Bene nati

I

Pomimo mrozu Florian Kulesza, dzierżawca Laskowa, stał na ganku długiego, niskiego domu i bardzo życzliwym wzrokiem ścigał przebywającego dziedziniec młodzieńca w obcisłym ubraniu, w zgrabnej czapeczce i z fuzją na plecach. Ścigał go wzrokiem jeszcze i wtedy, gdy za bramą wśród pól śniegiem zasłanych szedł on drogą, wysadzoną wierzbami, ku lasowi, który z bliska otaczał dwór ogromnym, ciemnym wieńcem. Co mu tam mróz mógł szkodzić, temu krępemu, silnemu człowiekowi z dobrze wypasioną, ogorzałą twarzą, śród której, jak dwa bławatki w piwonię wetknięte, jaśniały śliczne szafirowe oczy! Były to dobre, szczere, błyszczące oczy prostaka, zdrowego na duszy i ciele, z losu swego zadowolonego a życzliwego ludziom, niebu i ziemi. Czy skwar letni palił, czy wichry szalały, czy mróz piekł albo siekły szrony i ulewy, zgoda jego z niebem i ziemią nigdy mąconą nie bywała. One robiły swoje, on swoje: zżyli się i godzili z sobą jak najlepiej. Jeżeli jakikolwiek kaprys nieba i ziemi sprawił nieurodzaj, Kulesza bywał zmartwionym, nie do tego jednak stopnia, aby chorować i rozpaczać. Zaradzał złemu, jak mógł, orał, siał, młócił, rachował, oszczędzał, byleby właścicielowi gleby tenutę uiścić i jako tako z rodziną przeżyć. Przeżył też do lat pięćdziesięciu, co potwierdzało kilka zmarszczek na niskim czole i trochę siwizny w gęstej czuprynie, ale czemu zaprzeczał blask szafirowych oczu i śnieżna białość zębów ukazujących się w uśmiechu. Dla tych oczu i dla tego uśmiechu można było przebaczyć tej twarzy grubość skóry i rysów, niskie czoło, a przede wszystkim pulchność warg i podbródka, na których jasno wypisany był jeden z grzechów śmiertelnych, a mianowicie łakomstwo.

Pracować, śmiać się i jeść musiał dużo, zdawało się to niezawodnym; również niezawodnie lubił, serdecznie lubił wychodzącego z bramy młodzieńca. Z lubieniem tym przecież łączyła się widocznie troska, bo uśmiech wkrótce z ust mu zniknął i siedzącej na ławce kobiecie ruchem głowy odchodzącego ukazując, z żalem w głosie rzekł:

— Szkoda!

Ona, starą chustką tak od mrozu otulona, że z całej twarzy widać było tylko małe czarne oczki, mały zadarty nosek i małe przywiędłe usta, zatrzęsła głową i smutnie odrzekła:

— O, szkoda!

Pierwszy to raz wspominali o przedmiocie, który na sercu im leżał, ale zrozumieli się od razu. Nie darmo dwadzieścia kilka lat z sobą przeżyli. Po minucie milczenia kobieta, patrząc na męża, z cicha rzekła:

— Awrelka zmizerniała! On ramionami ruszył.

— Ot, zaraz już i zmizerniała! Babski zwyczaj z muchy wołu robić! Od czego tam mizernieć? Nie będzie ten, będzie drugi. Po targach obwozić jej nie będę, bo i z domu wezmą. Suchot u nas w familii nie było, dzięki Bogu, ani też umierania z miłości. Babskie bzdurstwa!

Kobieta pod chustką, rozkładając ręce z żałosnym wyrazem czarnych oczu, rzekła:

— Cóż, kiedy zaręczony!

— Nowinę Teofila powiedziała! Już to jak Teofila co powie, to jest czego słuchać. Zdaje się, że zaraz po przyjechaniu powiedział, że zaręczony, i Awrelka jest głupia, kiedy pomimo tej wiadomości głowę sobie nim nabijała.

— Awrelka jest młoda — z nagłą żywością odrzuciła kobieta — a Florian stary, więc powinien był mieć rozum i nie zapraszać go na stołowanie się u nas…

— Ot, i znów powiedziała! Czy to ja zwierz, abym takiemu porządnemu człowiekowi pozwalał marnować się na licho wie jakim jedzeniu! I przewidzieć nie mogłem, że dziewczęta muszą kochać się w każdym, kto tylko stołuje się w domu. Może to taki u dziewcząt zwyczaj? Czy ja wiem? Teofila jest baba, więc zna babskie zwyczaje i powinna była ostrzec, że jak tylko dziewczyna zobaczy mężczyznę jedzenie do gęby niosącego, zaraz i zakocha się! Jeżeli tak, to we mnie, jak Boga kocham, wszystkie dziewczęta, jakie tylko są na świecie, kochać się powinny, bo co, jak co, ale jeść to już nikt lepiej ode mnie nie zdoła!

Z początku niby rozgniewał się na żonę za wyrzut, który mu czyniła, ale przy końcu mówienia śmiał się już i ją tym śmiechem zaraził. Z politowaniem głową w chustce wstrząsając, ze śmiechem jednak mówiła:

— Oj, Florian, Florian! Floriana zawsze trzymają się facecje! Florian i na moim pogrzebie jeszcze by różne głupstwa wymyślał.

Pomimo tak bolesnego podejrzenia znać było, że facecje męża sprawiały jej zadowolenie; on także, z ręką na kłębie, żartobliwie na nią patrzał.

— A cóż? Teofila lubi jęczeć: niechże ja sobie pośmieję się czasem. Dość jednego jęczenia w domu… Dzieci po mnie poszły: nie jęczą, ale śmiać się lubią… a jej!

— Awrelka teraz już nie tak… — z obudzonym na nowo zmartwieniem zaczęła kobieta, ale dokończyć jej nie dał hałas głosów i tętent stóp, które nagłe w sieni domu słyszeć się dały. Nagle też z sieni na ganek wypadł niezmiernie wesoły korowód, na którego czele pędziła dwudziestoletnia dziewczyna, bosa, w różowym kaftanie i krótkiej spódnicy, z grubą złotą kosą na plecach, z wiadrem w ręku. Za nią, usiłując ją prześcignąć, biegła druga, nieco młodsza, ale bardzo do tamtej podobna, którą za błękitny kaftan przytrzymywał trzynastoletni podlotek w liliowym kaftanie.

Z bliska za podlotkiem dreptał z wyciągniętymi rękoma dziewięcioletni chłopczyk, którego za zieloną bluzkę chwytać usiłowało dwóch rówieśników w białych koszulach, przepasanych paskami domowego tkania. Wszystko to z wielkim śmiechem i niezrozumiałymi krzykami przez ganek przebiegło i leciało dziedzińcem, po iskrzącym się od słońca śniegu, w kierunku studni z wielkim kołem, znajdującej się w pobliżu stajen i obór, które w półkole dziedziniec otaczały, gdy od nich do domu drugim półkolem stały wysokie, pełne śniegu i szronu topole włoskie. W bladym świetle zimowego słońca, po usianym iskrami śniegu, w półkole pod topolami, leciał sznur różowy, błękitny, liliowy i czerwony, biały, złotymi kosami dziewcząt jak snopami promieni połyskując i chóralnym śmiechem dzwoniąc. Śmiechem tym wywabione z kuchni u końca długiego domu i z izb czeladnych w starej oficynie wybiegły kobiety i dziewczęta z garnkami, nożami, mokrymi szmatami w rękach, wyszło paru parobków z piłkami i siekierami, wypadło kilkoro dzieci różnego wieku, w koszulach, bosych i z jednostajnie lnianymi czuprynami. Starsi postawali u drzwi, głośno gwarząc, jedna z bab nożem do obierania kartofli wywijała i aż pokładała się od śmiechu, dzieci puściły się po śniegu, zakreślając pod oborami i stajniami półkole w tym samym kierunku, w którym biegli tamci pod topolami. Wmieszały się jeszcze do tego wszystkiego dwa kudłate kundle w białe i żółte plamy, środkiem dziedzińca ku studni z przeraźliwym poszczekiwaniem i rozmachanymi kitami sadząc, wmieszała się też i Teofila Kuleszyna, która na brzeg ganku wyskoczywszy z całej siły i przeraźliwie piskliwym głosem krzyczała:

— Awrelka! Awrelka! Awrelka!

A Florian Kulesza, do scen takich znać przyzwyczajony, nic nie mówił, tylko nogi szeroko rozstawił, obie ręce na kłębach oparł i znowu w uśmiechu białe zęby pokazywał. Gdy jednak Kuleszyna nie przestawała wniebogłosy krzyczeć: Awrelka! Awrelka! Zośka! Karolka! Antek! i sama, już podnosząc z obu stron spódnicę, do biegu puścić się zamierzała, za chustkę ją przytrzymał i rzekł:

— Czego Teofila wrzeszczy? Czego Teofila leci? Czego Teofila dziwaczy się?

— Bose, w letnich kaftanach, po śniegu, w taki mróz… Jezus, Maria… — załamując ręce jęczała.

— No to i co? — flegmatycznie zapytał Kulesza.

— Przeziębią się! Zachorują! Jezus, Maria! jak te parobkowskie dzieci! jak te żebraki pod kościołem! jak te sieroty odzieży nie mające!

Śmiejąc się tak, że aż łzy stanęły mu w oczach, Kulesza żonę reflektował:

— Niech Teofila na to plunie! Teofili każda przyczyna dobra, byle jęczeć! Czy one księżniczki albo co, aby im bose nogi i letnia odzież zaszkodzić mogły? Może Teofila projektowała księżniczki na świat wydać, czy ja wiem? Ale projekt nie udał się, bo one szlachciankami zagrodowymi są, choć ojciec i po dzierżawach chodzi; po ojcu poszły, po babkach i prababkach też, które zawżdy boso po śniegu latały. Ot, niech Teofila przestanie jęczeć, a idzie jeść mi dać, bo głodny jestem od tych kundlów gorzej…

— Floriana zawsze facecje trzymają się, a dzieci pochorują się, zwłaszcza Awrelka…

— Czemuż to zwłaszcza Awrelka? Delikatna taka czy faworytka mamina? a? — przekomarzał się z żoną Kulesza i oboje do domu weszli. W tej chwili pośród różowych, błękitnych, liliowych kaftanów dziewcząt i białych koszul podskakujących dzieci wielkie koło studni obracać się zaczęło szybko, coraz szybciej, a do taktu z jego obrotami rozbrzmiał na cały dziedziniec donośny śpiew dziewczyny w różowym kaftanie, na zrębie studni ponad całą gromadką siedzącej.

