Matematyka zdecydowanie jest moją piętą Achillesową. Na moje nieszczęście nauczyciel jest bardzo wymagający, a na lekcji obowiązuje nas diakońskie prawo. Na dzisiejszej matematyce usłyszałam swój numer z dziennika.
Momentalnie ogarnął mnie paniczny strach, przed oczyma ukazała mi się wizja Kasandry. Podeszłam do tablicy. Miałam wrażenie, iż nad moją głową wisi miecz Demoklesa. Podyktowane mi zadanie wydawało się być niczym węzeł gordyjski. Rozpaczliwie zerkałam na kolegów z nadzieją, że rzucą mi nić Ariany, ale spartańskie wychowanie profesora wykluczało jakąkolwiek podpowiedź. Nauczyciel niczym Cerber wodził po klasie Argusowym okiem. Musiałam liczyć na siebie.
Zmaganie się z zadaniem przypominało męki Tantala. Wydawało mi się, że kolejne cyferki pisane przeze mnie z Herkulesowym wysiłkiem są niczym koło fortuny. Z wielki mozołem udało mi się rozwiązać zagadkę Sfinksa. Spojrzałam na profesora, ale jego marsowa mina i olimpijski spokój nie ujawniały, czy zadanie zostało wykonane poprawnie. Po chwili w dzienniku przy moim numerze pojawiło się złote runo. Zaliczyłam odpowiedź na piąte! Usiadłam w ławce, która dziś była dla mnie niczym pola Elizejskie i obiecałam sobie nie spocząć na laurach.