Świat to labirynt, teatr, sen… Która z koncepcji mówienia o świecie przez literaturę jest najbliższa Twojemu sposobowi postrzegania rzeczywistości?
Erich Fromm w swoim dziele „O sztuce miłości” napisał: „Wielu ludziom wydaje się, że poznali siebie i swoich ukochanych do końca. Ale to nieprawda. Żadne z nas nie jest w stanie poznać do końca ani drugiej osoby, ani samego siebie. Jesteśmy wszyscy jak studnia pełna nieskończoności”. I dlatego chyba nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na postawione tu pytanie; chyba jeszcze nie wiem, jaka naprawdę jestem, a droga do poznania siebie jeszcze długa i kręta. Jednak spróbuję przejść się kawałek tą drogą i zastanowić się, czym dla mnie jest świat: labiryntem, teatrem czy snem.
Labirynt to symbol zagadki, poszukiwania, błądzenia. A czymże jest świat i życie, jak nie zagadką i błądzeniem? Jako labirynt więc jawi mi się świat rzeczywisty, ten, który mnie otacza, na pozór prosty i zwykły. Postawione tu pytanie dotyczy jednak koncepcji mówienia o świecie przez literaturę. Gdzie więc szukać świata-labiryntu w literaturze? Zanim wyjdę na spotkanie z literackimi bohaterami oraz literackimi opowieściami o ich poszukiwaniach i błędach, chciałabym przytoczyć krótki cytat z wiersza Jerzego Lieberta, który wprowadzi nas w świat labiryntu:
„Uczyniwszy na wieki wybór,
W każdej chwili wybierać muszę”
Moja interpretacja tych słów jest następująca. Ów wybór czyniony na wieki dotyczy systemu wartości, życiowych aksjomatów. Ale czy zwalnia nas od kolejnych wyborów? Człowiek to nie robot i wybór pewnych pryncypiów nie oznacza „zaprogramowania”. Wciąż stajemy wobec alternatywy: pozostać wiernym przyjętym zasadom czy uczynić wyjątek i od nich odstąpić. A może zweryfikować poglądy, zmienić hierarchię wartości? Ciągle więc stajemy na rozdrożach i musimy dokonywać wyborów, szukać uzasadnień dla wytrwania w wierności swoim zasadom lub usprawiedliwień dla kompromisów.
Moim zdaniem atmosferę świata-labiryntu najlepiej oddaje powieść i zagubieni w powieściowej rzeczywistości bohaterowie. Dobrym przykładem mogą tu być utwory Stefana Żeromskiego ukazujące świat przełomu XIX i XX wieku oraz ich bohaterowie szukający właściwej drogi w życiowym labiryncie. Na przykład Cezary Baryka – pozbawiony naturalnego środowiska, w którym wychował się i wyrósł – najpierw staje się sympatykiem rewolucji, potem zarażony przez ojca marzeniem o szklanych domach postanawia jechać do Polski, tam rozpaczliwie szuka dla siebie miejsca i życiowego celu, miotając się między familijną atmosferą szlacheckiego dworu w Nawłoci, „organiczną pracą” dla reformatora Gajowca a radykalnymi pomysłami komunistów. Końcowa scena powieści wcale nie oznacza ostatecznego wyboru, ukazuje tylko Cezarego, który wkroczył w kolejny korytarz życiowego labiryntu, a przecież daleka jeszcze przed nim droga… Bohaterem poszukującym swej drogi wlabiryncie jest też młody, zapalony idealista Tomasz Judym z „Ludzi bezdomnych”. Nie chce iść na żadne kompromisy, pozostaje wierny swym ideałom. Wybiera drogę trudną, która nie wiedzie go ani do ukochanej Joasi, ani do rodzinnego szczęścia, która wymaga poświęceń i wyrzeczeń. Wierzymy jednak, że dotrze do wytyczonego sobie celu, bo drogowskazem będą mu jego życiowe pryncypia.
Ale w labiryncie świata można się również zgubić, o czym świadczą losy bohatera „Granicy” Zofii Nałkowskiej, Zenona Ziembiewicza. Jako człowiek niezdecydowany, słaby psychicznie, nie potrafił wyznaczyć sobie własnej drogi, pozwalał sobą manipulować innym ludziom pchającym go w kolejne ślepe korytarze. I w ten sposób znalazł się w sytuacji bez wyjścia, co – jak wiemy – skończyło się dla niego tragicznie.