Żeby was tu było, jak na drzewie liści,

Nie było, nie będzie, jak mój Jaś najmilszy.

Żeby was tu było, jak na morzu piany,

Nie było, nie będzie, jak mój Jaś kochany!

— Kiedyż nie Jaś, ale Juraś… i to zaręczony! — mruknął pod wąsem Kulesza zasiadając przy stole nad salaterką bigosu z wędliną; Kuleszyna zaś krając chleb z wielkiego bochna, zaszeptała:

— Et! Zaręczyny — pajęczyny! Może Pan Bóg da, że i z tych jeszcze nic nie będzie!

— Teofila taka nabożna, że co piątek każe mnie głodem mrzeć, a obok tego bliźniemu źle życzy… — zaczął Kulesza, ale dłużej już mówić nie mógł, bo dzień nie był piątkowy, a wobec takiego bigosu, przynajmniej na czas trwania jego w salaterce, żarty zarówno jak i strapienia znikać musiały.

Kuleszyna za to, która mniej często niż mąż jej jeść potrzebowała, na stołku u stołu przysiadłszy mówiła dalej:

— Bo, słyszę, jej familia bardzo sobie tego małżeństwa nie życzy…

— Czemuż to? — pełnymi jedzenia usty wybełkotał Kulesza.

— Temu, że on chłop…

Kulesza nagle żuć przestał i wytrzeszczonymi oczami na żonę patrząc prawie ze złością sarknął:

— Teofila głupstwa gada…

Składając na stole małe, ciemne ręce kobieta monotonnym trochę, jękliwym głosikiem prawiła dalej:

— Florian mówi, że ja głupstwa gadam, a sam nie bardzo mądry, bo przecież powinien wiedzieć, że co szlachcianka, to szlachcianka, a co chłop, to chłop…

Zawzięcie teraz jedząc mruknął tylko:

— Babskie bzdurstwa!

— Bynajmniej nie babskie — odrzuciła kobieta — bo to właśnie mężczyzna, brat jej, osobliwie temu małżeństwu na przeszkodzie staje! Bardzo, słyszę, ambitny i nie chce, żeby jego siostra pomiędzy chłopami poniewierała się. I szwagrów ona ma, i innych tam krewnych, którzy także nie chcą…

— Osły, bałwany, barany! — z ust pełnych jedzenia i aż przewracając oczami z gniewu wyrzucił Kulesza.

— Florian mówi: osły, bałwany, barany, a ja mówię, iż tak już widać Pan Bóg ustanowił, że co szlachcianka, to szlachcianka, a co chłop, to chłop…

Kulesza łyżkę na talerzu położył, dłonie na kolanach wsparł, a z twarzy mu widać było, że złość się w nim zagotowała.

— Teofila jest gęś… — zaczął, lecz nagle ochłonął z gniewu i, z wpółpogardliwą a wpółwesołą filuternością na nią patrzał. Nachylił się potem i prawie do samego jej ucha szepnął;

— A jakżeby to było z Awrelką? a? Czemuż to Teofila tylko co mówiła: szkoda! a? Czemuż to życzyła, aby te zaręczyny były pajęczyny? a?

Zmieszała się ogromnie; małymi oczkami, zamigotała, małym zadartym noskiem czmychnęła; nie wiedziała, jakim sposobem sprzeczność swoich społecznych wyobrażeń ze swoimi uczuciami pogodzić. Po chwilowym jednak milczeniu i myśleniu ręką machnęła i cicho odrzekła:

— Ot, Florian nie wiedzieć co wygaduje! Awrelka jest moim dzieckiem i ja o szczęście jej dbam więcej, jak o wszystko, co może być na świecie. Niechby sobie był pan czy Cygan, czy chłop, czy szlachcic, byle jej dobrze z nim było.

Kulesza aż zaniósł się od śmiechu, a potem głową trząść zaczął.

— Wie Teofila co? — mówił — Teofila jest dobra kobieta, ale kobieta, a u, baby rozum, to jak dwa psy ze związanymi ogonami… jeden w jedną stronę rwie się, drugi w drugą i obydwa na miejscu stoją.

Ale ona już go nie słuchała. Drobnym, zwinnym kroczkiem biegła do kuchni, z której na dom cały rozlegały się krzyki i śmiechy wracającej od studni gromady.

Tymczasem ten, którym Kuleszowie tak żywo się zajmowali, wąską i krętą drogą coraz głębiej w las się zapuszczał. Nazwisko jego zdradzało chłopskie pochodzenie, ale nie rysy i ruchy, które posiadały niezwykłą zgrabność i wytworność. W tej chwili Jerzego Chutkę można było wziąć za prawe dziecko cywilizacji, dla rozrywki odbywające po lesie myśliwską przechadzkę. W grubym, obcisłym surducie, ze strzelbą na plecach, wysmukły i prosty, szedł krokiem, w którym siła i lekkość tworzyły harmonię pełną naturalnego wdzięku; z twarzy zaś jego, delikatnie i z doskonałą prawidłowością zarysowanej, biła młodzieńcza świeżość i radość. Szare podłużne oczy spod daszku małej czapki, a wąskie pąsowe usta spod złotego wąsika wesoło, ufnie, trochę nawet zarozumiale śmiały się do świata. Świat był widać dla niego ponętnym i łaskawym, a on uznawał się tych ponęt i łask zupełnie godnym. Kiedy z podniesioną nieco twarzą zagwizdał na wesołą nutę, czuć było, że pierwszy krok życia powiódł mu się doskonale; kiedy rozglądał się dokoła, najpewniej myśleć musiał, że na to powodzenie zasługuje i wypuścić go z rąk ani myśli. Rok temu obowiązkową służbę w wojsku skończył, a od paru miesięcy półtora tysiąca morgów książęcego lasu do pilnowania mu dano; kilku leśników ma pod sobą i tytuł nadleśnego. Wprawdzie zawdzięcza to przeważnie długoletnim i wiernym służbom na książęcych leśnictwach dziada, ojca i stryja, ale też po części— wie o tym dobrze — roztropności i śmiałości własnej. Bo przecież przed księcia samego zawezwany nie stracił głowy i znalazł się tak, jak należało. Gdy szedł tam, gdzie go lokaj w liberii prowadził, czuł zalęknienie i zawstydzenie pewne, lecz zupełnie uspokoił je myślą: &quotedblbase;Ani jemu, ani nikomu nic złego nie zrobiłem, żadnego gałgaństwa na mnie nie ma, czegoż tedy mam lękać się albo wstydzić?”

Bez trwogi też i bez zmieszania do wspaniałego pokoju wszedł i niedaleko progu stanąwszy ukłonił się z uszanowaniem, ale nie bardzo nisko, wcale nawet nie nisko, bo sam nie wiedział, jakie uczucie przytrzymało mu głową, aby nie chyliła się zbytecznie, i zaraz potem wyprostowało go do postawy skromnej, lecz nie pokornej. Książę, siedzący na fotelu przy okrągłym stole, od stóp do głowy wzrokiem go obrzucił i zapytał:

— Czy jesteś synem Mikołaja Chutki?

A usłyszawszy twierdzącą odpowiedź mruknął: &quotedblbase;Hm, hm!” i wydawał się trochę zdziwionym. Jerzy nie wiedział na pewno, ale domyślał się, iż książę dlatego przypatruje mu się tak długo i ze zdziwieniem, że znajduje go do ojca i stryja jego wcale niepodobnym. Tamci byli grubi, na twarzach ciemni i mieli zwyczaj chylić się przed panem do samej ziemi. On nawet oczu nie spuścił. Nie miał czego lękać się ani wstydzić i książę mógł długo patrzeć w bystre i śmiałe oczy młodzieńca, niedaleko od progu, z uszanowaniem, ale w wyprostowanej postawie stojącego. Widać podobały mu się i oczy, i postawa, bo bardzo łaskawie przywołał go bliżej ku stołowi i wypytywać zaczął, czy i o ile zna się na gospodarstwie leśnym. Tu już Jerzy pewną stopą stanął na gruncie znanym i miłym. W lesie urodził się i wzrósł, leśnym robotom przypatrywał się, odkąd żył; nic na świecie milszym mu być nie mogło nad las. Toteż na zadawane sobie pytania odpowiadał zrazu tylko z łatwością, ale potem i z zapałem. Że zaś głos jego, tak jak cała powierzchowność, nie miał w sobie nic szorstkiego i grubego, lecz owszem, metalicznym dźwiękiem przyjemnie w ucho wpadał, więc książę znowu przez chwilę na niego popatrzał, mruknął: &quotedblbase;Hm! hm!” i zapytał jeszcze: czy potrafi zarządowi dóbr składać miesięczne raporta? Na to mógł znowu śmiało odpowiedzieć, że potrafi. W pisaniu i rachunkach biegłym był, a zawdzięczał to naprzód guwernerowi, którego ojciec, na spółkę z kilku innymi leśnikami, przez trzy lata dla niego trzymał, a potem własnej pilności w douczaniu się i wprawianiu.

Zapytał go jeszcze książę: czy jest żonatym? na gq on. odpowiedział, że dotąd tylko jest zaręczonym, ale że skoro miejsce otrzyma, ożeni się natychmiast.

