Kilka dni temu miałem okazję „zaliczyć” kolejne, drugie już po „Ogniem i mieczem” święto narodowe. Chodzi oczywiście o „Pana Tadeusza”, film , o którym było niemal tak głośno jak o ekranizacji dzieła Sienkiewicza. Otoczony zewsząd plakatami reklamowymi i zwiastunami telewizyjnymi stwierdziłem, że powinienem go obejrzeć chociażby dla „zwykłej przyzwoitości”. Jednakże kiedy usłyszałem wypowiedzi krytyków po premierze ( baaaaardzo pochlebne oczywiście) doszedłem do wniosku ,że film musi być naprawdę dobry. Nie potrafiłem się doczekać momentu kiedy wreszcie będę miał wolny dzień i obejrzę to dzieło. Niestety nawał zajęć szkolnych nie pozwalał na kontemplację „Pana Tadeusza”. Jakaż ogromna była moja radość, kiedy okazało się, że ta sama szkoła, która wpędziła mnie niemal w „otchłań rozpaczy” – jak powiedziałaby Ania z Zielonego Wzgórza – okazała się wybawieniem. Otóż pewnego pięknego dnia (dokładniej w poniedziałek) wybraliśmy się, pod czujnym okiem naszego grona profesorskiego do kina „Nowa Wilda” w celu obejrzenia ekranizacji epopei pana Mickiewicza. Po spędzeniu trzech godzin w, nota bene bardzo wygodnym fotelu, na sali kinowej muszę stwierdzić, że w zasadzie było warto. Na szczęście film ten, w przeciwieństwie do „Ogniem i mieczem” nie urósł rangą do obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, w związku z tym wolno go krytykować.
Pragnę powiedzieć na wstępie kilka słów o samym kinie, bo warunki w jakich ogląda się film są dość istotne. O ile mi wiadomo sala została niedawno odnowiona. Pominę wystrój wnętrz gdyż po prostu nie zwróciłem na niego uwagi (tak podniecała mnie myśl, że oto za chwilę stanę się świadkiem wspaniałego widowiska filmowego). Jedyną rzeczą która rzuciła mi się w oczy był fakt, iż kino nie było, co jest dość niesłychane w tego typu miejscach, obskurne.
W moim mniemaniu na plus należy zaliczyć fakt, iż znajdował się w Wildzie sklep z prażoną kukurydzą (lubię sobie coś „chrupać” w trakcie oglądania). Co ciekawe na sali kinowej nie było czuć oleju co niestety ma miejsce w całym mnóstwie kin. Niestety muszę z przykrością stwierdzić, iż toalety były płatne! Jest to zjawisko bardzo popularne w Polsce i przepraszam za wyrażenie idiotyczne. Tak trudno wpaść na pomysł, iż tego rodzaju koszty można wliczyć w cenę biletu. Podobnie rzecz ma się z szatnią. Wiem, że są to poniekąd nieważne szczegóły, jednakże jestem niezwykle uczulony na tego typu sprawy.
Atmosfera w kinie była bardzo dobra. Wszyscy w skupieniu kontemplowali dzieło. Przypadki rzucania „popcorn’em” były sporadyczne. Ciekawe czy to dojrzałość uczniów czy czujne oko profesorskie sprawiły, że było kulturalnie?
Pora przejść do samego filmu. Przedewszystkim warto zwrócić uwagę na obsadę. Ta była iście gwiazdorska. „Boski” Żebrowski w roli Tadeusza, słodka Bachleda-Córuś jako Zosia, piękna Szapołowska – Telimena, no i oczywiście twardziel Linda, ukrywający się pod mnisim habitem oraz prawdziwa perła tego filmu – Rębajło Gerwazy, czyli Olbrychski. Żebrowski już po raz drugi pokazał jak mierny z niego aktorzyna, przy czym w tym wypadku wyszło mu to całkiem nieźle, w końcu Tadeusz nie był postacią zbyt barwną… A Zosia? Cóż debiut… Co mnie raziło to bezustanny, sztuczny uśmiech. Poza tym dykcja pozostawiała wiele do życzenia. Ale jak to mówią „nie od razu Kraków zbudowano”. Reszta głównych bohaterów odgrywana była przez zawodowych aktorów, więc nie można im nic zarzucić. Wręcz przeciwnie. Na słowa uznania zasługuje Daniel Olbrychski. Gdyby to ode mnie zależało przyznałbym mu Oskara. Włożył w tę rolę całe serce i było to naprawdę widać. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w roli Gerwazego. Od tej pory już chyba zawsze tak będę go widział – jako Daniela Olbrychskiego. Tego nie da się wprost opisać słowami. To „zacięcie” na twarzy, kiedy mówił o Jacku, ten gniew graniczący z furią, gdy gotował się do zajazdu Soplicowa. Po prostu coś wspaniałego. Do tego doskonała dykcja. Słuchając go nie dało się absolutnie odczuć, że mówi trzynastozgłoskowcem.