Czy ten sposób postrzegania rzeczywistości jest mi najbliższy? Z pewnością jest bardzo bliski zarówno mnie, jak i każdemu innemu człowiekowi, gdyż – jak już wspomniałam wyżej – jest to sposób postrzegania naszego zwyczajnego świata, tyle że z uwzględnieniem jego złożoności i zawiłości. Świat-labirynt to symbol mojej codziennej wędrówki przez życie, pełnej wyborów i wahań. Zanurzenie się w literaturze jest dla mnie natomiast – że tak to sformułuję – przeniesieniem się w tym samym wymiarze, ale w zupełnie inną rzeczywistość. Użyłam takiego porównania, gdyż ułatwi mi to wyjaśnienie, czym jest postrzeganie świata jako snu, gdyż o tym chciałabym teraz napisać.
Lubię postrzegać rzeczywistość jako sen. Staje się ona wtedy bogatsza, takie chwilowe zapominanie się jest jakby furtką do spełnienia marzeń. Może to dlatego, że jestem osobą „zaprzyjaźnioną” ze swoimi snami, nawiedzaną co noc przez bajeczne historie. Lubię moje sny, zwłaszcza w chwilach gdy życie szaro przetacza się dzień za dniem. Wtedy też lubię ubarwiać sobie świat, przenosząc się do krainy prozy Brunona Schulza, a potem włóczyć się po świecie i patrzeć nań przez pryzmat tych cudownych opowieści: wierzyć, że gdzieś odnajdę kawałek starego, zużytego już czasu i wykorzystam go sama, nic nikomu nie mówiąc o tej wspaniałej przygodzie; patrzeć na „balkony wyznające swą pustkę niebu”, odczuwać soczystość i „babskość” lata. Tak, postrzeganie świata jako snu jest czymś niezwykłym, jest w tym jakaś przeogromna magia i tajemnica dostarczająca niesamowitych doznań, tak samo jak czytanie książek i wierszy nasączonych tą niezwykłą poetyką.
Ku mojej radości wreszcie rozkwitła wiosna. O tej porze roku nie ma milszej rzeczy, jak przechadzać się po lesie z tomikiem wierszy Leśmiana i, bujając w niebycie między jawą i snem, wypatrywać po krzakach dusiołki, niziołki i inne Bajdały. Jedną z ostatnich moich wypraw na pogranicza snu była prozaTadeusza Konwickiego: „Bohiń” – czyli opowieść o czasach, uczuciach i chwilach przez nikogo dokładnie nie spamiętanych, przez co „sennych”, niepewnych, oraz „Kronika wypadków miłosnych” – opowieść – niby realna – o przedmaturalnej miłości Wicia i Aliny, nasycona jednak dziwnymi postaciami dziadów, włóczęgów, jasnowidzów jakby nie z tego świata, a także wtrąceń kogoś obdarzonego jakąś niesamowitą wiedzą. Ponad tym wszystkim zaś…pamiętnik samego Boga.
Ale postrzeganie świata jako snu to nie tylko cudowna bajka życia. Czasem świat wydaje mi się sennym koszmarem, z którego nie ma przebudzenia. Wspaniałą opowieścią o świcie koszmaru sennego jest „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Tę historię Józia, trzydziestolatka, możemy odbierać jako sen, co sugerują już pierwsze słowa powieści: „Obudziłem się o tej porze bezdusznej, gdy noc się jeszcze nie skończyła, a dzień nie zdążył rozpocząć naprawdę”. W takich chwilach faktycznie często zapadamy jeszcze w sen – płytki i nerwowy, czasami straszny, koszmarny. A ludzie dorośli nieraz z przerażeniem stwierdzają w takim śnie, że wrócili do szkolnej ławy i muszą pisać klasówkę lub zdawać jakiś egzamin.