— Ładną musisz mieć narzeczoną! — bardzo łaskawie zażartował książę, a on domyślił się znowu, że żart pochodził z myśli, iż tylko ładna narzeczona do pary mu być mogła. Skłonił się znowu nie tak, jak słudzy kłaniają się przed panami, ale jak to przyzwoici młodzieńcy czynią przed szanownymi i o wiele starszymi od siebie ludźmi. Przy tym z nagłym rumieńcem i błyskiem oczu odpowiedział:

— Nie wiem, Jaśnie Oświecony Książę, czy jest ładną, ale dla mnie jest ona nad wszystko w świecie droższą.

Książę uśmiechał się ciągle, a po chwili dał mu znak do odejścia, lecz gdy był już we drzwiach, zapytał jeszcze:

— A z kim się żenisz?

— Z Osipowiczówną z Tołłoczek, Jaśnie Oświecony Książę.

— Ze szlachcianką tedy?

Coś jakby filuterny uśmiech przebiegło po twarzy Jerzego.

— Legitymowaną — odrzekł.

W kilka godzin po tej rozmowie do chaty Mikołaja Chutki przyszło z zarządu dóbr książęcych rozporządzenie, aby syn jego Jerzy jechał natychmiast do Laskowa dla objęcia posady nadleśnego wakującej po ostatecznie zestarzałym i na łaskawym chlebie pozostawionym poprzedniku. Nazajutrz, gdy żegnał się z rodzicami, ojciec nad pochyloną jego głową tyle drobnych krzyżyków w powietrzu kreślił,że chyba z tysiąc ich tam było. Matka i mała siostra w głośny płacz uderzyły, bracia stali przy drzwiach chaty z pozwieszanymi rękoma i głowami. On ojca. w ręce ucałował, matkę pochwycił w ramiona, siostrę w obu rękach jak piórko pod sufit podniósł; braci prosił, aby go w Laskowie przy każdej sposobności odwiedzali. Lecz wszystkie rozczulenia pożegnaniu towarzyszące nie zdołały zgasić wesołości, od której ciągle rumieniły mu się policzki, błyszczały oczy, śmiały się usta.

Ode drzwi coś go znowu ku ojcu rzuciło. Uczuł dla niego rzewną wdzięczność za to, że go nigdy nie bił i na żaden inny sposób w dzieciństwie nie krzywdził, że dla niego trzymał, dużą część chleba od ust sobie odbierając, guwernera, że dla zdobycia mu posady w dobrach książęcych długie godziny, dnie nawet, cierpliwie i pokornie wyczekiwał u wrót dziedziców, u progów kuchen, u stopni ganków, aż nareszcie przed oblicze pana dopuszczony czołem o ziemię uderzył i na rzecz syna o dawnych usługach i zasługach swojego rodu przypomniał. Pomyślał o tym Jerzy, od samego już progu wrócił i z wilgocią w oczach, na jedno kolano przyklęknąwszy, długim pocałunkiem przylgnął do bosej stopy ojca. Wtedy usta starego chłopa trząść się i powieki dziwnie latać zaczęły, matka i siostra wprost już ryknęły płaczem i Jerzy ramionami kolana ojcowskie oplatając zapłakał także. Ale ta chwila rozczulenia prędko minęła; teraz w każdej kropli krwi i w każdym muskule czuł on młodość, zdrowie, ochotę i siłę do życia. Szumiały mu nawet w mózgu jakieś ponętne, choć nieokreślone, nadzieje i ambicje, majaczyły w myśli wysokie w dobrach książęcych posady, własny folwark, znaczenie pośród ludzi, ładne domy, śliczne konie, drogie strzelby. Nad żadnym jednak z tych szczegółów nie zatrzymywał Sługo myśli, dwóch rzeczy tymczasem będąc zupełnie pewnym: że musi zajść daleko i że za kilka tygodni Salusia będzie już jego żoną. Strach, jak on mocno przywiązał się do tej dziewczyny! Od tej zaraz chwili, kiedy to, dopomagając w gaszeniu pożaru, ze skrzynką biednych ludzi wyrwaną z płomieni, zstępował z wysokiej drabiny i zobaczył ją W dole stojącą z tak dziwnie błyszczącymi oczyma i w górę, jemu jakby na ratunek, wyciągniętymi ramionami, od tej chwili, kiedy jeszcze nie wiedział, ani kto ona jest, ani jak się nazywa, już uczuł, że ona dla niego nie taka jak wszystkie i on dla niej inny niż wszyscy na świecie ludzie.

Co tu mówić? Widział, że dziewczyna zakochała się w nim od razu; to go naprzód zajęło i ujęło. Potem podobało mu się w niej wszystko. Śliczna była, serdeczna, wesoła, śmiała, on zaś bardzo lubił w kobietach śmiałość. Kiedy u jej siostry, Anulki Końcowej, dzieci chorowały, sama śród nocy do apteki i po doktora latała o żadnym strachu ani myśląc. A jak pielęgnowała ten drobiazg, ile nocy nad nim nie spała! Prawda, że najczęściej chorą tę dziatwę doglądali razem i wtedy to pokochali się najwięcej. Zresztą, jak żyje, nie widział, aby czyje oczy były takie jak u niej, głębokie i gorejące; zdaje się, jeziora, w których utopić się można i na dnie wpaść w płomienie! Figurę ma piękną i twarz do róży podobną, ale te oczy jej najosobliwsze ze wszystkiego. Czasem, zdaje się, że napisane w nich stoi: twoją będę albo umrę. Zza lubienia wygląda w nich śmierć. Ona go na śmierć lubi — to rzecz pewna!

Tu Jerzy Chutko zarumienił się aż po brzegi płowych włosów i dłonią powiódł po czole i oczach. Bujna, zdrowa młodość wartkim prądem przepłynęła mu w żyłach, płomieniem stanęła w źrenicach. Hej, kiedy ją jak swoją tu przywiezie, chyba na śmierć zacałuje jej oczy i usta, chyba duszę przed nią w gadaniu wyleje, tak mu już tęskno do jej ust i oczu, tak wiele ma jej do powiedzenia! Jak dobrze, jak dobrze im będzie żyć we dwoje, w tych dwóch sporych, widnych pokoikach z czyściuchną kuchenką, które im na mieszkanie w oficynie dworskiej wyznaczono! Inni tam po ślubie przywożą żony do chat, w których są świekry, siostry, bratowe, babskie kłótnie i zawiści, gospodarskie kłopoty, zgryzoty i brudy. Oni będą tylko we dwoje; nikt jej nie dokuczy ani jemu nie przeszkodzi każdą minutkę wolną z nią przepędzać, wszystko, co tylko do głowy przyjdzie, przed nią wypowiadać, wszystko, co tylko zarobi, zdobędzie, jej jednej oddawać! Hej, raj, nie życie! niebo, nie świat!

Czapkę na bok przesunął i z podniesioną głową rozbłysłym wzrokiem dokoła się rozejrzał.

Nieruchomy wysokopienny las stał w mroźnym, przeczystym powietrzu, z falisto wzdymającymi się puchami śniegu na dnie, z bladobłękitną kopułą nieba u góry. Spod twardych i pogarbionych płacht śniegowych wydobywały się i zwieszały ku dołowi ciężkie kiście zielonych sosnowych igieł; a drobne szrony niestrudzenie i nieskończenie, od stóp do wierzchołków, przezroczyste rzeźby wiły po brunatnych pniach drzew, czerwonawych ich korach i oliwkowych mchach, po sztywnie wyprężonych i pomiędzy pniami w napowietrzne koronki splatających się gałęziach i prętach olszy, brzozy i leszczyny. Ponieważ blaski słońca ku zachodowi spływającego mało w te zagęszczone miejsca dochodziły, połysków, blasków nie było tu żadnych, lecz wszystko miało przeczystą, nieskazitelną, twardą i zarazem łagodną białość. Tylko ze sfalowanego podścieliska wydobywały się gdzieniegdzie rdzawe krzaki jałowcu i żółte pęki uwiędłych paproci, na pnie bladą czerwienią wybijały spod szronów chorujące kory — daleko, tam gdzie rzedniały sosny i rozdzierały się koronki olchowych i brzozowych prętów, jedno cienkie, wysokie drzewo srebrnym słupem płonęło w ukośnym promieniu słonecznym i mała przestrzeń białego podścieliska żarzyła się i migotała na kształt ogniska brylantów i złotych iskier.

Jerzy nie ścieżką już, lecz wprost przez leśną gęstwinę szedł w kierunku posrebrzonego przez słońce drzewa. Co chwilę ze stron obu i przed nim wznosiły się, wichrami nawiane, wysokie wydmy śniegowe. Omijał je i tak lekko, jak by po gładkiej stąpał posadzce, szedł po głębokim, nierównym śnieżnym posłaniu, gdzieniegdzie dobywające się zeń krzaki jałowców i pęki paproci przeskakując lub wzniesionymi ramionami rozchylając gałęzie, które osypywały mu głowę krótką, twardą ulewą drobnych szronów. Dążył właśnie ku miejscu, w którym las rzedniał pod świeżo rozpoczętą trzebieżą, od którego też dochodziły tu bardzo jeszcze oddalone, głuche i krótkie stuki toporów.

Nagle stanął i z radością w oczach dokoła spoglądał.

Stał na brzegu niedużej halizny, na której z rzadka rosły jałowce, a nad którą, krawędzią wsparta na ubielonych koronach drzew, wznosiła się bladobłękitna kopuła z podartą smugą różanego obłoku pośrodku. Widniej tu było niż wśród gęstwiny leśnej, ale niezbyt jasno. Tylko gdzieniegdzie pod ciemnymi jałowcami błyskały srebrne iskry albo wśród drzew, jak żółte świeczki, płonęły końce cienkich gałązek; odblaski różanego obłoku, błądząc tu i ówdzie, zabarwiały zygzakowate ślady drobnych zwierzęcych stópek, które we wszystkich kierunkach przebiegając haliznę wyglądały teraz jak splątane sznurki paciorek.

Przez głowę przemknęła mu myśl:

&quotedblbase;Trzeba podać do zarządu raport o tej haliźnie i zażądać rozporządzenia zasiania jej na wiosnę!”