Podobnie z resztą Bogusław Linda. Jednak miał on nieco utrudnione zadanie. Mianowicie wszyscy pamiętamy go jako Maurera z „Psów”. Dlatego, kiedy pojawił się na ekranie wręcz czekało się na: „Co ty wiesz o zabijaniu? Ty stara d… jesteś…”. Jednakże szybko zapomniałem o „niechlubnej” przeszłości Lindy, a to dzięki jego doskonałej grze.
Już dla tych dwóch aktorów warto obejrzeć film, gdyż to, co sobą reprezentują to prawdziwy majstersztyk.
Nie można nic złego powiedzieć o Hrabim, którego gra Olgierd Halski…o przepraszam, oczywiście Marek Kondrat. Jedynie można się „przyczepić” do tego, że Hrabia był człowiekiem raczej młodym ( chyba, że się mylę), jednak nie ma to nic wspólnego z grą aktorską.
Nie podobała mi się natomiast szlachta zaściankowa. W rolę tej wcieliła się cała „śmietanka” aktorów z polskich telenowel i grała co najmniej nienaturalnie.
O fabule filmu trudno mówić. W końcu wszyscy ją doskonale znamy i tutaj reżyser z natury rzeczy nie mógł popisać się inwencją. W przypadku „Pana Tadeusza” została ona nawet okrojona. Oglądając niektóre sceny czułem pewnego rodzaju zawód. Pamiętałem doskonałą „Sędziego naukę o grzeczności”, opowieść o Domeyce i Doweyce, grzybobranie czy w końcu słynny koncert Jankiela. Otóż w filmie scen tych nie uraczymy. O ile jestem w staniezrozumieć pominięcie zbierania grzybów, gdyż nie jest to zajęcie zbyt fascynujące i jako takie byłoby jedynie, jak powiedział inżynier Mamoń z „Rejsu”, dłużyzną, o tyle gra na cymbałach jest nieodzownym elementem epopei.
Podobnie rzecz się ma w przypadku uczty na zamku, podczas której Telimena raczy biesiadników krotochwilą i nic poza tym. A przecież w dziele Mickiewicza zostaje wygłoszonych wiele interesujących przemów podczas uczty.
Z przykrością stwierdzam, że strasznie nie podobała mi się scena polowania na niedźwiedzia. Nie było jakiegoś płynnego przejścia z obławy do samego zabicia bestii. Zdawało się to byś wyrwane skądś i wklejone do filmu. Widz nie jest psychicznie przygotowany na tę, w zamyśle Mickiewicza, dramatyczną sytuację. Niestety napięcie nie zostało umiejętnie zbudowane, ba tam w ogóle nie ma napięcia. Po prostu nagle widzimy błysk, słyszymy huk i dostrzegamy przez dym, leżącego w trawie niedźwiedzia. Jednocześnie zadajemy sobie pytanie co tu się właściwie stało?
Rzeczą która wywarła na mnie ogromne wrażenie była charakteryzacja. (O strojach nie będę pisał, gdyż to się mija z celem. W końcu trudno aby ubrać dziewiętnastowieczną szlachtę polską w stroje wiktoriańskie…). Szczególnie tyczy się to Telimeny. Kiedy widzimy ją po raz pierwszy, kiedy zachwyca się nią Tadeusz wygląda niezwykle młodo. Twarz jej jest wolna od zmarszczek, dekolt obfity. Kiedy jednak Tadzio zwraca afekt ku Zosi na twarzy Telimeny pojawiają się „znaki czasu” , dekolt natomiast w tajemniczy dla mnie sposób traci na rozmiarze. Słowem widz postrzega ją niejako oczami młodego Soplicy, co jest rozwiązaniem ciekawym.
Bardzo cieszy mnie fakt, iż reżyser zakłócił kolejność rzeczy w fabule. Chodzi mi mianowicie o przestawienie początku z końcem, co umożliwiło ujęcie filmu jako odczytu rękopisu „Pana Tadeusza” przez Mickiewicza w gronie przyjaciół. Umożliwiło to dosyć ścisłe zespolenie epilogu (który tu jest w zasadzie prologiem) z całością.
Konkludując pragnąłbym posłużyć się takim, powszechnie przez młodzież stosowanym eufemizmem: „film był średni”. Jednak nie mogę, gdyż byłoby to niezgodne z moimi uczuciami. Obraz ten wywarł mimo wszystko na mnie wrażenie. Początkowo zakrawał na „dzikie romansidło” , później stał się w naprawdę interesujący . Najazd Moskali, bitwa, niezgorsze sceny batalistyczne, które mrożą krew w żyłach. Mimo wszystko jestem daleki od wymawiania imion: „Tadeusz” i „Oskar” w bezpośrednim sąsiedztwie ( no chyba, że obok nich będzie jeszcze Daniel). Wydaje mi się, a nawet jestem pewien, że film ten nie znajdzie uznania Akademii Filmowej. Aby go zrozumieć trzeba albo znać naszą, polską mentalność albo po prostu być Polakiem.