Anielka – Rozdział dziewiąty

Na drugi dzień po wyjeździe pana Jana gospodarz Józef Grzyb wstąpił do karczmy po wódkę. Zastał Szmulową bardziej niż kiedy zamyśloną i Szmula, który ze złości krzyczał na dziewkę za to, że kieliszek w zeszłym tygodniu stłukli goście.

Ledwie Grzyb stanął w izbie, odezwał się do niego Szmul z ironicznym uśmiechem:

– No, cieszta się, gospodarze! będzie nowy dziedzic…
– Może i tak? – odparł Grzyb i zadumał się.
– Będziecie mieli we wsi gorzelnią, młyn…
– Nam z tego nic, ale wy, Szmulu, wygracie, bo ten młyn, któregoście tak pożądali, weźmiecie w arendę…

Żyd wybuchnął.

– Taki to będzie mój młyn, jak wasz las! – zawołał. – Aj! głupie ludzie, co wyśta sobie narobili…
– Albo co? – spytał zaniepokojony Grzyb.
– Jak to co? Pań dobra sprzedaje Niemcowi, a on zapowiedział, że mnie wygna zaraz z pachtu, a za rok z karczmy…
– No to was, a nom co do tego?…
– To do tego, że już się Niemiec dowiedział, jako wy i połowy tego nie mata prawa użytkować, z czego użytkujecie…
– Ale!
– Jakie ale?… Tu nie ma żadnego ale, tu są tabele… Dziedzic was rozpuścił, bo mu brakło pieniędzy na gajowych i polowych. Robiliście, co wam sie ino podobało, i chcieliście jeszcze po pięć mórg. A teraz – niech ja diabła zjem, jeżeli wy choć po dwa dostaniecie.
– To się zobaczy! – mruknął Grzyb. – Jak nas Szwab zacznie krzywdzić, to się nie damy.
– Kiej on was nie skrzywdzi, ino wy krzywdziliście starego dziedzica. Nowy weźmie tylko swoje, sprowadzi komisarza, naczelnika, a jak który z was złamie mu jedną gałązkę nadto – wpakuje go do kryminału. Aleśta sami tego chcieli – kończył Żyd.
– Bo to prawda?
– Co ma być nieprawda? Przecie w tę niedzielę wyśta najwięcej gadali, żeby się nie godzić albo godzić się na pięć morgów, choć was mitygował Olejarz. Aj! to chłop mądry, ale wy nic a nic rozumu nie mata…

Grzybowi zrobiło sie niedobrze. Miał kupić cztery flasze wódki, ale po tych wiadomościach wziął tylko trzy, a wróciwszy do domu począł chodzić od chaty do chaty i powtarzać, co słyszał.

Inni gospodarze martwili się, klęli lub odgrażali. Byli jednak i tacy, którzy w wieści tej widzieli intrygę Szmula wymyśloną w celu skłonienia ich do łatwiejszej zgody z dziedzicem.

Ale już nazajutrz najwytrwalsi optymiści stracili nadzieję. Od samego bowiem rana przyjechało z miasta gubemialnego aż trzech Niemców i ci zaczęli wieś oglądać. Do dworu nie wstępowali, natomiast obeszli las, rzeczkę i pola chłopskie. Gdy ich we wsi ujrzano, cały tłum gospodarzy, kobiet i dzieci począł za nimi chodzić. Oni nawet nie zważali na to.

Takie postępowanie zatrwożyło gospodarzy.

– Oj, coś idzie na złe – mówił jeden. – Nasz dziedzic, jakeśwa mu drogę zachodzili, to się czasem złościł, a te pludrzyska chichoczą ino między sobą. Widać kpią se z nas…
– A może by którego kłonicą przeżegnać?…
– Ale… Nie widzisz to, głupi, jakie rury przy sobie noszą? Jeszcze by cię zabił, nim byś się zamierzył!

Gdy Niemcy odjechali, nie wstępując nawet do karczmy, gromada po krótkiej naradzie postanowiła wysłać deputacją do dworu. Wybrano trzech najzacniejszych: Grzyba, który w niedzielę odradzał układy, a dziś się nawrócił, Szymona Olejarza, który od początku radził zgodę ze dworem, i Jana Samca, owego kołtuniastego, co nad nim żona przewodziła, ale który miał we wsi najwięcej gruntu.

Grzyb i Olejarz byli na miejscu, ale Samiec siedział w chałupie i kołysał dziecko, wedle rozkazu żony. Poszli więc do niego dwaj deputaci i jeszcze kilku, a za nimi sporo bab. Olejarz opowiedział kołtuniastemu, że idą do dworu godzić się, że gromada i jego, niby Samca, także wybrała na ten cel, jako człeka statecznego. Skończywszy mowę swoją Olejarz spytał:

– Cóż, pójdzieta, kumie?