Przemknęła tylko i uciekła przepędzona szmerami, niekiedy wzdymającymi się w hałas, które napełniały otaczające gęstwiny. W głębokich śniegach stojąc, mroźnym i cichym powietrzem nalany, szronem osypany, las żył. W jego chłodnym, cienistym łonie, pod pozorną skorupą śmierci, ukrywało się i trwało niezliczone mnóstwo istnień. W podziemnych korytarzach, tak długich i krętych, aby zmylały oko najbieglejszego myśliwca, na kształt chyżych płomyków przemykały rude lisy; w śniegach pod kępami mchów siwych i wysterczającymi nad nie kamieniami, w głębi rozłożystych krzaków, z wiecznie otwartymi oczami drzemały szare zające, zrywając się do biegu przy szeleście sprawionym choćby przez marną mysz leśną z nory po żer wybiegłą lub parę łasiczek niziuchnych a długich, lękliwie śmigających po uschłych wiklinach pod splątanymi zaroślami. Nikt zaś ani zgadnąć, ani wyliczyć nie może, ile drobnych oczu otwierało się na olśniewającą białość śniegu i zamykało się do snu wczesnego na korach drzew i we wszystkich najmniejszych ich wydrążeniach, ile śpiesznych, zygzakowatych chodów przemykało w szczelinach pni, w osypanych śniegiem u ich stóp mrowiskach, we wzniesionych przez wiatry pagórkach gnijących, liści, rozłupanych szyszek, zeschłych igieł, stwardniałych w mrozie jagód jałowcu, żurawiny, brusznicy, kostnicy.

Wszystko to było słabym, sennym, trwożnym, jednak w ogromnej swej zbiorowości wytwarzało nieokreślone szmery, które wydawały się to krótkimi i urywanymi, to przewlekłymi i głębokimi westchnieniami lasu. Trzeba by posiadać dla ucha narzędzie takie, jakim dla oka jest mikroskop, aby z tych szmerów wydobyć pojedyncze dźwięki, było to jakieś morze nieskończonej małości, które jednak oznajmiało, że pomimo pozorów śmierci — las żył.

Ale żył on nie tylko tymi pokornymi, przelęknionymi, niziuchnymi istnieniami; było w nim także życie lotne, śmiałe, nawet świetne albo psotne.

Na otwartym rozłogu halizny, spłoszone szelestem kroków ludzkich, stado jemiełuszek zerwało się z jałowców i połyskując złotem nakrapianymi piórkami uleciało w sosnowe gąszcze, gdzie długo jeszcze słychać było przelękniony trzepot ich skrzydeł, nie wiedzących, czy mają osiąść w pobliżu lub oddalić się śpiesznie od miejsca obfitego żeru. Daleko śmielsze sroki, ani zważając na obecność człowieka, to z kolei, to wszystkie razem, gadały i gadały na pobliskim drzewie, ale zawzięty ich skrzekot nie zagłuszał bynajmniej dziarskiego śpiewu gilów, których czerwone łebki jaskrawo migotały pośród śniegowych marmurów i ciemnej zieleni sosnowej. Wierzchołkami drzew przelatywały z szumem błękitne skrzydła sojek, niżej żółwy i dzięcioły dziobami biły w drzewa, aż kora pękała i otwierały się ze stukiem ziarn pełne szyszki. Do szyszek też, które jak brunatne świece, lśniąc, u gałęzi sterczały, biegły wiewiórki rudymi kitami strząsając tumany białych pyłów. Jedna z nich wprost naprzeciw Jerzego usiadła na sztywnej i oszronionej gałęzi, w przednich łapkach szyszkę trzymając a ostrymi ząbkami ziarnka jej tak chciwie i zawzięcie gryząc, że aż odgłos chrupania rozchodził się po haliźnie.

Musiała być bardzo głodną i śmiałą, bo chrupiąc czarnych oczek ze stojącego naprzeciw człowieka nie spuszczała, owszem, filuternie zuchwałym ich wyrazem zdawała się mówić do niego: &quotedblbase;Możesz sobie stać tu i patrzeć choćby do końca świata, a ja będę sobie jeść, będę sobie jeść, bo to moja szyszka, moja gałąź, mój las!” Jerzy patrząc na nią zaśmiał się głośno, bo istotnie w żarłoczności i zuchwalstwie swoim, na tylnych łapkach z nisko zwieszoną kitą siedząca, była bardzo ucieszną i wdzięczną, lecz w, tejże chwili pochylił się naprzód i takie uczynił poruszenie, jak by strzelbę z pleców zerwać miał. Niedaleko pomiędzy pniami drzew gorącym płomykiem przemknął lis i za łańcuchem wydm śniegowych przepadł. Innym razem Jerzy strzeliłby pewnie, lecz teraz strzelba na plecach mu pozostała, a wzrok wznosił się coraz wyżej ku koronom drzew, ku wspartej na niej kopule błękitnej, ku spływającej z niej smudze różanej, aż zaszedł mgłą uroczystego, z dna duszy dobywającego się wzruszenia.

Przez lat kilka nie widywał wsi ani lasu; teraz doświadczał takiego uczucia, jak by te lata były snem albo wędrówką w nieznane kraje i jak by dziś dopiero obudził się albo do domu powrócił. Wszystko tu było dla niego bardzo znanym, swoim, kochanym i w tej chwili wydało mu się tak wspaniałym, że aż podziw budziło, lub tak miłym i ślicznym, że rad by to i owo ręką ująć i pogłaskać.

Z dna duszy jego, skorupę powszednich myśli, zabiegów, drobnostek przebijając, podniosło się pierwotne i nienazwane, lecz jak każdy dar natury niepozbyte przywiązanie do ziemi, nieba, powietrza, z których powstały i ciało jego, i dusza. Wcale o tym nie myśląc, był w samej rzeczy jako dziecko zawieszające się u łona matki i z rozkoszą ssące jego słodkie mleko. Wielka słodycz płynęła dlań z widoku zjawisk nieba i ziemi, do których przywykł był, odkąd żył, a których nie widywał długo; płynęła i ze wspomnień, które bezładną gromadą cisnęły się mu do pamięci. Było ich wiele, przelatywały szybko, a on, stosownie do ich natury, uśmiechał się, brwi ściągał albo podnosił, wzruszał ramionami, trząsł głową.

Jedno z nich przecież, nie wiedzieć czym wywołane, błyskawicą w nim powstało i przed oczami zawisło trwałym, niezmiernie jasnym obrazem. Może głęboka cisza halizny tajemniczymi szmery napełniona, może białe tumanki śniegowego pyłu tu i ówdzie z drzew ulatujące a do kościelnych dymów podobne, może żółte świeczki w gęstwinach, przed ołtarzami z marmuru pozapalane, przed oczami jego postawiły obraz bardzo prosty, lecz dla niego pamiętny i ponętny. Był to drewniany kościółek, pośród rynku małego miasteczka stojący w ogrodzeniu pełnym lip, klonów, malinowej, głogowej, berberysowej zarośli. Kiedy w zimową niedzielę niepodkutymi saniami pod ogrodzenie podjeżdżał, ojciec pierwszy z sań zsiadał i jego z nich zdjąwszy w głębokim śniegu stawiał. Matka już sama z siana, z płacht, spod kilimka wydobywała się, jak mogła. Cmentarzyk sfalowanym śniegiem zasłany, na lipkach i klonach leży śnieg w twarde kamienie zbity, cienkie pręty krzaków szronami oplecione wikłają się i błyszczą jak sznury szklannych paciorek. Kościółek, prawie czarny, pośrodku stoi, a tuż przy nim wysoka i cienka dzwonnica u samego wierzchu dzwoni i dzwoni tak dla jego dziecięcych uszu prześlicznie, że staje on na wydeptanej wśród śniegu ścieżce, głowę wysoko podnosi, palec w usta wkłada i słucha. Słuchając, w wierzch dzwonnicy zapatrzony, pomimo palca w ustach uśmiecha się szeroko do napowietrznej muzyki dzwonu, która podoba mu się bardzo, aż silnego szturchańca w bok i plecy dostawszy zlatuje ze ścieżki i padając twarzą i kolanami zanurza się w miałkim śniegu. To jakiś przechodzień popchnął stojącego mu na drodze małego gapia. Nic to, wygrzebuje się on spod śniegu, twarz rękawem siermiężki ociera i z całej siły nóg, obutych w ciężkie, stukające buty, pędzi za znikającymi we wnętrzu kościółka rodzicami. Wnętrze to wydawało mu się podówczas ogromnym i wspaniałym.

Teraz, gdy kilka naprawdę wspaniałych świątyń w paru miastach widział, śmieje się z dziecinnego tego złudzenia; niemniej uśmiecha się też do ścian wysokich, z gruba pobielanych, nad którymi zaokrągla się małe sklepienie dla dziecinnych jego oczu dziwnie tajemnicze. Co chwilę, za ojcem klęcząc, wznosi oczy ku temu sklepieniu i zaraz je spuszcza, trwogą zdjęty. Wyobraża sobie, że tam właśnie, najwyżej, w ciemnawej głębi, z rózgą na niegrzeczne dzieci w ręku, siedzi Pan Bóg. Nie powinien by przecież tak myśleć, bo od dawna już mu powiedziano, że Pan Bóg jest w ołtarzu, który w głębi, dla niego bardzo dalekiej, jaśnieje śnieżną białością płócien i gromadą palących się świec, a przed którym teraz stoi ksiądz w błyszczącym ubraniu i śpiewa. Zresztą, zajmują go nadzwyczajnie organy, wysoko nad kościelnymi drzwiami grające, huczące, czasem poskrzypujące tak przeraźliwie, że przypominają mu nie nasmarowane koła u wozów; zajmuje go jeszcze i to, aby go nie uduszono, taki ścisk w kościółku panuje, tak jedne na drugie pchają się męskie i babskie kożuchy i siermięgi. Za ojcem klęcząc i, o ile tylko można, kurcząc się, patrzy na żółty kożuch okrywający ojcowskie plecy, na ciemną żylastą szyję, dobywającą się z kosmatego kołnierza, na głowę ze świecącymi od słoniny włosami, trzęsącą się w żarliwej modlitwie. Ojciec modli się z książki; na jej starej czarnej okładce jest wyzłacany krzyż, któremu przyglądanie się w chacie, ilekroć starsi na nie pozwolą, sprawia mu wielką rozkosz. Teraz jednak z pomieszanymi uczuciami ciekawości i pociągu spogląda na coś innego. Pomiędzy prezbiterium a kościołem znajduje się od ściany do ściany przeciągnięta gruba belka, a na niej wysoki aż do sufitu krzyż z rozpiętą na nim wielką jak największy człowiek figurą. I krzyż, i figura z drzewa zrobione, grube, ogromne; na ciemnych włosach Chrystusa wianek z cierni, a spod niego czerwone krople cieką na żółte czoło i policzki. Zdaje się, że ta zakrwawiona i nad wszystkim górująca postać powinna by w nim strach budzić.