Innym książkowym snem-upiorem jest „Proces” Franza Kafki – makabryczna opowieść o aresztowaniu niejakiego Józefa K. ciąganego potem po urzędach, dociekającego, co się właściwie stało, o co go oskarżono. Niestety ani nam, ani Józefowi K. nie dane się było tego dowiedzieć, bo powieścią Kafki rządzi niesamowita logika snu, z naszą zwyczajną logiką niewiele mająca wspólnego. Postrzeganie świata w ten sposób określiłabym jako doświadczenie zupełnie innego, wyższego wymiaru, lecz w znanej nam rzeczywistości, pośród naszych drzew, domów, przedmiotów, występujących jednak w dziwacznych, niespotykanych konfiguracjach. Jakiś czas temu ten sposób patrzenia na życie był mi chyba najbliższy, stałam się wielką marzycielką, jeszcze bardziej polubiłam Brunona Schulza, a gdy działo się coś strasznego, szeptałam, że może to tylko sen. Obudziła mnie Wisława Szymborska. Obudziła mnie, opisując zwyczajny, codzienny świat, snując zwykłą opowieść o zwykłych rzeczach, jakże jednak wzruszającą, odkrywczą, prawdziwą. Teraz patrzę na życie raz przez pryzmat nierealności, a raz jak na „Widok z ziarnkiem piasku”, w którym „wiatr to tylko nasz wiatr, a woda nawet nie wie, że jest mokra”. Pani Wisława sprowadziła mnie na ziemię, do mojego zwykłego życia-labiryntu, od którego nie należy zbyt często uciekać – za co jestem jej bardzo wdzięczna.
I wreszcie muszę spróbować odpowiedzieć na jedno jeszcze pytanie: czy mój świat to scena, czy życie to gra aktorska?
„Życie to nie teatr – mówisz, ciągle opowiadasz:
Życie to nie tylko kolorowa maskarada”
brzmi jedna z piosenek Edwarda Stachury. Czy rzeczywiście życie to nie teatr? Dalsze słowa piosenki mówiąz kolei:
„Ty i ja – teatry są dwa.
Ty, ty prawdziwej nie uronisz łzy,
Ty najwyżej w górę wznosisz brwi,
Bo ty grasz”
Wydaje mi się, że z tym teatrem jest trochę, jak ze snem, jak z bujaniem w obłokach. Gdy chcemy uciec od świata – zamieniamy się w aktorów, gramy. Innym razem gramy, gdyż życie, sytuacja wymusza na nas tę grę: przyoblekamy nasze twarze w maski i już jesteśmy bezpieczni, dostosowani do otoczenia. Symbolem tego jest przesławna „gęba” z przytoczonej już wcześniej „Ferdydurke”. A jak to jest ze mną? Czy często gram? Jak napisałem we wstępie mojej pracy: nie znam siebie do końca, ale staram się być naturalna, być sobą. Nie cierpię pozerstwa, ale z drugiej strony…subtelna gra na scenie życia wydaje się czasem bardzo pociągająca. W taką grę wprowadza nas często sam teatr, który – prócz tego, że przemawia do nas językiem literackim – oddziałuje również ruchem, gamą barw, dźwięków, światłocieni. Gdy sztuka jest udana, przeżywamy swoiste katharsis i zbliżamy się do duszy bohater. Gdy wychodzimy potem z teatru, wydaje nam się, że „czekamy na Godota” lub że czas odtańczyć symboliczne „Tango”. W dzisiejszych czasach oddziaływać w ten sposób może również poetycka opowieść filmowa. Reżyserem, który chyba najbardziej rozbudził moją „aktorską” część duszy, był Krzysztof Kieślowski. Jego filmy pozwoliły mi odczuć świat na nowo, być przez chwilę Weroniką i słyszeć dookoła siebie cudowną, „niesłyszalną” muzykę Zbigniewa Preisnera.
Na koniec stwierdzić mogę tylko jedno: nie wiem, czy labirynt, czy sen, czy teatr… Gdy już któryś sposób patrzenia na życie połączony z aktualną literacką fascynacją jest mi najbliższy, może go zburzyć lada impresja, mały wiersz, jedno słowo… Tak też raz dzielnie kroczę przez labirynt życia, innym razem śnię o świecie na jawie, by dnia następnego przemienić się w Rachel żydowską i grać.