Samiec wstał od kołyski, poszedł do komory i wyciągnął stamtąd nowiusieńką sukmanę. Ledwie ją wciągnął na jeden rękaw, a żona w krzyk:

– Co ty, kaprawcze jakiś (Samca oczy wciąż bolały), będziesz się tu wybierał?… Ja ci dam podpisy! Ja ci dam zgody!… Siadaj zara i kołysz Zośkę…

Gromada milczała, a baby ciekawie zaglądały przez okna i drzwi. I Samiec jakoś stał, nie mogąc zdecydować się ani na wciągnięcie drugiego rękawa, ani zdjęcie sukmany.

Żona widząc to chwyciła kijankę i dalej prać nią Samca:

– A ty kaprawcze!… a ty kołtuniarzu!… Ty stary dziadzie!… To ty myślisz, żeś se wziął młodą żonę ino na zabawę!… A siadaj do kołyski, kiej ci się dzieci chciało!…

I znowu go to z przodu, to z tyłu, aż mu kołtuny zasłoniły twarz i czerwone oczy.

Chłop w milczeniu sukmanę na drugą rękę wciągnął, kołtuny odgarnął i – jak plunie w garść, jak złapie babę za łeb, jak zacznie obracać!… Chryste, ratuj!… Chustka z niej poszła w kąt, kijanka na półkę, aż dwa garnki spadły na ziemię.

– Dajcież spokój, Janie! – wołały baby.
– Walcie, kumie, póki nie zacznie prosić – radzili chłopi.

Ale Samiec niczyjej rady nie słuchał, tylko wedle własnego rozumienia rzeczy, wyturbowawszy kobiecinę, kopnął ją w udo i cisnął pod żarna. Potem zapiął się, pasem opasał, włożył nowy kapelusz na głowę i rzekł bez śladu gniewu:

– Idźwa do dworu, kumowie, jeżeli taka wola wasza.

Chłopi kręcili głowami i szeptali między sobą:

– Chwat stary!…
– Jaki. to u niego obrót w garści!…
– On by jeszcze korzec pszenicy pod pachę wziął.

Delegaci poszli, baby zostały, a Samcowa zawodziła pod żarnami śpiewającym głosem:

– O, Matko Przenajświętsza Częstochowska, co się to dzieje?… Widzieliśta, moje kumy? A dyć w tego dziada złe wstąpiło!… Bez cztery roki biłam go i ani pisnął, ino słuchał mię, a dziś mi takiego wstydu narobił!… O, po cóżem ja na ten świat przyszła, nieboga!…
– Jużci ma racją – rzekła jedna z bab. – Mnie samej, żeby mnie dopiero mój w piątym roku bić zaczął, byłoby markotno.
– Oj! biednaście wy, Janowo! – pocieszała inna baba penitentkę. – Chłop pokorny to jak wilk, poty grzeczny, póki człowiekowego mięsa nie spróbuje.

Ale jak się już raz porwał, to będzie was bijał co dnia.

Ponieważ było po drodze, trzej więc deputaci wstąpili do Gajdy, który niedawno z furmanką wrócił, i znowu opowiedzieli mu rzecz całą, od początku do końca.

Gajda przeraził się, aż w ręce uderzył.

– O, psiawiara!… O, heretyk!… – zawołał. – Dwa dni temu zdarł ze mnie trzy ruble, tak żem nie miał za co dziecku chleba kupić i siedziało o zimnych kartoflach. A dziś na całą wieś takie nieszczęście sprowadza.
– Komu, jak komu – wtrącił Olejarz – ale wam, kumie, to się urwie.

Gajda sposępniał.

– Ja tam z moich koni żyję, a nie z jego szkody! – mruknął.
– Może się to na dobre obróci – rzekł Grzyb. – Poprosimy dziedziczki, żeby po swego posłała, i podpiszemy układ. Jużci lepiej choćby i trzy morgi aniżeli nic – i jeszcze prześladowanie.
– Co prawda, to prawda! – dorzucił Gajda. – Mam pięć morgów, jakby mi trzy dołożył, miałbym osiem i już by człowieka nie tak w szkodę ciągnęło.
– A co, nie gadałem woma w niedzielę, żeby podpisać?… Potrzebny to nam dziś strach i balamuctwo?… Aleśta wszyscy woleli ciągnąć, aż się urwało – mówił Olejarz.

Gajda wpadł w gniew.

– Urwało się nam, urwie się i jemu, bo jak sprzeda, to nie będzie miał nic! – zawołał. – Wy, Szymonie, gadacie ino, że myśmy ciągnęli. A on to nie ciągnął?… Rozmówił on się kiedy z człowiekiem no bożemu?… Wytłomaczył nam kiedy, zapytał o co?… Nie!… Ino się rozpierał, kpinkował, a teraz ni z tego, ni z owego poleciał do miasta i biedę nam na kark zwozi.
Przeklętnik!…

Gospodarze pożegnali Gajdę i pociągnęli z wolna ku dworowi.