Przeciwnie jednak, zaciekawia go tylko zrazu, a potem, im dłużej na nią patrzy, coraz większy pociąg ku niej uczuwa. Jakkolwiek jest drewnianą, żółtą, na pierwsze spojrzenie brzydką, wyraźnie wyryto na niej, że Pana Jezusa bardzo rany bolą… On to widzi i robi się mu żal Pana Jezusa, jakaś mętna, lecz smutna litość go zdejmuje, ale wkrótce, pomimo rozczulenia, na skrwawioną, cierpiącą figurę i na wszystko patrzeć przestaje; nudzi się, poziewa; rozmarza go chłód kościelny z zapachem kożuchów i upałem oddechów połączony; pochyla się i sam nie wie kiedy, z czołem o podeszwę ojcowskiego buta opartym, usypia. Nagle budzi go wielki śpiew, tak wielki, że, zdaje się, pękną od niego pobielone ściany kościółka, a gruba belka, na której stoi krzyż z Chrystusem, drży. Ksiądz u stopni ołtarza klęczy, organy z całej siły grają, a ciżba ludzka, cała na klęczkach, z szeroko rozwartymi usty, ze wszystkiej mocy śpiewa: &quotedblbase;Święty Boże, święty Mocny, święty Nieśmiertelny!” Czy to dlatego, że wszyscy przyklękli, czy dla innej przyczyny, tak go teraz ludzie pomiędzy swymi bokami i łokciami ścisnęli, że prawie oddychać nie może. Bolą go też od tego ścisku plecy i ramiona. Zbiera tedy wszystkie siły i całą swą zręczność, chyłkiem wyślizguje się spomiędzy ludzi i u samego boku ojca uklęknąwszy przytula się do niego, jak tylko może najsilniej i najszczelniej. Ojciec uczuwa to i twarzy od ołtarza nie odwracając obejmuje go tak, że tylko głowa jego, z jasnymi jak len włosami, u ojcowskiego pasa wychyla się spod ramienia w żółtym kożuchu. Teraz, bezpieczny, znowu słucha i patrzy. Śpiew rozlega się coraz pełniejszy, ogromniejszy, silniej błagający i jak by nieukojony; ojca twarz ku wielkiemu Chrystusowi na belce stojącemu podniesiona, a wyglądające mu spod ramienia pyzate chłopię to w nią, to w Chrystusa patrzy. Dziwi się ono, bo pomiędzy twarzą ojca i Chrystusa spostrzega niejakie podobieństwo. Wprawdzie na pierwszej czerwonych kropli nie ma, są za to stojące w oczach wielkie, szklanne łzy, policzki jej także wydłużone i ciemne, tak jak u tamtej, i tak samo na niej, jak na tamtej, wyryte stoi, że ojca jakieś rany bardzo, bardzo bolą.

Sam nie wie dlaczego, ale zdejmuje go ochota do śpiewania tego samego, co ojciec śpiewa, więc z szyją nieco ramieniem w kożuchu przyciśniętą, z pucułowatym policzkiem do ojcowskiego pasa przytulonym niezmiernie cienkim i fałszywym głosem zawodzić poczyna: &quotedblbase;Święty Boże, święty Mocny, święty Nieśmiertelny!”

Tu Jerzy obudził się jak by ze snu, sen jak by z głowy strząsnął, dłonią po czole i oczach przeciągnął. Obraz wspomnieniem nawiany zniknął. Rozejrzał się po haliźnie, która pociemniała nieco, bo rozpromieniająca ją przedtem różana smuga niebieska zsunęła się nisko za drzewa i na kształt dalekiej zasłony iskrzyła się przez gęstwiny. Jerzy błyszczącymi oczami i z półuśmiechem na ustach chwilę jeszcze patrzał dokoła. &quotedblbase;Święty Boże, święty Mocny” — jakże on mocno i z całego serca kochał w tej chwili ziemię, niebo, śnieg, drzewa, mroźne powietrze, muzykę dzwonu u wierzchu starej dzwonnicy, ogromną figurę Chrystusa na grubej belce i to ramię ojcowskie w baranim rękawie, które osłaniało go przed ludzką ciżbą, gdy we wzniesionych oczach stały wielkie, szklanne łzy…

Z mniejszego niż przedtem oddalenia dały się słyszeć po niejakiej przerwie stuki toporów. Pojedyncze, to po kilka razem, to jak wystrzały kilku oręży, jedne po drugich szybko i miarowo uderzały kędyś, w nieprzejrzanych głębiach lasu, kędy uśpione echa budziły się, porywały je i powtarzały, to tu, to tam, to silnie i krótko, to przewlekle i słabo, coraz słabiej. Czasem słychać też było głuche trzaski padających pni i suche trzeszczenie łamiących się gałęzi. Odgłosami tymi zadziwione czy przelęknione ptastwo przycichło, drzewa z rozpostartymi ramiony zdawały się ich słuchać, a nawet górnym jakimś powiewem poruszone wierzchołki dwu wysokopiennych sosen przechyliły się ku sobie i zaszeptały smutnym, przyciszonym szmerem…

Jerzy przyśpieszonym krokiem poszedł w stronę dokonywającej się trzebieży, kędy za śnieżnymi rzeźbami i koronkami lasu palił się na skłonie nieba coraz silniej czerwieniejący, coraz ognistszy obłok.

W parę godzin potem ten sam obłok jaskrawy i ogniem nalany stał pod seledynowym krańcem nieba i bladą czerwienią zabarwiając szczyty topoli, krwiste smugi kładł na połyskującą tuż za nimi szybą zamarzłego stawu. Mróz stężał, w powietrzu ciszej jeszcze zrobiło się, niż było przedtem, nad dużym dziedzińcem zaświeciło kilka drobnych gwiazd. Na ganku długiego, niskiego domu stała dziewczyna w różowym kaftanie i widocznie niespokojna, niecierpliwa, spoglądała to na gwiazdy, to na zarumienione wierzchołki topoli, to na staw połyskliwy, tu i ówdzie żarzący się czerwienią, to na bramę dziedzińca lub na trzymany w ręku list w grubej kopercie. Szybkie poruszenia głowy, które czyniła, to w dół, to w górę, to w prawo, to w lewo spoglądając, czyniły ją podobną do ptaka, który czegoś lęka się i wygląda. Ubrana była tak samo jak w południe, gdy z wiadrem w ręku po wodę do studni biegła; tylko na nogi, spod krótkiej spódnicy widzialne, włożyła skórzane trzewiki, różowy kaftan przepasała czerwonym paskiem chłopskim i grubą kosę zwinęła u wierzchu głowy w koronę, spod której na kark i czoło sypały się deszcze krótkich bladozłotych włosów. Kibić miała trochę przysadzistą i twarz zbyt szeroką, nosek za gruby, lecz z warg wypukłych i kształtnych krew zdawała się tryskać, a spod niskiego białego czoła i osypujących je drobnych promieni patrzyły, zupełnie takie jak u Kuleszy, duże, wesołe, szczere, szafirowe oczy. Na tę twarz, niezbyt ładną, lecz świeżą i dobrą, wybuchnął rumieniec. Zeskoczyła z ganku i zrazu prędko, potem coraz wolniej iść zaczęła ku wchodzącemu na dziedziniec Jerzemu Chutce.

W silnie zaróżowionych od mrozu rękach obracała, trochę nawet mięła list w grubej kopercie. Jerzy z uśmiechem czapki uchylił, a gdy znaleźli się już blisko siebie, przyjacielskim ruchem ręką jej podał.

— Panna Awrelia po takim mrozie chodzi…

— O, mróz, bynajmniej… ja do tego przywykłam, ale posłaniec z miasteczka wrócił i list do pana Jerzego przywiózł…

Oczy zamigotały mu radością, rękę prędko po list wyciągnął, ale ona z filuternym uśmiechem cofnęła swoją.

— Chciałam go sama panu oddać, bo pewnie bardzo miły, ale zaraz nie oddam! Niech pan Jerzy poczeka trochę… na miłe rzeczy i czekać dobrze…

Ob ani gniewał się, ani niecierpliwił, lubił znać tę świeżą, wesołą dziewczynę, która teraz z głośnym śmieszkiem rękę z listem za plecy schowała.

— Jak panią bardzo pięknie poproszę, to pani odda…

— To niech pan prosi…

Z przechyloną nieco głową oczy ku niemu wznosiła, lecz on, listem cały zajęty, piękności tych oczu nie widział, tylko drugą, wolną jej rękę w obie dłonie swoje schwycił, pocałował ją, mocno uścisnął i z pomimowolną zalotnością ładnego chłopca w samą twarz jej patrząc mówił:

— Proszę, proszę, moja miła, moja śliczna panno Awrelio, bardzo proszę!

