili ich rozanielone uśmiechy stanowią dowód przynależności do jednej grupy. Czuję, że pigułka działa. Podchodzę do Matyldy. Z euforią pozwalamy się sobie zatopić w świecie chemicznej iluzji, gdzie nie ma lęków i wątpliwości.
– Kacper, naprawdę fruwam. Odlatuję. A Ty? Czujesz coś?
W zwolnionym tempie kiwam głową. Obejmuję ją. Poddajemy się uderzeniom muzyki. Uśmiecha się, a potem delikatnie odsuwa. Rozumiem ją. Pozwalamy się pieścić małej, niebieskiej tabletce o wiele obiecującej nazwie „Archiwum X”. Tak. Chemia daje więcej ciepła niż wpleceni w pajęczynki szarego życia ludzie, nie zauważający niczego, co z ich egoistycznego punktu widzenia nie byłoby użyteczne. Tak. Nieznane składniki z Laboratorium Gdzieś Tam, w którym produkuje się sztuczną przyjemność na chwilę, stają się substytutem naturalnej chemii międzyludzkiej, prawdziwego uczucia. Tak. Wybieram wygodę. Tak! Ciemne apteki cuchnące potem eksploatowanych z energii ciał, gdzie dostępność wszelkich lekarstw na schorowaną psyche umożliwia oderwanie się od nudy i szarej rzeczywistości, wyznaczają szlak mojego życia. Tak. Żyję od piątku do niedzieli. Potem czekam. Cztery długie dni, w ciągu których nikt i nic się nie liczy. Wiem, że wszystko już było. A cokolwiek uczynię lub powiem, nosi znamię powtarzalności, wtórności, powieleniai przeciętności. Dlatego wybieram MOJE życie. Narkotyczne, chaotyczne, pełne błędów i pomyłek. Chcę się o nie potykać każdego dnia, aby wreszcie znaleźć siebie.
Supeł być może początku
Opieram się plecami o zimną ścianę ogromnego, dwupoziomowego mieszkania Kogoś Tam. Nie mam bladego pojęcia, gdzie jestem. Nie interesuje mnie to wcale. Bezmyślnie wlepiam wzrok w pistacjowy sufit ozdobiony ciemnobrązowymi, drewnianymi belkami. O! Teraz staje się szafirowym niebem pełnym gwiazd bawiących się w ciuciubabkę. Wszystko płynie. Nic nie jest stałe. Nikt się nie zatrzymuje. Pozwalam sobie na dziwny smutek. Należy wyłącznie do mnie. Jestem szczęśliwa. Odpływam z ludźmi teraźniejszości do świata, w którym nie ma ani durnej melancholii, ani pytań bez odpowiedzi. Niczego nie żałuję. Radośnie witam Krainę Tymczasowej Euforii, gdzie panuje otwartość, na którą nie stać nas w świecie rzeczywistym. Troski i wątpliwości nie mają racji bytu w tym ekscytującym wymiarze życia, w którym panuje pozytywna, dobrowolna samotność oraz muzyka transu, wznosząca zranioną, boleśnie poobijaną duszę na absurdalne, nihilistyczne poziomy istnienia. Dla odważnych i tchórzy. Dla ciekawskich i ograniczonych. Dla wrażliwych i tępych.
Gwałtownie zadrżałam. Coraz częściej zalewają mnie fale zimna i gorąca. Niby przyjemne, trochę przerażają, niezmiennie oddalając od znienawidzonej rzeczywistości. Dzisiejszej nocy wzięłam dużo. Znacznie więcej niż normalnie. Dwie tabletki ekstasy. Pół grama niezłej kokainy.
Zmierzam ku samodestrukcji. Podświadomie oskarżam o to smutek, który siedzi we mnie i nie chce się ruszyć. Choć bezlitośnie obnaża hipokryzję optymizmu, którym tak skutecznie kipię na zewnątrz, kocham go właśnie za to: za szczerość. Nie chcę, by odchodził. To on właśnie sprawia, że czuję każdą nić życia, z których Stwórca niewiadomego pochodzenia szyje dla mnie wieczystą togę. Mój smutek to specjalne znamię. Piętno nadwrażliwości, które niczym niegojąca się blizna, odradza się ciągle, bym nie zapomniała żyć z całych sił, aż do nieskończoności. Najintensywniej i najsamotniej.
Biorę, ponieważ tak wymykam się z łap rzeczywistości, rutyny, codzienności oraz ludzi wciąż porządkujących swoje i tak poukładane życia. Zadziwiam siebie. Tak doskonale potrafię funkcjonować w nastawionym na zysk i konsumpcję społeczeństwie. Roześmiana dla innych, umieram jednak tam w środku. Każdego dnia. Każdej godziny.
-Matylda, próbowałaś królowej elegancji? To Channel. Najbardziej na topie. Podzielę się z Tobą – obcy głos wtargnął na moment do mojego zamkniętego wymiaru. Kiwam potwierdzająco głową i uśmiecham się do Bidy, mojego pierwszego dealera, obdarowując go ciepłem, którego mam zbyt wiele. Po chwili szara tabletka zaczyna powoli mieszać się ze śliną. Nieustanie oblizuję wargi, by pojawiło się jej więcej. „Rozpuszcza się w ustach, a nie w dłoni”. Klasycznyslogan reklamowy przyplątał się nie wiadomo skąd.
Czuję ostry ból w klatce piersiowej. Drętwieją mi dłonie. Coraz szybciej oddalam się od wymęczonego tańcem ciała, zapadając się każdym centymetrem siebie w otchłań leniwej przyjemności. Subtelnej delikatności. – Adaś, czy tak wygląda niebo? – pytam jeszcze fruwającego obok mnie bohatera Akademii Pana Kleksa, teraz pośrednika przyjemnościami. Zamykam oczy i umieram. Szczęśliwa.
Supeł nagminny równie zapętlony
Już noc, a ja ciągle nie mogę zasnąć. Mija kolejna godzina. Myśli plączą się bez sensu, gubiąc wątek i przyczynę, z której powstały. Często wyobrażam sobie, że sen to okrutny złodziej czasu. Przychodzi mamiąc mnie obietnicą przeżycia nieznanego, przekroczenia granic niewyobrażalnego. Świadoma mogę przecież czytać, rozmyślać, kochać się, a – ostatnio – zapominać o istnieniu chemicznych przyjemności. Wiem też, że nie jestem w stanie zrezygnować ze snów. Tych ciemnych, strasznych koszmarów, które przychodzą gdy weźmie się za dużo oraz jaśniejszych, dzięki którym delikatnie dotykam podświadomości i próbuję ją karmić rozpasanymi myślami. Pewnego dnia przyszła do mnie iluzja. Walnęła mnie mocno w głowę. Zrozumiałam. Pojęłam. Mój zaćpany łeb wiedział w końcu o co biega. Odeszłam od narkotycznych pseudoprzyjaciół, by realizować się w życiu dorosłych, których nienawidzę. Czy już sprzedaję siebie? Rano, w prawie pustym tramwaju, dwóch szesnastolatków paliło trawę. Chichotali, obnażając swoją niedojrzałość. Byli z siebie tacy dumni. Czy im zazdrościłam? Wolę opadać. Wpadać. Zapadać się w sobie i znikać. Staję się wtedy niewidzialna. Przezroczysta. Całkowicie niesłyszalna. Tak przynajmniej mi się wydaję… Teraz jestem fragmentem. Za chwilę będę całością. Kim JESTEM?
* to nie jest moja autobiografia, zbierznośc imion jest zupełnie przypadkowa:))