Chłop stał w sieni, zwyczajem swoim trzymając ręce za pazuchą, i patrzył to na ogród, to na długi szereg budowli dworskich, ciągnących się z prawej strony.

– No! – mruknął – będzie nam, będzie i tobie, kiedyś taki pogan.

Niedługo potem Anielka dała znać matce, że trzej chłopi chcą się z nią rozmówić. Matka z trudnością podniosła się z fotelu i wyszła na ganek.

Przybysze ukłonili się do ziemi, ucałowali pani ręce, a Olejarz przemówił:

– Nie róbcież nam państwo takiej suplikacji, wielmożna dziedziczko, i nie sprzedawajcie Niemcowi waszego i naszego mienia. Przecie my od zgody niedalecy i za cztery morgi na osadę podpiszemy układ…
– Co wy mówicie? – spytała zdziwiona pani.
– Jużci to, co cała wieś gada i własnymi oczami widziała. Były tu dzisiaj jakieś trzy pludry, objeżdżały pola…
– Chyba wam się śniło?…
– Ale!… – mówił dalej Olejarz. – Widzieliśmy ich wszyscy, jak szwargotały…
– To może jacy przejezdni?…
– Bogać tam przejezdni! Oglądały wszystko, las i rzekę, i miały ze sobą jeszcze takie patrzydła do patrzenia, co aż nas mrowie przechodziło…

Ochłonąwszy nieco ze zdziwienia, pani zamyśliła się.

– Ja nic o sprzedaży nie wiem – rzekła. – Wróci tu jednak za parę dni mąż, to z nim rozmówicie się. Szkoda jednak, żeście się tak ociągali z podpisaniem układów…
– My sami mówimy, że szkoda – odezwał się Grzyb – ale cóż, kiej z nami dziedzic nie gadał, nawet pary nie puścił. My dla świętej zgody, już byśmy i półczwartej morgi wzięli…
– I… i… nawet trzy! – wtrącił milczący dotąd Samiec, który wstydził się swoich kołtunów i krył je za słupem.
– Zatem, wielmożna dziedziczko, wstawicie się za nami do dziedzica? – spytał Olejarz.
– Ale owszem! Jak tylko wróci, rozmówię się z nim i powiem, że już chcecie podpisać układy…
– Chcemy! chcemy! – zawołali chórem, a Samiec dodał:
– Na grób to im damy ziemi, pludrzyskom, nawet darmo… Ale po co ony mają tu, między nas, włazie… ze swoim szwabskim gospodarstwem!…

Delegaci znowu ukłonili się i ucałowali ręce pani. Po drodze powtórnie wstąpili do Gajdy, i tym razem Samiec pierwszy zabrał głos mówiąc:

– Widzi mi się, moi ludzie, że dziedzic coś kręci, kiej nawet żonie nie powiedział nic o tym, że grunta sprzedaje. A to przecie jej wiano i jak najstarsi ludzie mogą zapamiętać, nie jego, ale onej ojcowie tu siedzieli…
– Na złe idzie! – mruknął Olejarz.
– Jużci, że tak – ciągnął Samiec. – Jeżeli on rodzonej żonie nic nie gada, tylko ze Szwabami rajcuje, to już źle. Szwabska go okpią i choćby chciał się zrzucić ze sprzedaży, to mu nie dadzą.
– Cholera!… – zaklął Gajda.
– Ażebyśwa tak sami do niego pojechali? – spytał Grzyb.
– Na nic! – przerwał popędliwie Gajda. – Już on jak se postanowił sprzedać, to sprzeda, a nie sprzedałby ino wtedy, żeby same Niemcy kupić nie chciały. Ja go znam! On mnie przez dwanaście lat do roboty nie wołał, choć raz i jak było pilno!…

Odeszli zafrasowani gospodarze, a Gajda wystawał przed chatą. Potem, gdy już znikli we wsi, powlókł się ku budynkom dworskim.

Za płotem ogrodowym, naprzeciw tych budynków, na krzakach, aż szaro było od wróbli. Gajda obejrzał się, a widząc, że nikt nie patrzy, rzucił w krzaki kawał drewna. Chmura wróbli zerwała się z wielkim szelestem, przeleciała mu nad głową i usiadła na dachach stodoły, stajni lub obory.

Chłop roześmiał się głucho. Podszedł kilkanaście kroków naprzód i znów spłoszył ptaki. Te, równie jak pierwsze, całym rojem poleciały na budynki.

– Nie sprzedasz ty! – mruknął Gajda, wygrażając pięścią ku dworowi.

Przeszedł wzdłuż całego ogrodu, wszędzie rzucając na wróble; a ile razy widział, że lecą ku budynkom, śmiał się, wyszczerzał zęby i mruczał:

– Oj, nie sprzedasz ty, nie!…

Wróciwszy do chaty wyszukał w komorze spory kawał hubki i położył ją na ciepłym miejscu, aby przeschła.