Pięknie prosił, zbyt pięknie nawet, bo za plecami dziewczyny list na śnieg upadł, a ona sama, jak jaskrawy obłok zarumieniona, zwróciła się ku domowi i biec zaczęła. Na ganku zatrzymała się zdyszana i cała w ogniu; stała chwilę, na drzwi domu szklannymi oczami patrzała, aż przemocą wyrwała się z zamyślenia i do sieni wbiegła wołając:

— Karolka, do wieczerzy nakrywaj, a ja do kuchni lecę. Tatko z obory idzie i pan Jerzy już z lasu powrócił!

Jerzy zaś w schludnym pokoju ze świeżo pobielonymi ścianami, białą sosnową podłogą i trochą nowych drewnianych sprzętów, u okna stanął i grubą kopertę rozdarł. Białe światło śniegu z lekko różaną barwą zmieszane padło na grube, niekształtne, niewprawną ręką kreślone pismo.

Ach, najdroższy Jerzy! Zmartwiona jestem, bardzo i smucę się okropnie, bo Kostanty, słyszą, coraz gorzej na ciebie wygaduje i odgraża się, że ani grosza posagu nie da. Ja nie wiem, jak ja wyjdę za mąż bez posagu i bez wyprawy. Wielki to będzie wstyd dla mnie, i ty swojej ziemi nie masz, a jak, broń Boże, miejsce stracisz, to co my wtedy zrobim? Ja zdrowa jestem, tylko bardzo zmartwiona i bardzo mnie za tobą tęskno, bo ja bez ciebie to już bym żyć nie mogła. Tak pobuntował siostry i szwagrów, że odgrażają się wielką nieprzyjemność twoim rodzicom zrobić, jeżeli ty mnie nie wyrzeczesz się…

Tu Jerzy wyprostował się, brwi zmarszczył i list mnąc w pieści, prawie krzyknął:

— Moim rodzicom! a niedoczekanie ich! Wprzód ja im łby potrzaskam!

Ochłonął jednak wkrótce i dalej czytał:

Anulka mnie namawia, żebym sama do nich pojechała i powiedziała im, że mam takie postanowienie i że mnie nikt od ciebie nie odwróci. Ona tobie bardzo sprzyja i ze mną pojedzie. Już dziś biegałam do miasta fornalkę najmować, ale nie znalazłam takiego, co by niedrogo nas zawiózł. Może za kilka dni pojedziemy i będę widzieć się z Kostantym i z siostrami i niech tam sobie choćby mnie przeklną i wyrzekną się: ja dla ciebie zawsze zostanę jednostajną. Nigdy, nigdy ja ciebie nie opuszczę i o tobie nie zapomnę, ty mnie milszy nad wszystko w świecie. Oni ciągle krzyczą, że ty chamskiego urodzenia i ziemi swojej nie masz i że mnie z tobą nędza czeka, bo ty ziemi nie masz. Może to i prawda, ale ja wolę z tobą nędzę, jak z drugim bogactwo. Już żegnam ciebie, mój najdroższy Jerzy, i twego listu czekam.

Żeby on choć dwie krówki na pierwsze gospodarstwo nam dał, a tak choć tam podobno i piąć można trzymać, to za cóż my kupim? W dzień to ciągle o tobie myślę, a jak noc przyjdzie, to tylko co oczy zamkną, zaraz ty mnie śnisz się. Ach, kiedy my już będziem ciągle razem! Ten Kostanty jest złośnik i ambitny, gotów jeszcze doprawdy tobie albo twoim rodzicom jaką nieprzyjemność zrobić. Jak tylko będę mogła, zaraz tobie doniosą, jaka to u nas będzie rozmowa i jak ja od nich wyjadę, bo jeżeli on do końca nie upamięta się, tak postanowiłam, że do Anulki powrócą i od niej za ciebie wyjdą. Ona na to zgadza się, bo bardzo tobie sprzyja, ale ona jedna z całej familii, której daj Boże takiej nie mieć. Jak mnie w głowie kręci się od tego wszystkiego! Bądź zdrów, mój najdroższy Jerzy, i nie zapominaj o mnie, tak jak ja o tobie nie zapomną, żeby tam nie wiem co.

Twoja do grobu Salunia

U samego brzegu arkusika, ozdobionego czerwoną i pozłacaną różą, było jeszcze bardzo krzywo napisane:

Podobno pan posesor w Laskowie ma ładne córeczki. Jeden człowiek stamtąd mnie to powiedział. Pewno tam u was wesoło czas przechodzi, a mnie bardzo smutno.

Jerzy list na stół rzucił i prędko pokój przebiegł. Zgryziony był i rozgniewany. Że Salusia brzydko, nieortograficznie pisała, o tym wiedział i o to nie dbał. Nauczy ją pisać lepiej, a jeżeli i nie nauczy, nie będzie przez to ani brzydszą, ani gorszą, ani mniej jemu miłą. Ale po co ona powtórzyła w liście to, co ten dureń brat jej i cała familia o nim i jego rodzicach wygaduje? Po co wymawia mu sama, że on swojej ziemi nie ma, i przypuszcza, że może ją z nim spotkać nędza?

Nigdy przedtem o niczym podobnym nie mówiła i nie myślała. Mniejsza jednak z tym: nastraszoną jest i od niego oddaloną, więc różne myśli do głowy przychodzić jej muszą. Ale od rodziców jego i wymawiania mu chamskiego pochodzenia familii, jej — wara!

Stanął znowu przed stołem tak wzburzony, że aż z zaczerwienionym czołem i rozrzuconymi włosami gibkim ramieniem rozpaczliwy gest uczynił i zawołał:

— Łby potrzaskam! Jak Boga kocham, pojadę i łby potrzaskam!

Wkrótce jednak ochłonął, ręką machnął, a nawet zaśmiał się.

— Ot, mam też czego martwić się i irytować! Gdy wezmę dziewczynę, skończy się wszystko i kpów tych znać nawet nie chcę. Dla niej warto coś i przecierpieć, a im, no! pokażę kiedyś, com za jeden! Jeszcze oni kiedyś nisko pokłonią się przede mną!
II

Białymi obłokami pokryte, szarzyzną omglone niebo niskie i zadymione sklepienie wznosiło nad rozłogiem gładkim, monotonnym, powleczonym nieskazitelną białością. Był to rozłóg pól urodzajnych, pszennych i łąk w innej porze wzrastających kwiecisto i bujnie; teraz przecież te, kiedy indziej złote, zielone, różnobarwne pola i łąki nawet uschłymi badylami nie przebijały grubej warstwy śniegu. Panowała nad nimi cisza, niekiedy tylko chrapowatymi głosami wron przerywana, i monotonia, w którą z rzadka rozsypane wierzby i grusze wlewały tu i ówdzie samotne i smutne nuty.

Nawet rozrzucone po wielkiej równinie wioski, z dachami i drzewami pokrytymi śniegiem, zlewały się w jedno z otaczającym je gładkim bezmiarem białości; nawet drogi, tu i ówdzie rzędami drzew odznaczone, najczęściej puste, kiedy niekiedy tylko migotały ciemnym z oddali, szybko pomykającym punktem chłopskich sanek lub rozbrzmiewały przewlekłymi nawoływaniami ludzi z wolna kroczących przy szeregu sań, które ciężko i ze skrzypieniem płóz po śniegu wlekły się, spiętrzone drzewem z dalekich lasów lub sianem z odległych siennic i stogów wiezionym. Strony te były pszenne, łączne, lecz bezleśne; zamieszkiwała je ludność, która po pracowitym lecie wraz z naturą usypiała na zimę, niby na długą, krótkimi godzinami dnia i roboty przerywaną noc wczasu i ciszy. Powiększało to milczenie, pustkę, melancholię, które przewlekały się po niebie i ziemi, wisiały w chłodnym i zwilgoconym nieco powietrzu, a szumy nadlatujących i w różne strony pomykających wiatrów wydawały się przyciszonymi rozmowami lub gwarnymi kłótniami duchów nieznanych, po zmartwiałym przestworzu w pokutnej i tęsknej gonitwie błądzących.

Tołłoczki, stara siedziba rodzin Osipowiczów, Łozowickich, Brzozowskich, Strupińskich, pośród białego rozłogu stały długim szlakiem drzew obnażonych i pod odymione niebo wzbijały z kominów kręte szlaki dymów. Do połowy prawie zatopione w śniegu płotki drewniane i kamienne, nieprzejrzane, plątaniną wiły się dokoła czterdziestu przeszło zagród mniejszych i większych, z większymi i mniejszymi domami w głębi podwórek i ogrodów. Strzechy domów całkowicie znikały pod grubym okryciem śniegu, od którego kominy odbijały jak szarawe plamy, a pobielone ramy drzwi i okien, tu i ówdzie też słupki, na których wspierały się ganki, mętnie bielały na tle szarych, czasem aż prawie czarnych ścian. Niebo, powietrze, otaczający rozłóg pól napełniały ten długi szereg siedlisk ludzkich ogromną ciszą spoczynku i ukojenia, której nie przerywały, ale którą, owszem, uwydatniały i głębszą zdawały się czynić porykiwania bydła w oborach, pochrząkiwania nierogacizny w chlewach, krótkie i rzadkie szczekanie psów. Czasem kogut przeciągłe zapiał i wnet odpowiadały mu inne, coraz dalej, coraz słabiej, aż gdy cała już ta warta hasła swoje odśpiewała, wszystko znowu milkło. Chyżych biegów kocich pod ścianami i wśród drzew, gnieżdżenia się tchórzy pod kamiennymi płotami, dowolnego żerowania zajęcy z pola przybiegłych dosłyszeć nie było można. Wróble pod śnieżnymi okapami strzech świegotały, niezbyt przecież gwarnie, wrony czasem zakrzyczały głośno, tu i ówdzie gołębie zagruchały. Ludzkie życie prawie się nie ukazywało, ani w podwórkach, ani w ogrodach, ani na ścieżkach, których przecież było mnóstwo, a które w śniegu, tak jak latem na trawie wydeptane, łączyły zagrody siecią dziwnie wymowną.

W zakrętach ich, wydłużeniach, kryjomym zapadaniu pomiędzy najgęstsze drzewa, w gromadnym zbieganiu się u jednych punktów wyczytywać można było odwiedziny, schadzki, wspólne roboty, gromadne rozprawy. Ale teraz wiły się one, wydłużały i skręcały za ściany lub w drzewne gąszcze, puste i bezludne; tu i ówdzie przebiegały je chyba kudłate kundle ze spuszczonymi pyskami, coś pilnie na nich węszące, lub skaczące i grubymi dziobami w śnieg uderzające wrony. Przez to lub owo podwórko, ku oborze lub spichrzowi, pociągał niekiedy leniwie mężczyzna w kożuchu, kobieta z wiadrem przebiegła ku studni, a wtedy wysoki żuraw długi dziób ze skrzypieniem opuszczał i podnosił, z wrót wybiegły małe sanki, jednym konikiem zaprzężone, i pomknęły w rozłóg. Zresztą, cisza i białość nieprzerwana, głęboki wczas natury i ludzi.

Jednak ludzie żyli we wnętrzach ścian ciemnych, ramami drzwi i okien mętnie bielejących, i z bliska łatwo było dosłyszeć liczne odgłosy ich życia. Były to gwarzące po domach rozmowy, miarowe stukanie krosien tkackich, trzaski ognia w piecowiskach, turkoty kołowrotków, huczenie żaren, szczebioty, śmiechy lub płacze dzieci, pośpiewywanie, czasem rozgłośne śpiewanie dziewcząt i chłopców. Jeden tylko z domów, spomiędzy wszystkich najmniejszy i najuboższy, wydawał się zupełnie bezludnym. Dwa kudłate pieski spały na malutkim ganku jak pstrokate kłębki; wypasiony szary kot tuż za szybą okna siedział z sennymi żółtymi oczami, a tuż przy mm stała w wazonie, cała od kwiatu różowa, pelargonia. Kłęb białych i szarych królików na glinianej podłodze zwinięty dostrzec też można było przez okno i krowa porykiwała w oborze. Ale ani rozmów, ani turkotów, ani śmiechów i śpiewów w tym domku nie było. Wydawał się bezludnym, tak był milczący wśród swoich ośnieżonych drzew i płotków. Jednak za oknem, na którym siedział kot i kwitła pelargonia, ozwał się cienki i przeciągły dźwięk, coś. jakby pociągnięcie smyczka po strunach skrzypiec; po nim nastąpił drugi, wyraźniejszy — aż z wnętrza malutkiego domku wydobyła się na podwórko i po sąsiednich popłynęła czysto i smutnie grana melodia starej pieśni:

&quotedblbase;Tam na błoniu błyszczy kwiecie”. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że ta najmniejsza ze wszystkich zagroda dlatego wydawała się bezludną, iż właściciel jej mieszkał w niej sam jeden, z ciotką tylko jak świat starą i ze swoimi kotami, psami, królikami. Nazywał się Gabriel Osipowicz, lecz przezywano go już od dawna &quotedblbase;głupim Gabrysiem”. Samotny był jak palec, ubogi jak szczur, niczego od nikogo nie potrzebował, ale też nic u nikogo nie znaczył. W lecie orał i zbierał na kilku swoich morgach, w zimie hodował rośliny w wazonach i grał na skrzypcach.

Obok za to, tuż obok zagródki głupiego Gabrysia, za nią tylko i przed nią szeroko rozpostarta, znajdowała się najobszerniejsza w całej okolicy zagroda, której właścicielem był najbogatszy i najrozumniejszy ze wszystkich jej mieszkańców: przystojny, wymowny i dumny Konstanty Osipowicz. Bogatym był, bo cztery siostry mając, brata nie miał, więc po rodzicach prawie całą, i nie lada jaką, wziął spuściznę; rozumnym był, bo mówił wiele, głośno i śmiało, duma zaś jego wypływała z wiadomości o posiadaniu bogactwa i rozumu, zarówno jak z wysokiego wyobrażenia o starości i godności od trzech wieków uszlachconego i w tym miejscu osiadłego rodu Osipowiczów. Trzydzieści morgów pola i łąki, ładny inwentarz, nieco gotowego grosiwa w kieszeni, z jednej strony, a z drugiej, trzysta lat szlachectwa, jak słońce jasno przed urzędem dowiedzionego, były to rzeczy, które nie wzbiłyby w dumę chyba głupca. Konstanty Osipowicz, jako człowiek rozumny i cenę każdej rzeczy na świecie znający, dumnym był, a jak wyrażali się sąsiedzi, wielkim ambicjantem. Nie tylko przecież dumę, ale i przystojność swoją czerpał z rodu, którego był synem. Piękny wzrost, regularne jak na kamei rysy, przy śniadej cerze włosy jak krucze pióra czarne i pod brwią wąską czarne ogniste oczy — były to rodzinne przymioty Osipowiczów, od dawna z piękności dziewcząt i chłopców słynących.

Wszyscy podobni do siebie bywali, z rodu kury czubate: bruneci i brunetki, wysocy, smukli, na twarzach gładcy. Takim był i Konstanty, a tylko czupurniejszym, wymowniejszym, głośniejszym od innych.

Najświeższym dowodem jego ambicji była niedawno wybudowana wielka stodoła, która pośrodku okolicy i u samego jej brzegu jak słońce świeciła nowiutkimi jeszcze, żółtymi ścianami. Niektórzy utrzymywali z przekąsem, że dlatego zbudował on ją na brzegu, tuż przy drodze, aby jadący drogą ludzie dokładnie widzieć ją i wielkość jej oglądać mogli; inni, złośliwie uśmiechając się, w żywe oczy mu gadali, że gdyby nie wiedzieć jak obfite miał z gruntów swoich zbiory, jeszcze by nimi zaledwie do połowy napełnić mógł tak wielki budynek. Ale on bynajmniej o przycinki i uśmiechy sąsiadów nie dbał, a prawdziwej rozkoszy doświadczał, ilekroć ktokolwiek stodołę jego obejrzawszy głową pokręcił i zagwizdał: &quotedblbase;Fiu! fiu!” albo zawołał: &quotedblbase;Ho! ho! jak u dobrego obywatela stodoła!” Wtedy on ręce w kieszenie sukiennej kurty wkładał i chodząc tu i ówdzie po zagrodzie gwizdał sobie także: &quotedblbase;Fiu, fiu! fiu, fiu!”, a pokłóciwszy się z którym z sąsiadów ręce na kłębach opierał i krzyczał: &quotedblbase;Ja tobie nie równy! ja obywatel!” Były to przecież tylko chwilowe uniesienia dumy. W gruncie rzeczy wiedział o tym dobrze, że obywatelem nie jest, a nawet to, że jest zagrodowym szlachcicem, wysoko sobie cenił. &quotedblbase;Wszystkie rody pańskie od nas poszły — mawiał — przeddziad mój równym był wojewodzie, a ja równy jestem panu Korowickiemu”.

Pan Korowicki był najbliższym i dość majętnym sąsiadem Tołłoczek. Cała też duma Konstantego nie przeszkadzała mu wraz z parobkiem za pługiem chodzić, kosić tak, że aż w kościach trzeszczało, snopów z pola zwozić, cepem bić o tok wspaniałej stodoły; nie przeszkadzała mu też ona żywić się i przyodziewać zupełnie tak samo, jak to czynili wszyscy jego sąsiedzi.

Owszem, nowe pobudki do wywyższenia się z tego wszystkiego czerpał i niekiedy wyrażał to w słowach: &quotedblbase;Gdyby mi tak wolno było, jak jest nie wolno, rychło bym na miejscu pana Korowickiego w Jabłonnej siadł, bo on próżnuje i marnuje, a ja pracuję i grosiki kuję. Cha, cha, cha!” Śmiech miał głośny, ale dźwięczny i przyjemny; czuć w nim było trzydziesty rok życia i hardą, zadowoloną duszę.

Od owej wspaniałej, wśród powszechnej bielizny i szarzyzny jak słońce świecącej stodoły długi szlak warzywnego ogrodu, spory sad owocowy i dość obszerne podwórko ciągnęły się aż do domu, bokiem ku podwórku obróconego a świecącego białymi prawie jak śnieg słupkami ganku i ramami czterech sporych, widnych okien. Stojące tuż przy ścianach cienkie brzozy i grube topole nagimi gałęźmi dotykały płachty śniegu, która szczelnie od okapu do okapu pokrywała strzechę; niżej rosły gęsto i cienkimi prętami na okna kładły się krzaki bzu, głogu i żółtej akacji. Każdy mieszkaniec jakiejkolwiek okolicy poznać mógłby od razu, że dom pomiędzy krzakami i drzewami stojący wyporządzony był na dwa końce, to jest, że po jednej stronie miał świetlicę i bokówkę, po drugiej przeciwek i kuchnię, a wszystkie te jego części, zwłaszcza świetlica, niemałymi być musiały.

Istotnie, świetlica była obszerna, z dwoma oknami w jednej ścianie, a jednym w drugiej, z bardzo długim piecem z białych kafli, który okrywał całą ścianę, od bokówki ją oddzielającą. Zresztą, prosta, lecz gładka i czysta podłoga z desek, niski, belkowany, lecz świeżo pobielany sufit, trochę drewnianych zydlów, krzeseł, stołów, szafek, pośród których królowały dwa bardzo stare i ciężkie sprzęty: żółta jesionowa komoda pomiędzy oknami i u ściany takaż kanapa, kilimkiem obita, ogromna rozłożysta, z bocznymi poręczami, grubymi jak potężne wały, a oparciem z tyłu bardzo wysokim i wyrzniętą w drzewie galeryjką przyozdobionym.

Posiadanie takiej kanapy znaczyło prawie to samo, co dokument szlachectwo udowadniający; był to bowiem spadek po przeddziadach, których udziałem musiała już być niejaka zamożność i dostojność, skoro na kanapie siadywali sami i gości swoich sadzali.

Konstanty Osipowicz w tej właśnie chwili na kanapie siedział, plecami o wysoką jej poręcz oparty, z nogą na nogę niedbale zarzuconą, z rękami zanurzonymi w kieszeniach szarej kurty, czarnymi taśmami i szamerowaniami przyozdobionej. Ta kurta, jakkolwiek z grubego samodziałowego sukna zrobiona, ale z fantazją przystrojona, i długie do kolan, nowe buty nie były jego codziennym strojem; przywdziewał go on dla gości, którzy od paru godzin jednokonnymi saneczkami pod ganek jego zajeżdżali albo też z sąsiednich zagród przychodzili, a od których teraz pełno i gwarno było w świetlicy. Wprawdzie była to tylko familia: siostry, szwagrowie, strzeczny (tj. stryjeczny) brat z młodziutką żoną, ale Konstanty nie życzył sobie, aby nawet najbliżsi widzieli go w stanie jakiegokolwiek niedostatku lub zaniedbania. Po dwie siostry i ich mężów sam był posłał, gdy tylko dowiedział się od kogoś z miasta powracającego, że dwie inne dnia tego przybyć do niego mają. Jedna z tych ostatnich, Anna Końcowa, od lat kilku zamożnemu mieszczaninowi zaślubiona, stale w mieście zamieszkiwała; druga, najmłodsza z rodzeństwa, Salusia, pojechała była do tamtej na czas krótki i niespodzianie rok prawie cały u niej przebyła. W czasie tym właśnie popełniła ona wielkie głupstwo, a popełnić zamierzała jeszcze większe; ale on, Konstanty, nie pozwoli na to, jak Bóg na niebie, nie pozwoli, zapobiegnie jej zgubie i gańbie, która by z takiego postępku tej dziewczyny spadła na całą familię, ale też i familia dopomóc mu w tym musi: po to ją i wezwał. Siostry zawsze bliższe są siestrze aniżeli brat: niechże więc starają się od własnej zguby i gańby ją odwrócić, co zaś do szwagrów, to jeżeli, pomimo namów i zakazów, Salusia zaskali się w swoim bałamutnym postanowieniu, pomocy ich potrzebować on będzie do czego innego… do czego? no! teraz o tej materii gadać nie pora, ale w czasie wszystko oświadczy.

Zdaje mu się, że garnki, które te chamy do ognia przystawili, na ich głowach pękną, bo on, do ostatecznej pasji doprowadzony, na wszystko ważyć się gotów. Wszelako na świecie bywa i niejeden raz widziano ludzi mszczących się na tych, którzy ukrzywdzić ich chcieli. I on zrobić to zdoła, choćby i na kryminał wystawić się miał. Wszystko to mówił, zrazu powoli, ważąc i wybierając słowa, z widoczną przyjemnością im się przysłuchując, ale potem temperament wziął górę nad krasomówstwem, głos podniósł się i napełnił całą świetlicę, rumieniec wytrysnął na policzki, oczy zagorzały. Rąk już nie trzymał w kieszeniach, ale czynił nimi rozmachliwe gesty, aż pięścią w stół uderzył i krzyknął:

— Kiedy bieży, to bieży, a gdy upadnie, to leży! U mnie tak! Gdzie dobrocią nie utrafię, tam złością dokonam, siestrze zaś, którą mnie umierające rodzice przyporuczyli, zmarnować się nie dam!

Do złości, którą zawrzał, przyłączył się żal, głos mu opadł i zwilgotniały rozpłomienione oczy. Otarł je wierzchem ręki, znowu opuścił się na kanapę i ciężko westchnął, westchnieniu zaś temu zawtórzyło w świetlicy kilka innych, kobiecych i męskich.

Trzy kobiety i trzech mężczyzn siedziało na zydlu i krzesłach przy stole u okna, który zastawiony był jadłem, dobrze już napoczętym. Była tam zupa mleczna z makaronem, kiełbasa gotowana, ser, bochen chleba, fajansowa masielnica z czerwonym kogutkiem na wierzchu. Obsiadujące stół osoby od czasu do czasu niosły do ust kęs jedzenia, składały ręce na kolanach i bardzo powoli przeżuwając, mowie gospodarza na różne głosy potakiwały: — A jakże! pewno! ma się rozumieć!

Osipowiczówny, po mężach: Pancewiczowa z Kulbak i Zaniewska z Zaniewicz, daleko za trzydziestkę liczyć mogące, z dawnej piękności zachowały już tylko wysokie wzrosty i silną czarność włosów i oczu, które to ostatnie, błyszczące i biegające, zapowiadały, wspólnie z zaostrzonymi rysami twarzy, niepospolitą żywość temperamentów i popędliwość języków. Wełniane suknie i zgrabne czepeczki, które na sobie miały, nie były codziennym ich strojem; jadąc przecież w gościnę, choćby do brata, musiały przystojnym ubraniem i siebie, i gościnę uszanować. Mężowie ich wyglądali daleko spokojniej i stateczniej od nich; niemniej znać było, że wiedzieli dobrze, kim byli i co się im od ludzi należało; zwłaszcza Pancewicz, który, oprócz swojego, wcale porządnego gospodarstwa, niedużą dzierżawkę w sąsiedztwie trzymał, siedział na zydlu bardzo wyprostowany, w jasnym krawacie i słuchając mowy Konstantego, nadzwyczaj pojętnie uśmiechał się pod żółtym wąsem i bardzo mądrze brwiami poruszał. Strzeczny brat, Michał Osipowicz, i młoda jego żona, zaledwie przed kilku tygodniami zaślubieni, daleko więcej zajmowali się sobą niż tym, co działo się wkoło nich; co moment mrugali ku sobie, rzucali na siebie gałganki, a nawet całe skórynki chleba, i parę razy najniespodzianiej i najniepotrzebniej, z jakiegoś powodu im tylko wiadomego, wybuchnęli śmiechem. To lekceważenie familijnego interesu, a szczególniej to śmianie się wtedy, gdy jemu chciało się bić i płakać, irytowało Konstantego, który też parę gniewnych a jedno wściekłe po prostu spojrzenie na młodą parę rzucił. Ale w tejże chwili powolutku i po cichutku otworzyły się drzwi od sieni i wszedł przez nie wysoki, chudy, przeszło czterdziestoletni człowiek w grubej kapocie, dużo poniżej kolan sięgającej, z gładko przyczesanymi włosami nad twarzą długą, żółtawą, kościstą, jak by wyschłą, a uderzającą z dala silną czarnością oczu i krótkiego, gęstego wąsa. Był to Gabriel Osipowicz, głupim Gabrysiem zwany. Wszedł, milcząc, głową na wszystkie strony kiwnął i tuż przy progu, na zydelku u samej ściany stojącym usiadł.

Takie przychodzenie i siadanie przy drzwiach głupiego Gabrysia było znać zwyczajnym, bo przyjęte zostało przez wszystkich w sposób najzupełniej obojętny. Wszyscy kiwnęli mu głowami, bo przecież bądź co bądź Osipowiczem się zwał, ale do stołu go nie zapraszano i nikt już na niego ani spojrzał. Słuchano Pancewicza, który powoli żując kiełbasę z nadzwyczaj znaczącym ruchem żółtych brwi rozpowiadał o tym, że był niedawno u Kazimierza Jaśmonta w Jaśmontach i widział te dwa konie, które on u Onufrego Cydzika kupił. Konstanty, nierad, że do rozmowy wtrącano inną materię niż ta, która jego dziś nade wszystko zajmowała, mrukliwie nieco odpowiedział, iż trzy dni temu jeździł także do Kazimierza Jaśmonta z jednym bardzo ważnym interesem, takim ważnym, że od niego może w drugim interesie wszystko zależy… Chciał on o tym siostry i szwagrów w czasie dopiero uświadomić, ale ponieważ zgadało się już o tej materii…

Tu przerwał mu przyciszony i powolny głos siedzącego u drzwi gościa.

— Słyszę, Salusia ma dziś przyjechać? — nie zmieniając swojej pozycji u drzwi, zapytał Gabryś.

— A przyjedzie, przyjedzie, obie z Końcową przyjadą — odpowiedziało mu parę głosów, a Konstanty, na kanapie rozparty, z tajemniczą miną wyrzekł:

— Kazimierz Jaśmont dziś tu przyjedzie…

— Czego? Po co? czy konia masz do sprzedania? — jednogłośnie u stołu zapytano.

Konstanty głową pokręcił i z tajemniczym uśmiechem odpowiedział:

— Większy tu troszkę targ nastąpi niżeli o konia… Pełen powagi i zadowolenia z siebie, z kanapy powstał, uśmiechał się wciąż tajemniczo i patrzał przebiegle.

— Na różne choroby są różne sposoby — zaczął.— Otóż na tę chorobę ja jeden sposób wymyśliłem: pojechałem do Jaśmonta i powiedziałem: &quotedblbase;Jeżeli będzie tak a tak, to jest podług mojego życzenia, ja Salusi sześćset rubli posagu na stół wypłacę…”

Pancewiczowa i Zaniewska aż podskoczyły na stołkach, a on prostując się i ręce w kieszenie wkładając dokończył:

— Bo kiedy ja coś przedsięwezmę, to już niczego nie pożałuję, aby dokonać… choć własnej krwi utoczę, a dokonam… Może mnie przyjdzie tęgo siebie w garści ścisnąć, głodem przymrzeć, bez butów pochodzić, ale co powiedziałem, dokonam. Jeżeli stanie się tak a tak, to jest podług mojego życzenia, sześćset rubli posagu na stół jej dam… Kiedy bieży, to bieży, a gdy upadnie, to leży! U mnie tak!

Skończył i czas jakiś trwało milczenie, które przerwała Pancewiczowa, z dłonią przy policzku i dziwnie migocącymi oczami w tył i naprzód kołysząca się na stołku.

— Jednakowoż — głośno, prędko i piskliwie mówić zaczęła — jednakowoż Kostanty jest bardzo niesprawiedliwy! Dla jakiejże to przyczyny najmłodszej siestrze aż sześćset rubli posagu ma wypłacić, kiedy starsze dostały tylko po trzysta?

— To jest prawda! — kręcąc się na